Reklama

Maciej Orłoś: Tu jest konkret

W "Teleexpressie" jest właściwie od zawsze - to znaczy od 24 lat. I chyba dlatego tak trudno wyobrazić sobie ten magazyn bez charakterystycznego głosu, okularów i poczucia humoru Macieja Orłosia. Czy jednak jako dziecko marzył o zawodzie dziennikarza? Skończył przecież studia aktorskie i do dzisiaj grywa w filmach.

To prawda, że nigdy nie wjeżdża pan do studia windą?

Maciej Orłoś: - Przed emisją? Nie ma mowy! Nie tylko dlatego, że to przesąd. A co będzie, jak winda się zatnie? Zawsze jest takie ryzyko, a na emisję "Teleexpressu" spóźnić się nie można, bo co by koledzy zrobili? Jest prawie 17, a tu nie ma prezentera. Co wtedy? (lekkie zaniepokojenie w głosie) "Przepraszamy za usterki"?

Naiwnie myślałam, że w telewizji windy się nie psują... Pomijając zatem aspekt windy, nie żałuje pan, że nie uprawia już zawodu aktora? Aktorstwo cieszy się raczej większym prestiżem niż dziennikarstwo.

Reklama

- Tak pani myśli?

Zwłaszcza dzisiaj.

- Nie żałuję. Nie jestem frustratem. Wprost przeciwnie, jestem zadowolony. Coś tam w tym zawodzie robiłem - jednak bez wielkich sukcesów. Po latach uświadamiam sobie, że nie byłbym wybitnym aktorem. Nigdy nie miałem łatwości wywoływania w sobie emocji, otwierania się, uzewnętrzniania. A na tym przecież polega warsztat aktorski - instrumentem byłem ja, mój organizm, moje ciało, moje uczucia. Na pierwszym roku prawie mnie wywalili ze studiów, bo nie chciałem się otworzyć. W końcu dałem radę... Inaczej przecież tych studiów bym nie skończył, ale w pewnym momencie poczułem, że do zawodu aktora nie mam predyspozycji.

Dlaczego pan go wybrał?

- Z miłości, z fascynacji filmem, teatrem. Miałem grupkę przyjaciół, m.in. Hanię Śleszyńską, z którą chodziłem do liceum. Braliśmy udział w kółkach recytatorskich, w konkursach. Wie pani, jak to jest w tym wieku. Nakręcaliśmy się wzajemnie... A tak na dobre wszystko zaczęło się w pociągu z Pragi do Warszawy, dzięki wybitnemu aktorowi Ignacemu Machowskiemu, który w czasie naszego powrotu z planu filmu "Kazimierz Wielki" Petelskich (Ignacy Machowski grał króla Łokietka, a 15-letni Maciej Orłoś młodego Kazimierza Wielkiego - przyp. red.) zakumplował się z moją mamą, no a przy okazji ze mną, i zaprosił nas do Teatru Ateneum na "Bal manekinów".

Od razu zawrót głowy?

- Pierwsze przedstawienie dla dorosłych! Magii teatru uległem natychmiast. W tej sytuacji szkoła teatralna wydawała się sensownym rozwiązaniem. A przyjęli mnie od razu.

I po dyplomie szło całkiem nieźle. Zagrał pan w "Lawie" u Tadeusza Konwickiego, w teatrach Nowym i Ateneum. Była nawet "Lista Schindlera" Spielberga...

- "Lista"? Wszyscy tam zagrali! Ja malutki epizod oficera SS. Bez fajerwerków. Oczywiście, gdyby nie otwarła się furtka do telewizji, bardzo bym się starał. Ale na szczęście trafiła się szansa. W 1991 roku w "Teleexpressie" pracowali już Magda Mikołajczak i Sławek Komorowski, ale szukano trzeciego prezentera. Piotr Radziszewski, mój pierwszy szef, dziś dyrektor Jedynki, skądś wiedział, że miałem próby do programu informacyjnego "Obserwator", zrzuconego z anteny, zanim zdążyłem się na niej pojawić. Znaliśmy się ze szkoły teatralnej. Ja studiowałem na wydziale aktorskim, on - wiedzy o teatrze.

Szybka decyzja?

- O, nie było tak całkiem łatwo... Bo jednocześnie dostałem ofertę z Dwójki od Alicji Resich-Modlińskiej, rozumiałem, że także od Niny Terentiew - miałem tam prowadzić rozmówki, zapowiadać program. Więc dylemat pierwszy: pójść do telewizji? Ale co z moim aktorstwem? Dylemat drugi: jeśli do telewizji, to do Jedynki czy Dwójki? Magda Mikołajczak naciskała: "Słuchaj, ty nie idź do tej Dwójki, to niemęskie, daj spokój, będziesz siedział i rozmówki prowadził? Wybierz "Teleexpress". Tu jest konkret, ogromna oglądalność, wielka popularność". Alicja też miała argumenty: "Jakieś informacje? Po co ci to? To niemęskie! Tu będziesz mógł się rozwinąć, rozmawiać z ludźmi!".

Dziewczyny pana nieźle bajerowały. Ale dał się pan namówić Magdzie.

- Dziś już nawet nie pamiętam, który argument przeważył. I to Magda wtajemniczała mnie w sztukę prowadzenia programu. Tak więc pracuję w "Teleexpressie" już prawie 24 lata. Zapewne jestem rekordzistą Polski, a może nawet Europy, bo rzadko się zdarza, żeby ktoś tak długo był związany z jednym programem informacyjnym.

Fakt, trudno sobie wyobrazić "Teleexpress" bez Macieja Orłosia.

- Nasz magazyn zawiera lżejsze wiadomości niż inne programy informacyjne. Bywa wrzucany do worka z napisem "infotainment", co oznacza połączenie informacji z rozrywką - łączy jedno z drugim. Od któregoś momentu programu zaczynamy mówić lżej, staramy się posługiwać "ludzkim", nienapuszonym językiem, puszczać oko do widza - i wtedy sami też trochę się rozjaśniamy. Prawdopodobnie mój sposób prowadzenia, żartowania pasuje do tego programu.

Żarty, żarciki są pana autorstwa, czy ktoś w redakcji je wymyśla?

- Teraz już moje. Przed laty miałem wsparcie, głównie Sławomira Kozłowskiego, dziennikarza, który współtworzył język "Teleexpressu". Często się do niego zwracałem. Ale później się usamodzielniłem.

Jakie były te pana początki? Jak pan sobie radził z występem na żywo?

- Moi szefowie Piotr Radziszewski i jego prawa ręka Sławek Zieliński mieli do mnie anielską cierpliwość. Wtedy, co dziś trudno sobie wyobrazić, na żywo był tylko fragment programu, ten końcowy, z najnowszymi niusami. Resztę nagrywało się o czternastej...

I pan oczywiście najbardziej przeżywał te krótkie wejścia na żywo?

- Tak, zwłaszcza że jako aktor zupełnie nie byłem do tego przyzwyczajony (śmiech). Wszystko, w czym grałem dotychczas, kręciło się przecież wcześniej, a tu w dodatku nie mogłem zasłonić się ani kostiumem, ani tekstem. Ostatnio w "Paranienormalnych Tonight", gdzie byłem gościem, przeżyłem horror, bo pokazano mi jakieś stare nagranie, którego nigdy nie widziałem. Jaki ja byłem nieporadny! Do tego chudy jakiś, w ogromnych okularach i dziwnych ubraniach z początku lat 90. I mówiłem zupełnie inaczej niż teraz. Gorzej niż horror. To była scena trochę jak z "Monty Pythona"!

Dziennikarzom, na przykład Monice Olejnik czy Tomaszowi Lisowi, nie zawsze udaje się ukryć poglądy polityczne. Jak pan sobie z tym radzi? Przecież wystarczy mały gest, słowo i już wiadomo, po której stronie pan stoi.

- Słyszałem kiedyś, jak znana dziennikarka BBC, odmawiając komentarza na temat jakiegoś polityka, powiedziała: "Za to mi płacą, że nie mam poglądów". Oczywiście, prywatnie je mam, ale nie mogę ich ujawniać, choć nie ma pani pojęcia, jak czasem kusi, żeby wrzucić choćby słowo komentarza. Jednak takie słowo nie może się wypsnąć. To by było niezawodowe. Widz musi sam wyciągnąć wnioski albo sięgnąć po publicystykę na przykład Moniki Olejnik czy Tomasza Lisa.

Wpadki na wizji. Zdarzają się panu często?

- Chyba nie jest aż tak źle. Może jedna duża na dziesięć lat. Raz - całe szczęście, że nie ma tego w internecie! - posypało się absolutnie wszystko, w ogóle wstyd o tym wspominać. Kiedyś błąd techniczny spowodował lawinę zdarzeń: zacięła się maszyna, coś zapowiadałem, a wchodził nie ten filmowy materiał, i tak parę razy, zupełnie nie wiedziałem, co mam robić. Czasem zdarzy się wpadka z przekręcaniem nazw - ostatnio zamiast ulicy Focha (prawidłowa wym. Fosza), gdzie ma stanąć pomnik smoleński, powiedziałem Focha, przez "ch". Nawet tego nie usłyszałem. Głupie wpadki - bardzo ich nie lubię.

Ale w sumie, jak rozumiem, woli pan siebie w obecnej wersji, jako dziennikarza, prezentera, a nie aktora?

- (śmiech) Chyba tak. Chociaż czasem, jak widzę świetne polskie filmy, na przykład Tomasza Kota w "Bogach", myślę: "Kurczę, fajnie być aktorem". Stworzył kreację, dla czegoś takiego warto żyć. Albo Janusza Gajosa, który jest tak niesamowity i Zbigniewa Zapasiewicza, którego pamiętam jeszcze ze studiów. Potrafił zagrać wszystko, o tak (pstryknięcie palców)! "Niech pan zagra drzewo", a on jest drzewem! Taki dar, niebywały talent trzeba mieć od Boga. Uważam, że aktorstwo to trudny zawód. No, ale jak się ma taki talent, to może już nie aż taki trudny (śmiech).

Los lubi płatać figle. Pana życie osobiste też, zdaje się, miało wyglądać inaczej. Mówił pan kiedyś: "Moi rodzice zawsze byli razem. Ja, siostra, normalny, prosty układ". A u pana na początku wszystko tak się gmatwało. Jeden rozwód, drugi. Dziś już pan wie, dlaczego tak się stało?

- Takich rodzin, jak ta, którą myśmy mieli z siostrą, jest coraz mniej. Myślę, że nie ma już takich prostych dróg. W dodatku są zawody, które nie sprzyjają prostym drogom. Aktorstwo do nich należy.

W pana życiu nie zadecydowała przypadkiem chłopięca niedojrzałość?

- To też. Brać ślub na studiach, tak jak mnie się to zdarzyło?

Nieostrożna decyzja?

- Ale ja wiem to dopiero teraz.

Rozmawiała Bożena Chodyniecka.

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy