Reklama

"Gwiezdne wojny": Fan kontra krytyk. Dwie recenzje, gadżety i podróbki filmowe

Nie ulega wątpliwości, że "Gwiezdne wojny" to ogólnoświatowy fenomen. Fani oryginalnej trylogii George'a Lucasa, dla których wszystko zaczęło się w 1977 roku, na najnowszą odsłonę serii czekali ponad 30 lat. Przez ten czas rynek zalały niesamowite gadżety z "Gwiezdnych wojen", pojawili się też naśladowcy, którzy bez powodzenia próbowali podrabiać świat kosmicznej sagi. Jednak nie dla każdego "Gwiezdne wojny" oznaczają to samo - czy fani patrzą na ten świat inaczej niż krytycy?

Nie ulega wątpliwości, że "Gwiezdne wojny" to ogólnoświatowy fenomen. Fani oryginalnej trylogii George'a Lucasa, dla których wszystko zaczęło się w 1977 roku, na najnowszą odsłonę serii czekali ponad 30 lat. Przez ten czas rynek zalały niesamowite gadżety z "Gwiezdnych wojen", pojawili się też naśladowcy, którzy bez powodzenia próbowali podrabiać świat kosmicznej sagi. Jednak nie dla każdego "Gwiezdne wojny" oznaczają to samo - czy fani patrzą na ten świat inaczej niż krytycy?
Kadr z filmu "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" /materiały prasowe

Czy film "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" spełnia pokładane w nim nadzieje? Czy jest taką historią, na jaką czekali wierni fani "Star Wars"? Czy nowi bohaterowie będę w stanie zawładnąć widzami, jak postaci sprzed lat? Czy efekty specjalne nie przyćmiły przekazu, jaki ze sobą niesie kosmiczna saga? Już teraz postaramy się odpowiedzieć na te pytania.

Poniżej prezentujemy dwie recenzje, dwa punkty widzenia. Najpierw głos oddajemy fanowi "Gwiezdnych wojen", następnie możecie sprawdzić, jaka jest opinia krytyka na temat "Przebudzenia Mocy".

Reklama

Wojciech Wiśniewski, autor bloga CountdownToAwakening, był na pokazie filmu "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" tuż po północy z czwartku na piątek (17/18 grudnia). Jak opisuje swoje wrażenia? Sprawdźcie!

Falstart

Nie będzie przesadą napisać, że na ten moment czekałem ponad 30 lat. Nie żebym należał do grupy osób negujących samo istnienie trylogii prequeli, ale powiem szczerze, że wtedy na nową odsłonę Sagi aż tak nie czekałem. I dobrze, bo czekać nie było na co. Z "Przebudzeniem Mocy" było zupełnie inaczej, do tej premiery dni odliczałem, bardzo dosłownie, już od roku. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni oczekiwania, intensywnego eksplorowania rozległego świata "Star Wars", a nade wszystko, rok trzymania kciuków, by J.J. Abrams spełnił pokładane w nim nadzieje.

I w końcu nadszedł ten dzień (a raczej noc), a ja ponownie udałem się do odległej Galaktyki. Ale to, co tam zastałem wywołało mieszane uczucia, które wciąż kołaczą się w mojej głowie i sercu, siejąc nie lada zamieszanie. By zatem uniknąć chaotycznego potoku niczym nieskrępowanych myśli, moją ocenę przedstawię w punktach opisujących najważniejsze aspekty filmu.

Fabuła

Klasyczne, "pełzające" napisy nakreślają co prawda z grubsza fabułę, jednak przez cały film miałem poczucie rzucenia w sam środek wydarzeń, które nie do końca rozumiałem, a tym samym, historia mnie nie porwała. Szczególnie dotkliwie doświadczałem tego na początku filmu, by w którymś momencie to zagubienie zmieniło się nagle w zrozumienie. Wtedy też przewidzieć już można było niemal całą fabułę, wraz ze wszystkimi, niezbyt jak widać zaskakującymi, zwrotami akcji oraz denerwującymi uproszczeniami i fabularnymi drogami na skróty.

Postaci

Mogłoby więc być nie najlepiej, gdyby nie postaci, które są w moim mniemaniu jedną z największych, jeśli nie największą siłą filmu. Starzy znajomi dają nam dokładnie to, czego mogliśmy się po nich spodziewać (może poza wariacją na temat seksownej chrypki w wykonaniu Lei) i powoli, acz nieubłaganie odsuwają się w cień. Znajdują jednak godnych następców w osobach: Poe Damerona (Oscar Isaac), Finna (John Boyega) i mojej faworytki - Rey (Daisy Ridley). Szczególnie ostatnia dwójka radzi sobie świetnie, a chemia między nimi jest oczywista. Celowo nie wymieniłem tutaj żadnej postaci stojącej po Ciemnej Stronie Mocy, a do dlatego, że tutaj była właściwie tylko jedna postać - posiadający w sobie mnóstwo potencjału na przyszłość - Kylo Ren (Adam Driver). Najwyższy Porządek to właśnie on, a potem długo, długo nikt.

Warstwa wizualna

Tutaj do zarzucenia nie mam absolutnie nic. Począwszy od krajobrazów i obcych istot je urozmaicających, poprzez walki na wszystkich frontach, aż do efektów specjalnych, wszystko spełniło moje oczekiwania.

Muzyka

Nie zawiódł także John Williams. Nie zaserwował on nam co prawda takiej perełki, jak "Duel of Fates" w "Mrocznym Widmie", jednak zaprezentował równy, wysoki poziom, poniżej którego zwykł nie schodzić.

J.J. Abrams

Jak wypadła osoba reżysera i współscenarzysty, który niejednokrotnie deklarował są miłość dla Sagi? Cóż, miłość to chyba w tym przypadku złe słowo, gdyż przypominało to bardziej nabożne oddawane czci, jaką twórca otacza oryginalny film z 1977 roku. Na początku mogło to wyglądać na "puszczanie oczek" do fanów, jednak z czasem zacząłem się zastanawiać, czy to nie jest naśladownictwo, które jest wszak najwyższą formą uznania.

Okazuje się, że wszystko to nie wygląda tak dobrze, jak sobie wymarzyłem. Wiem jednak, że przed "Przebudzeniem Mocy" postawiłem wysokie (niemożliwe) wymagania, a poprzez całoroczne odliczanie sprawiłem, że samo oczekiwanie stało się ważniejsze, niż film. Staram się jednak dostrzec to, co "Przebudzenie Mocy" miało najlepszego. Nie można mu bowiem odmówić magii i ducha starych, dobrych "Gwiezdnych wojen", a świetne postaci pierwszoplanowe każą spoglądać w przyszłość z optymizmem, gdyż całkiem prawdopodobnym jest, że kolejna część będzie dla "Przebudzenia Mocy" tym, czym "Imperium Kontratakuje" było dla "Nowej Nadziei". Choć czuję niedosyt, z nadzieją patrzę w przyszłość i mówię "we’re home!".

Ocena: 7/10

A co na temat nowej części "Gwiezdnych wojen" sądzi nasz recenzent Piotr Mirski? Bywa, że opinia fana i krytyka zupełnie nie pokrywają się ze sobą. Każdy z nich czego innego oczekuje, inne kwestie są dla niego ważne, inne oczekiwania i emocje towarzyszą im podczas projekcji. Jak jest w tym przypadku?

Wojna po wojnie

W odległej galaktyce wojna prawie nigdy się nie kończy. Na gruzach Imperium powstaje Najwyższy Porządek, którego przywódcy, stojący oczywiście po ciemnej stronie Mocy, prowadzą armię przeciwko rebeliantom. Chociaż to niezgodne z prawami fizyki, to w gwiezdnej próżni wciąż rozbrzmiewają odgłosy wystrzałów i wybuchów.

Dobra wiadomość jest taka, że "Przebudzenie Mocy" J.J. Abramsa wypełnia bezgraniczna miłość do kultowej serii. Złą wiadomością jest jednak to, że w filmie brakuje przekory i świeżości. Siódma odsłona "Gwiezdnych wojen" jest prezentem złożonym trudnej do zliczenia rzeszy fanów: niczym mniej, ale też niczym więcej.

Pierwsze kilkanaście minut przypomina, jak bardzo leciwa jest stworzona przez George'a Lucasa konwencja: te pancerne lub powłóczyste stroje, zabawkowe bronie, urocze postacie robotów, a także ten łagodny montaż i ta mieszanka patosu z dziecinnym humorem. Na szczęście Abrams, reżyser pozbawiony wyrazistego stylu, ale obdarzony za to ogromną energią, potrafi zminimalizować wydzielany przez całość zapach naftaliny. To właśnie dzięki niemu "Przebudzenie Mocy" jest filmem bardzo szybkim i intensywnym, czasem nawet trochę chaotycznym, ale w dobry, młodzieńczy sposób. Znaleźć można w nim nawet pojedyncze momenty prawdziwej poezji: scenę spaceru pośród zasypanego przez piach pobojowiska lub ponownego spotkania pary bohaterów z oryginalnej serii.

Jeśli reżyseria dodaje filmowi skrzydeł, to w dół ciągnie go scenariusz. Jego autorzy, Abrams, Lawrence Kasdan i Michael Arndt, w neurotycznym odruchu umieścili w nim absurdalną ilość nawiązań do klasyki. Nie jest większym problemem to, że co chwilę na ekranie pojawiają się kolejni starzy znajomi - większość z nich ma bardzo efektowne wejścia. Przeszkadza jednak to, że fabuła dzieli zbyt wiele punktów z poprzednimi odsłonami. Pewien droid posiada informacje niezbędne do zwycięstwa; w gwiezdny konflikt zostaje uwikłana osoba z pustynnego nigdzie; ktoś okazuje się czyimś krewnym. Deja vu pulsuje w głowie niczym alarm. Sprawia to, że "Przebudzenie Mocy" czasem przypomina bardziej remake niż sequel.

Rumieńców dodają historii nowi bohaterowie. Protagonistami są tu Finn (John Boyega) i Rey (Daisy Ridley): on jest szturmowcem-żółtodziobem, który po pierwszej masakrze postanawia zdezerterować, ona jest żeńską wersją młodego Luke'a, nieświadomą swoich umiejętności nadzieją całej galaktyki. Najsympatyczniejsze wydaje się w nich to, że oboje są dzieciakami, na zmianę podekscytowanymi i przerażonymi.

Dzieciakiem okazuje się też ich przeciwnik, Kylo Ren (Adam Driver), adept ciemnej strony Mocy, który wciąż nie jest pewny swojego powołania - w dziwnej i niespodziewanie przejmującej scenie modli się do hełmu Dartha Vadera, prosząc go o duchowe wsparcie. Driver, znany z roli abnegata Adama z serialu "Dziewczyny", wlewa jego postać sporo ambiwalencji: jest równocześnie rozedrgany i okrutny, delikatny i śliski. Widzowie, którzy znają go ze wspomnianego tytułu, mogą ponadto wyczuć sporo seksualnego napięcia w scenach, kiedy Kylo rozmawia lub walczy z Rey.

I to właśnie w jego wątku wydaje się tkwić największy potencjał nowej trylogii: szansa na to, aby zmienić ją w coś ciekawszego niż popkulturowy skansen.

Ocena: 6,5/10

Nie przegap premiery! Sprawdź, co i kiedy będzie grane w kinach!


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy