Reklama

Nie tak dawno temu, w galaktyce trzy domy dalej

"Planeta 51", reż. Jorge Blanco, Hiszpania/USA/Wielka Brytania 2009, dystrybutor Vision Film, premiera kinowa 29 stycznia 2010 roku.

Kilka lat temu, jako młodzian zafascynowany literaturą fantastyczno-naukową postawiłem przed sobą karygodne zadanie intelektualne. Wyzwaniem tym było pomyślenie obcych. Nie wymyślenie, czy wymodelowanie, ale właśnie pomyślenie - nadanie im jakości, które byłyby obce. Dziwnym trafem wszystkie moje pomysły były albo udziwnionymi, antropomorficznymi kreaturkami, albo prostą negacją kojarzonych z homo sapiens cech. W zaprezentowanym niedawno w polskich kinach musicalu "Dziewięć", postać grana przez Judi Dench mówi do głównego bohatera: "Reżyseria jest banalna, wszystko co robisz sprowadza się do powiedzenia tak lub nie". Zdaje się, że twórcy lwiej większości filmów SF sprowadzają swoje produkcje do tego poziomu - czy obcy ma być zielony? Tak lub nie. Czy ma być przyjaźnie nastawiony? Tak czy nie?

Reklama

"Planeta 51" ma w tym wypadku przewagę na starcie, bowiem to człowiek, a konkretnie modelowy Amerykanin w typie Johnny'ego Bravo, ląduje na obcej, zamieszkanej planecie wywołując znane nam dylematy w wersji "na wspak". Problem w tym, że jak błyskotliwie zauważa nasz amerykański koleżka, kosmici mówią jego językiem. A język moi drodzy, jak mówił jeden filozof, wytycza granice naszego świata, więc i świat jest odbiciem... nie ziemi jako takiej, ale amerykańskiego miasteczka z przełomu lat 50. i 60. XX wieku. I tak nieoczekiwanie nasza space opera zamienia się w sequel "Pleasentville", bowiem prawdziwy konflikt nie leży już w odmienności kulturowej, czy cywilizacyjnej ale w różnicy pokoleniowej.

Uzbrojony w ipoda kosmonauta zagraża małej, zaludnionej przez "zielonych ludzików" mieścince symbolizując degrengoladę współczesnego świata. Niby wciąż nie jest źle, bo przecież nikt nie obiecywał nam nowej części "Obcego", jednak kiedy znudzeni ogranymi dowcipami zastanowimy się co i jak wyrabiają nasi bohaterowie, to powiem szczerze - wieje grozą. Są bowiem w naszej kosmicznej pipidówce hipisi, choć całość ikonograficznie skrojona jest raczej na modłę "Ostatniego seansu filmowego" Petera Bogdanovicha z szafą grającą w samym centrum. Lecz co zielone dzieci kwiaty robią, poza tym, że są bezdennie głupie... ano są pałowane przez policjantów, na co nikt nie raczy zwrócić uwagi, bowiem fabuła pędzi naprzód. Co jeszcze fundują nam twórcy tego animowanego dziełka "dla-niewiadomo-kogo"? Wycinanie mózgów.. mało? A jeśli dodać, że delikwenci po zabiegu zaczynają mówić ze wschodnio-europejskim akcentem i w wersji anglojęzycznej, którą miałem okazję widzieć, tuż po napisach końcowych przestawiają się na hiszpański? Zaprawdę, jak mówił bohater filmu "The Spirit", "kloaczne dowcipy zawsze śmieszą", a jak widać rasistowskie śmieszą nie mniej. Rzecz jasna powyższe argumenty nie muszą być prawdą w przypadku wchodzącej na polskie ekrany wersji dubbingowanej, więc być może rodzice, którzy zdecydują się zabrać do kina swoje pociechy unikną tych kilku chwil konsternacji, które przeżyłem ja. Trudno jednak liczyć na znaczącą spulchnienie czerstwego dowcipu oferowanego przez "Planetę 51".

Debiutancki obraz Jorge Blanco zdaje się wpisywać w nurt, którego horyzont wytyczyły niedawno "Wall-e" i "9". W tamtych filmach, rzuceni w pewną niegościnną rzeczywistość, z czasem rozpoznawaliśmy w niej nasz świat, który swoimi działaniami doprowadziliśmy do ruiny. Upraszczając, w jednym przypadku promowana była ekologia, w drugim krytykowany szalony pęd ku modernizacji. W "Planecie 51" też tkwi silny ładunek ideologiczny, którego sedno można streścić w jednym zdaniu: "obcy [czytaj: nie amerykanie] są zapóźnieni, troszeczkę przygłupiaści, ale nawet równi... tak długo jak uczą się języka angielskiego".

3,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: planeta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama