"Saint Omer": Zabiła swoje 15-miesięczne dziecko? Nic nie jest czarno-białe [recenzja]

Kadr z filmu "Saint Omer" /materiały prasowe

Historia procesu Laurence Coly oskarżonej o zabicie swojej córeczki to jeden z najmocniejszych filmów tego roku. Wystudiowane kadry, zbliżenia i długie zeznania testują naszą cierpliwość, by stopniowo zbudować obraz skrajnego osamotnienia, izolacji i desperacji. Fabularnego debiutu Alice Diop nie można przegapić.

"Saint Omer": Zostawiła 15-miesięczną córeczkę na pewną śmierć

Francuska reżyserska znana była dotychczas z docenianych i nagradzanych filmów dokumentalnych, w tym "My, z przedmieść Paryża". "Saint Omer" jest jej debiutem fabularnym, który zdobył między innymi Cezara, nagrodę Francuskiej Akademii Filmowej oraz został doceniony na festiwalu w Wenecji.

Film oparty jest na prawdziwej historii Fabienne Kabou, skazanej w 2013 roku za zamordowanie swojej kilkunastomiesięcznej córki. Diop obserwowała jej proces, tym bardziej, że dziewczyna pochodziła z kraju rodziców reżyserski, Senegalu. Tak powstała idea filmowej wersji, która miała się stać współczesną interpretacją mitu Medei.

Reklama

Alter ego Diop w "Saint Omer" zostaje młoda pisarka i wykładowczyni, Rama. Kobieta jedzie do miasteczka, w którym rozgrywa się proces dwudziestoparolatki Laurence Coly, oskarżonej o zabicie swojej 15-miesięcznej córeczki. Dziecko zostawiła na brzegu morza na pewną śmierć. Kobieta przyznaje się do zbrodni, lecz próbuje walczyć o łagodniejszy wyrok, tłumacząc powody swojego czynu.

Dla Ramy proces ma być inspiracją do jej nowej książki opartej na słynnym micie o Medei, która porzucona w rozpaczy zabija swoje dzieci. Proces jednak staje się też katalizatorem nieprzepracowanych lęków Ramy, związanych z relacją z matką, senegalską kulturą, osobistymi ambicjami i macierzyństwem.

W debiucie Diop zachwyca niezwykła dojrzałość i odwaga w pozostawieniu bohaterom przestrzeni. Widać jej dokumentalne doświadczenie i to właśnie stąd wynika jej pewność, z jaką nie boi się skupić naszą uwagę na Laurence. Nieruchoma kamera potrafi przez kilkanaście minut obserwować oskarżoną, która odpowiada na pytanie sędziny, rysując stopniowo historię swojego życia.

Piękne wizualnie i kolorystycznie kadry, w większości skupione na twarzach aktorów, w filmie Diop nadają historii intensywności. Były też z pewnością wyzwaniem zwłaszcza dla dwóch młodych aktorek, Kayije Kagame (Ramą) oraz Guslagii Malandy (Laurence Coly), które wyszły z tego obronną ręką.

"Saint Omer": Nic nie jest czarno-białe

Reżyserka sięga po dramat sądowy i pozwala mu się toczyć swoim tempem. Wierzy w historię i bohaterów, pozwala im być, daje czas na przedstawienie swoich racji, ale nie ujawnia wszystkiego. W debiucie fabularnym wykorzystuje dokumentalne metody, gdzie kamera jest jedynie dyskretnym obserwatorem. To nie efekty, a sama historia i bohater mają nieść "Saint Omer".

I podobnie jak w swoich filmach dokumentalnych Diop po raz kolejny pochyla się nad tymi zmarginalizowanymi i słabszymi. W postaci Laurence, młodej, ambitnej kobiety, która przyjeżdża z Senegalu na studia, z ambicjami na karierę naukową, powoli ujawnia się opowieść o powolnym popadaniu w obłęd, w skrajne osamotnienie i izolację. W tle jest też romans ze starszym mężczyzną, nieszczęśliwa miłość i niechciana ciąża. Diop nie pozwala nam jednak na wysuwanie zbyt szybkich i pochopnych wniosków. Nic nie jest czarno-białe.

W tle "Saint Omer" rysuje się też obraz współczesnej Francji zagubionej w postkolonialnej rzeczywistości. Oto na sali sądowej postawiona zostaje młoda kobieta, która popełniła najgorszą ze zbrodni. Od niepamiętnych czasów dzieciobójstwo naznaczone jest szczególnym piętnem. Na dodatek kobieta pochodzi z innej kultury, swój stan psychiczny tłumaczy w kategoriach klątwy i czarów. Jest ona jednak świetnie wykształcona, elokwentna i spokojna. To nie tyle zderzenie kultur, co zderzenie poznawczych schematów, które pozwalały do tej pory wtłaczać ludzi w odpowiednie kategorie i upraszczać rzeczywistość. Historia Laurence burzy ten porządek.

Diop pokazuje to w krótkich scenach. Ramą ripostuje swojego wydawcę, który w rozmowie telefonicznej dziwi się, że Coly mówi pięknym francuskim: "Po prostu mówi, jak wykształcona kobieta". Zagubienie w zaburzonym porządku rzeczywistości widać w zeznaniach byłej wykładowczyni Laurence, która dziwi się, że ta chciała pisać licencjat o Wittgeinsteinie. Bo co ma do powiedzenia afrykańska kobieta o austriackim filozofie? Przecież powinna sięgać do swojej kultury. Policyjny śledczy z kolei intensywnie namawia dziewczynę, by ta odwoływała się do swoich kulturowych korzeni, tłumacząc motywy zbrodni. Korzeni de facto coraz bardziej jej obcych. W obu przypadkach nie wynika to ze świadomego rasizmu, a raczej lenistwa poznawczego. Łatwiej bowiem opisać coraz bardziej skomplikowaną rzeczywistość, wkładając wszystko i wszystkich w odpowiednie przegródki. Problem z przegródkami polega na tym, że wielu z nas nigdy nie pasuje tylko do jednej.

W "Saint Omer" nigdy nie poznamy ostatecznego wyroku i losu Laurence Coly. I nie taki jest cel historii, którą opowiada nam Diop. Reżyserka stawia nas przed bohaterami, byśmy ostatecznie sami wyszli poza nasze percepcyjne schematy. Proces Coly kończy niezwykle mocna przemowa obrończyni oskarżonej Coly. A to chyba jedna z najlepszych scen w historii filmowych dramatów sądowych, która staje się zarazem mocną interpretacją mitu Medei.

8/10

"Saint Omer", reż. Alice Diop, Francja 2023, dystrybutor: Nowe Horyzonty, premiera kinowa: 15 września 2023 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Saint Omer
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy