Plus Camerimage 2010
Reklama

Hurra! Przyjechał Keanu!

Specjalny pokaz nowego filmu Keanu Reevesa "Henry's Crime" był najważniejszym wydarzeniem kolejnego dnia festiwalu Plus Camerimage. Bardziej jednak niż na samą produkcję, czekano na pojawienie się w Bydgoszczy gwiazdora z Hollywood.

Gdyby nie przyjazd Reevesa na premierę filmu "Henry's Crime", seans obrazu w reżyserii Malcolma Venville'a pewnie tylko w połowie zapełniłby salę Opery Nova. W środowy wieczór, 1 grudnia, mimo iż rozgrywany niedaleko mecz Lecha Poznań z Juventusem Turyn wkraczał właśnie w decydującą fazę, na specjalny pokaz filmu anonimowego reżysera walił do reprezentacyjnego obiektu Plus Camerimage istny tłum. Inna sprawa, że gdyby nie przyjazd Keanu Reevesa, do pokazu "Henry's Crime" w Bydgoszczy w ogóle by nie doszło.

Gwiazdor opowiedział po seansie, jak przyjazd na festiwal Plus Camerimage doradził mu znajomy z firmy Technicolor, który od kilku lat regularnie gości na poświęconej sztuce operatorskiej imprezie. Kiedy Reeves zwierzył mu się z pomysłu na dokument o zmianach zachodzących w technologii obrazu filmowego, ten powiedział mu, że musi koniecznie pojechać do Polski - tam będzie miał możliwość porozmawiania z ludźmi, którzy o obrazie filmowym wiedzą najwięcej. Organizatorzy Plus Camerimage nie przepuścili takiej szansy i namówili Reevesa do przywiezienia ze sobą swego najnowszego filmu. "Henry's Crime" okazał się jednak wyjątkowym w tytułem w filmografii aktora, po raz pierwszy bowiem pełnił również obowiązki producenta. - Po raz pierwszy w życiu pracowałem nad danym filmem tak długo czasu. Zajęło mi to trzy, cztery lata życia - zdradził bydgoskiej publiczności Keanu Reeves.

Reklama

W stylu Woody'ego Allena

"Henry's Crime" to - jak określił gość wieczoru - "komedia romantyczna z elementami kryminalnymi". Scenariusz Saszy Gervasiego (tego samego, który wyreżyserował kultowy dokument o metalowej grupie Anvil) opowiada historię tytułowego Harry'ego (Keanu Reeves), który wskutek gigantycznego nieporozumienia - nieświadomie bierze udział w napadzie na bank - zostaje na trzy lata wsadzony do więzienia, gdzie zaprzyjaźnia się z Maksem (James Caan). Kiedy wreszcie opuszcza areszt, wpada na kuriozalny pomysł: naprawdę obrabuje bank, za który niesłusznie poszedł siedzieć. W chytrym planie pomogą mu Max, który zdążył już odsiedzieć dotychczasowy wyrok i Julie (Vera Farmiga), aktorka znajdującego się naprzeciw budynku banku teatru, w którym obydwaj panowie odnaleźli ślady po dawnym podziemnym tunelu, prowadzącym wprost do bankowego sejfu.

Gdyby to było bardziej błyskotliwie napisane, można by autorstwo tego scenariusza przypisać samemu Woody'emu Allenowi. Proszę sobie wyobrazić, że literackim kontekstem rabunkowego napadu jest... "Wiśniowy sad" Czechowa - sztuka, którą Julie żegna się z miejscowym teatrem. To właśnie w trakcie premiery spektaklu, poprzez tunel wykopany w garderobie aktora, grającego Łopachina, sympatyczni bandyci dostają się do sejfu.

Nie bez znaczenia jest w kontekście aktorskiego zaangażowania Keanu Reevesa fakt, że w "Henry's Crime" gra on właściwie dwie role. Poza tytułowym Harrym występuje również jako... Łopachin, z premedytacją zastępując skonfliktowanego z reżyserem spektaklu aktora po to, by uzyskać dostęp do garderoby, z której można dostać się podkopem do banku. Zarówno dla Harry'ego, jak i dla Reevesa - był to pierwszy kontakt z Czechowem; nic dziwnego, że z przyczepioną "rosyjską brodą" i w kostiumie z epoki wygląda równie uroczo, co niezgrabnie. Cały film balansuje zresztą na aktorskiej granicy między realistyczną autentycznością a teatralną sztucznością; dzięki znakomitym aktorom (wspaniałe są role Caana i Farmigi) ogląda się to jednak w miarę bezboleśnie.

"I love Bydgoszcz"

Spotkanie z Keanu Reevesem, które nastąpiło po projekcji "Henry's Crime" potwierdziło niepisaną regułę, że im większa gwiazda staje przed publicznością, tym głupsze pytania będą padały z sali. Rozmowa Reevesa z widownią rozpoczęła się od prośby jednego z widzów o pozdrowienie jego spodziewającej się potomka małżonki. Kolejne "pytanie" było próbą namówienia gwiazdora do wypowiedzenia publicznie zdania "I love Bydgoszcz". Trzeba przyznać, że wszelkie upokorzenia aktor znosił wyjątkowo mężnie - najpierw taktownie życzył przyszłym rodzicom szczęścia i pomyślności, potem zaczął komplementować miasto, w którym przebywał od dosłownie kilku godzin.

Nie zabrakło też pytania o Jeana Baudrillarda, którego książka pojawia się na początku "Matriksa". Pytanie aktorów i filozofię przynosi zazwyczaj komiczne rezultaty: Reeves przekonywał więc widownię, że pisma francuskiego filozofa przeczytał z zainteresowaniem i że uznał, że są bardzo zabawne, dodając przy tym, że teorię symulakrów uważa za niezwykle interesującą metodę opisu współczesności.

Czy wizyta w Bydgoszczy zaowocuje współpracą z polskimi twórcami? Reeves zapewnił, że nie ma w planach żadnej "zorientowanej na Polskę" produkcji, jednak dodał, że parę godzin wcześniej spotkał się z polskim operatorem Andrzejem Bartkowiakiem (pracowali razem przy "Speed" i "Adwokacie diabła"), który ujawnił, że ma dla niego gotowy scenariusz. - Kto wie, może coś z tego wyjdzie? - zakończył tajemniczo Reeves, dodając, że niedługo rozpoczyna zdjęcia do nowego filmu, bliższego japońskiej, niż polskiej kulturze - samurajskiej opowieści "47 Ronin" w reżyserii Carla Rinscha.

Hołd dla Charliego Chaplina

Nie samym Keanu Reevesem żyła jednak w środę Bydgoszcz. Pokazywany w konkursie głównym "Louis" debiutującego reżysera Dana Pritzkera jest prawdziwym wyzwaniem dla współczesnego widza. Pritzker przy operatorskiej pomocy legendarnego Vilmosa Zsigmonda postanowił bowiem zrealizować... niemy film o młodziutkim Louisie Armstrongu. Wszystkich, którzy chcieliby się jednak dowiedzieć interesujących faktów z życia sławnego trębacza, trzeba jednak uprzedzić: "Louis" jest wyłącznie biograficzną fantazją, w której odnajdziemy co prawda klimat Nowego Orleanu początku XIX wieku, ale postać Louisa Armstronga jest tu tylko pretekstem do złożenia hołdu... Charliemu Chaplinowi.

Cały film Dana Pritzkera jest bowiem na wskroś chaplinowski. Reżyser bezwstydnie kopiuje słynne sceny z jego filmów: począwszy od wziętej z "Dyktatora" sekwencji u fryzjera (Pritzker użył tu nawet, tak samo jak Chaplin, jednej z "Węgierskich rapsodii" Liszta), poprzez surrealistyczną scenę zapożyczoną z "Dzisiejszych czasów", w której jeden z bohaterów filmu wpada w mechanizm kół zębatych. Najbardziej jawnym nawiązaniem do postaci "Charliego Włóczęgi" jest jednak stylizacja Jackiego Earle'a Haleya, którego bohater - antypatyczny sędzia Perry, nie tylko słynnym wąsikiem, ale również przerysowaną mimiką i niezgrabną mową ciała odwołuje się do Chaplina.

- Na początku chcieliśmy zrealizować ten film tak, jak kręciło się kino nieme: statyczna kamera, czarno-białe zdjęcia. Potem doszliśmy jednak do wniosku, że wykorzystamy kino nieme tylko jako idiom, posłużymy się zaś współczesnymi technikami filmowymi. Chcieliśmy zrobić film, który dzisiaj mógłby nakrecić sam Chaplin - mówil po projekcji reżyser Dan Pritzker.

Największe wrażenie - poza zdjęciami Zsigmonda - robią w "Loiusie" pomysłowe układy choreograficzne, które sprawiają, że chwilami film Prizkera przypomina żywiołowy musical. Sam Louis Armstrong? W całym filmie wybrzmiewa tylko jedna jego kompozycja; resztę ścieżki dźwiekowej zdominował Wynton Marsalis, który pełnił funkcje producenta wykonawczego "Louisa". Jak ujawnił jednak reżyser, równolegle do "Luisa" ta sama ekipa realizowała inny, bliźniaczy film - pełnometrażową fabułę o początkach jazzu w Ameryce. Może tam więcej będzie Satchmo, niż Charliego?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Hollywood | Keanu Reeves | Plus Camerimage | Camerimage | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy