"Tajemnice Silver Lake" [recenzja]: Popkultura, moja miłość

Kadr z filmu "Tajemnice Silver Lake" /materiały prasowe

W 2014 roku ukazało się "Coś za mną chodzi" - wybitny film Davida Roberta Mitchella. Reżyser stworzył w nim laurkę dla slashera - podgatunku horroru, opowiadającego o psychopatycznych mordercach, obierających sobie za cel grupę nastolatków. Mitchell z jednej strony bawił się konwencją, z drugiej składał hołd filmom w rodzaju "Halloween" Johna Carpentera. W swoim najnowszym dziele, biorącej udział w konkursie głównym w Cannes "Tajemnicy Silver Lake", poszedł o krok dalej. Napisał list miłosny nie do jednego gatunku, ale całej popkultury. Rezultat jest zadziwiający.

Mieszkający w Los Angeles Sam (wspaniale nieogarnięty Andrew Garfield) to książkowy przykład slackera. Bezrobotny, pozbawiony wszelkich ambicji, z hobby ograniczającym się do masturbacji, palenia trawy i pochłaniania popkultury wszelakiej. Do działania motywuje go dopiero tajemnicze zniknięcie poznanej niedawno pięknej sąsiadki Sarah (Riley Keough). Jego śledztwo szybko zmienia się w szaloną jazdę, podczas której bohater odkrywa dosłownie wszystkie spiski świata.

Mitchell rozpoczyna swój film, jakby kręcił osadzone we współczesności, acz klasyczne w formie kino noir. Nawiązuje do niego w warstwie muzycznej i stylistycznej, a także ikonograficznej - między innymi kreując Keough na famme fatale. OK, zamiast Humphrey’a Bogarta mamy Garfielda o cudownie przygłupim wyrazie twarzy, ale hej - jakie czasy, taki Marlowe. Mitchell szybko przestaje się ograniczać do tylko jednej konwencji. Zaraz porzuca kino noir na rzecz innych stylistyk i tropów - pozornie niepasujących do siebie, w jego wykonaniu tworzących jednak popkulturową mapę, gdzie obok pierwszej odsłony gry "The Legend of Zelda" stoją wszystkie utwory Nirvany, a po drodze mija się grób Hitchcocka.

Reklama

Reżyser bawi się kinem klasycznym i współczesnym, nawiązuje do historii muzyki i gier wideo, obok sztuki wysokiej stawia pulpowe powieści za kilkanaście centów, a w rzeczach pozornie nieznaczących wskazuje poszlaki globalnych spisków. Mitchell z zadziwiającą swobodą porusza się między różnorakimi konwencjami, a z każdej z nich stara się wyłuskać to, co najlepsze. Zarazem nie zapomina o Samie. Chociaż co do historii protagonisty dostajemy tylko wskazówki, a w pierwszych scenach zdaje się on być smutną parodią człowieka, szybko udaje się go naznaczyć tragicznym rysem zagubienia w dzisiejszym świecie pełnym kodów - także tych dotyczących relacji międzyludzkich.

Największym przeciwnikiem Mitchella są jego własne ambicje i ilość tropów, jakie postanowił podjąć. Pod koniec czuć już lekki przesyt, szczególnie, że najwybitniejsza scena filmu - w posiadłości mistrza muzyki (nie napiszę więcej, by nie popsuć nikomu seansu) - ma miejsce jakiś czas przed rozwiązaniem intrygi. Mimo końcowego zmęczenia materiału nie sposób nie docenić pracy Mitchella i utkanej przez niego sieci popkulturowych odniesień. Niektórych odrzuci ona zapewne już po pierwszych minutach filmu. Ja wyszedłem z kina zachwycony.

9/10

"Tajemnice Silver Lake" (Under the Silver Lake), reż. David Robert Mitchell, USA 2018, dystrybutor: Gutek Film, polska premiera: 21 września 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tajemnice Silver Lake
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy