"Sweet Country" [recenzja]: Western w outbacku

Kadr z filmu "Sweet Country" /materiały prasowe

"Sweet Country" Warwicka Thorntona to filmowa perełka wprost z australijskiego outbacku. Precyzją, przebijającą niemal przez każdą scenę, i siłą samej historii wgryza się w pamięć i już tam zostaje.

Jednym z najistotniejszych elementów kina australijskiego, przez niemal całą jego historię, jest krajobraz. To z niego w większości czerpie się inspirację i źródło opowieści. Ziemia australijskiego kontynentu pokryta czerwonym pyłem nie współtworzy tylko aborygeńskiej kultury, lecz świadomość i historię całej Australii, również tej bardziej współczesnej, anglosaskiej. To w ziemi, naturze, w outbacku (to, co odległe, poza cywilizacją) zapisana jest historia, którą pierwsi mieszkańcy tego kontynentu zaczęli dzielić z nowo przybyłymi Europejczykami.

Reklama

Warwick Thornton, sam wychowany w australijskim interiorze, w sercu kontynentu (Alice Springs), o aborygeńskich korzeniach, czuje i wygrywa wręcz mistrzowsko ów krajobraz w swoich filmach. Łącząc role operatora i reżysera, zaprzęga naturę do narracji.

W nagrodzonym w Cannes debiucie "Samson i Dalila" (2009) obył się niemal bez dialogów. To wstrząsająca historia pary aborygeńskich nastolatków uciekających od beznadziei i biedy, których oczekiwania weryfikuje życie. Bez prawa głosu i perspektywy na szczęśliwy koniec. Niemi uczestnicy brutalnej rzeczywistości. Ukojenie i ratunek dzieciaki znajdują poprzez powrót do korzeni, do natury. Thornton w rozgrywającej się współcześnie opowieści ujawnił cynizm, obojętność i rasową apatię białej części społeczeństwa.

W "Sweet Country" opowiada de facto o początkach tego społeczeństwa. Nie tyle źródłach, bo te niewiele się różnią od tego, co działo się w Indiach czy Afryce, ale właśnie o początkach australijskiego społeczeństwa w latach 20. XX wieku. W konwencji westernu maluje kamerą historię Sama (debiutujący na ekranie fantastyczny aktor aborygeński Hamilton Morris). Mężczyzna pracuje na farmie, prowadzonej przez Freda (Sam Neill), mocno religijnego chrześcijanina, traktującego swoich aborygeńskich pracowników z szacunkiem. Gdy jednak Sam wraz z żoną "wypożycza się" do pracy na sąsiedniej farmie, dochodzi do tragedii. Sam zabija białego człowieka, broniąc żony i zostaje zmuszony do ucieczki. W pogoń rusza za nim grupa policjantów i aborygeński tropiciel.

Film Thorntona jest mocny, miejscami szokujący, eksploatujący w ciekawy sposób zarówno konwencje gatunkowe, jak i postkolonialne wątki. Wizualnie Thornton wznosi się o poziom wyżej w porównaniu do swojego debiutu sprzed niemal dekady. Nie uznaje kompromisów. Jego "Sweet Country" jest zniuansowane, lecz brutalne.

W jednej scenie, jak choćby tej wznoszenia ściany kościoła i szubienicy, potrafi zbudować metaforę fundamentalnej zmiany w historii kontynentu, zmiany, która przeorze kulturę i krajobraz. Oto na scenę wkracza biały człowiek z nowymi normami i społecznymi strukturami - nowe prawo i nowa religia. Koszty tej zmiany okażą się jednak tragiczne dla dotychczasowych mieszkańców Australii.

9/10

"Sweet Country", reż. Warwick Thornton, Australia 2017, dystrybutor: Aurora Films, premiera kinowa: 15 czerwca 2018 roku.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sweet Country
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy