"Miłość po angielsku": Zmarnowany potencjał Piotra Adamczyka [recenzja]

Piotr Adamczyk i Natalia Tena w filmie "Miłość po angielsku" /© materiały dystrybutora /materiały prasowe

Angielski Piotra Adamczyka jest naprawdę imponujący, ale ani akcent, ani talent, ani czar aktora nie ratują "Miłości po angielsku" przed angielską flegmą. Bardzo to wszystko "EastEndersowe", a nie kinowe. Gdyby to był chociaż pełnometrażowy odcinek "Londyńczyków", film angażowałby widza dziesięć razy bardziej.

"Miłość po angielsku": Zaczyna się obiecująco

To mogła być całkiem sympatyczna, niezobowiązująca opowieść obyczajowa z delikatnymi akcentami komedii romantycznej. Taka zwyczajna, bezpretensjonalna historia o drugich szansach i miłości, która musi znaleźć odpowiedni czas w dwóch życiorysach. Film dający wytchnienie i iskierkę nadziei w nie najradośniejszych czasach. "Kino środka". Te intencje w "Miłości po angielsku" są bardzo wyraźne. Na papierze - w scenariuszu, pewnie w jakichś wstępnych rozmowach - musiały dominować i wyglądać naprawdę obiecująco.

Stefan (Piotr Adamczyk) i Emily (Natalia Tena) byli kiedyś parą. Kosmos zderzył ich ze sobą w niewielkim londyńskim pubie. Może Stefan zjawił się w Anglii wraz z wielką emigracyjną falą Polaków, gdy Wielka Brytania była jeszcze w UE, a my do niej właśnie wstąpiliśmy? Mógłby spokojnie zostać bohaterem "Londyńczyków", jednym z ciułaczy-marzycieli liczących na lepszą przyszłość. Wygranym, bo udało mu się na tyle, że wraz z Brexitem nie dołączył do kolejnej fali, tym razem opuszczających Wyspy. Zdobył grono lojalnych przyjaciół, coś odłożył, choć nie kokosy.

Reklama

Stracił jednak rzecz najważniejszą - miłość życia. Coś z Emily się posypało, nie dogadywali się - gdy po 15 latach spotykają się przez przypadek ponownie, żartuje, że nie za bardzo znał wtedy angielski i po prostu nie rozumiał, co do niego mówi. Teraz też ma nadal mieć braki - ale to już czysta kokieteria. W życiu Emily również perypetii nie brakowało. Ruszyła ratować świat, ale sny i marzenia się nie spełniły. Zgubiła się w plątaninie rzeczywistości. W dodatku po Stefanie pojawił się KTOŚ, ale ten ktoś Stefana zastąpić nie zdołał.

"Miłość po angielsku": Co tu się nie udało?

Och, nie trzeba chyba ostrzegać przed spoilerami. "Miłość po angielsku" drogą do happy endu (tylko taki nastąpić może w "feel good movie") raczej nie ma szansy zaskoczyć. Może o tyle, że... właśnie w ogóle nie zaskakuje. Kolejne zakręty (wątłej) fabuły pozbawione są nawet próby silenia się na oryginalność. Ale może są po prostu "życiowe"? Niechaj Hollywood bawi się w historie większe niż przeciętne ludzkie losy, uprawdopodobniające nieprawdopodobne na wszelkie możliwe sposoby?

Byłaby więc "Miłość po angielsku" odpowiedzią na amerykańskie kino niezależne, takiego Noah Baumbacha dla przykładu, którego nowojorscy bohaterowie próbują zbudować swoje drobne szczęście z plątaniny codziennych niepowodzeń, rozczarowań i mikroradostek? Niekoniecznie. Zresztą Brytyjczycy takie "down to Earth" - stąpające mocno po ziemi - filmy mają opanowane do perfekcji, nie muszą silić się na odpowiedź na cokolwiek, gdyż sami wyznaczają tu nurty i ścieżki, żeby wspomnieć choćby o ciepłym, a zarazem bardzo świadomym społecznie kinie Mike’a Leigh. To zupełnie nie ten kierunek.

Zostaje historia, która ma pokrzepiać, od widza nie wymagając nawet odrobiny uwagi, co finalnie bardziej zasmuca niż pociesza. Obiecujące sceny, z jakimś potencjałem emocjonalnym lub humorystycznym - na przykład rozmowy matki z córką o mężczyznach i pragnieniach, czy Emily i Stefana o niespełnionych planach - grzęzną w powtórzeniach i marazmie rodem z jednego z najpopularniejszych na Wyspach tasiemca - "EastEnders" (fani tego serialu na pewno tu zaprotestują i stwierdzą, że takich nut w nim nie ma). I w natrętnej dosłowności rodem z docudramas - bo czy w romansie naprawdę niezbędne są sceny z pytaniami o to, czy bohaterka wypije wodę z miętą czy z ogórkiem? Świadczą raczej o jakiejś nieporadności reżysera i scenarzysty w jednej osobie - Bena Heckinga.

Zwyczajność (pożądana w pewnego typu kinie) - tu staje się bardzo flegmatyczna. Na co dzień Hecking pracuje znacznie częściej jako autor zdjęć, ale i na tym poziomie (to zadanie powierzono Simonie Susnea) trudno o zachwyt. "Miłość po angielsku" w kadrze jest po prostu rejestracją aktorów. Poza jedną sceną, w które ni stąd, ni zowąd mają odzwierciedlać stan emocjonalny bohaterki i zaczynają się chwiać jak statek na falach wzburzonego morza.

Najjaśniejszą stroną filmu jest Piotr Adamczyk

Czyli naprawdę nic? Też niekoniecznie. W tej bardzo niemrawo opowiedzianej bajce są bohaterowie, których da się lubić. Sama Emily, jej matka, przyjaciele Stefana - to autentycznie sympatyczne postaci. Tylko zatopione w "klimatach" "Na dobre i na złe" lub wspomnianych "EastEndersów".

Najjaśniejszą stroną jest Piotr Adamczyk - właściwie to dla niego ogląda się "Miłość po angielsku" do końca. I cieszy ze szczęśliwego zakończenia, które przypada w udziale jego bohaterowi. Szkoda jednak, że naszemu aktorowi nie dano szansy w "To właśnie miłość" czy "Notting Hill". Spokojnie stawiłby czoła Hugh Grantowi. Ba, wyszedł z pojedynku z nim zwycięsko. Może następnym razem?

4,5/10

"Miłość po angielsku" (Up on the Roof), reż. Ben Hecking, Wielka Brytania 2023, dystrybutor: Sonovision, premiera kinowa: 24 marca 2023 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy