48. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Leszek Kopeć: Moje pożegnalne lata

Leszek Kopeć /Tomasz Bielenia /INTERIA.PL

Leszek Kopeć stoi na czele Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni od 2000 roku. - To jest tak fascynujące zajęcie, że trudno się od niego oderwać. Miałem po drodze parę naprawdę lukratywnych propozycji, ale nie zdecydowałem się między innymi dlatego, że żal było mi zostawić coś, co się tak pięknie rozwija - mówi w rozmowie z Interią. Dodaje jednak, że to jego "pożegnalne lata" na stanowisku dyrektora Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. - Bądźmy realistami, nie będę przecież pracował do 80. roku życia. Powoli trzeba się [...] przygotować, by zostawić organizację tej imprezy młodszym - zapowiada Leszek Kopeć.

Tekst po raz pierwszy ukazał się 8 listopada 2022 roku. Przypominamy go w ramach cyklu "Najciekawsze 2022".

Tomasz Bielenia, Interia: Kilka miesięcy temu zrezygnował pan z funkcji szefa Gdyńskiego Centrum Filmowego. Polska Agencja Prasowa cytowała pańskie słowa, że przyszedł "czas, aby choć trochę odpocząć". Odpoczął pan?

Leszek Kopeć: - Niespecjalnie, ale bez przesady. Wiadomo, że  mam już swoje lata, więc uznałem, że trzeba jedną z trzech instytucji, którymi kierowałem, powierzyć następcy. W sprawie wyboru dyrektora zapadła decyzja prezydenta Gdyni, którą poparłem pozytywną opinią. Dalej jednak ściśle ze sobą współpracujemy w ramach porozumienia dwóch instytucji.

Reklama

Kiedy się przywitaliśmy i wspomniałem o zaskakującej pustce na korytarzach Gdyńskiego Centrum Filmowego - rzecz niespotykana w trakcie trwania festiwalu, na jego wspomnienie zareagował pan dość zaskakująco: "Ten okropny tydzień".

- Przymiotnik okropny musi być opatrzony cudzysłowem, ponieważ gdybym rzeczywiście czuł się tak wyczerpany i uważał, że to takie straszne doświadczenie, to bym z tej pracy zrezygnował. Taka wewnętrznie sprzeczna definicja. Z jednej strony to jest jakaś nasza pasja, z drugiej - nie możemy się kierować rutyną i doświadczeniem, bo to często okazuje się mało przydatne; pojawiają się nowe problemy, nowe oczekiwania ze strony środowiska - i tak z roku na rok. A niedługo minie ćwierć wieku, jak razem robimy festiwal.

Kiedy obejmował pan funkcję dyrektora Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, nasza kinematografia nie była w najlepszej kondycji.

- Festiwal jest odbiciem sytuacji w polskiej kinematografii. Początki były niesłychanie trudne. Jak sobie przypomnę ten pionierski okres na przełomie wieków, mieliśmy wtedy do czynienia z istną nędzą w polskim kinie fabularnym. Powstawało kilkanaście filmów fabularnych, z czego 2/3  to były komercyjne produkcje próbujące na bardzo trudnym rynku konkurować z hollywoodzkimi filmami. Nie było łatwo. Festiwal w Gdyni prezentował to, co działo się w polskim kinie, a działo się kiepsko. Zresztą wyrazem tego było w jednym roku nieprzyznanie Złotych Lwów. Jury uznało, że poziom prezentowanych filmów jest tak niski, że rezygnuje z wręczenia głównej nagrody, co spotkało się z uzasadnioną, moim zdaniem, krytyką. To nie była dobra decyzja, ale była ona wyrazem ogólnego kryzysu polskiego kina w latach 90. i na początku XXI wieku.

- Zmiana nastąpiła po 2005 roku [data utworzenia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej - przyp.red,].  Festiwal w Gdyni rozkwitł. Z niszowej imprezy, choć z silną marką,  która miała kilkuset uczestników, mieszczących się właściwie w jednym hotelu naprzeciw Teatru Muzycznego, rozrosła się do niewyobrażalnych wcześniej rozmiarów.

Najlepsza edycja?

- 2019 rok był absolutnie wyjątkowy. Zarejestrowaliśmy bisko 5 tysięcy akredytowanych gości, a festiwalowe filmy zobaczyło w sumie 72 tysiące widzów, pojawiły się też pierwsze oznaki aktywności uczestników i widzów w Internecie, która rozwinęła się w czasie pandemii i została nam po niej w spadku. W tegorocznej edycji mieliśmy 52 tysiące widzów w realnym świecie, co uznaję za duży sukces po pandemii, ponieważ zmieniły się przyzwyczajenia widza; ale zyskaliśmy naprawdę ogromną liczbę  - około 150 tysięcy - aktywnych uczestników online.

- A więc mamy w sumie ponad 200-tysięczną publiczność oraz bardzo silny oddźwięk mediów. Najbardziej cieszą mnie jednak widzowie na seansach. Jestem pod dużym wrażeniem ich zaangażowania. Niektórzy opowiadają mi, że raz w roku biorą urlop na tydzień, żeby obejrzeć tutaj w ciągu sześciu dni ponad 20 filmów, co jest sporym wysiłkiem. Ja sam oglądam w selekcji w czerwcu ponad 40 filmów pełnometrażowych, normalnie chodzę do pracy, wracam popołudniami do domu i wiem, jak mordercze jest to zajęcie i jak bardzo trzeba być uważnym, aby zdobyć się na obiektywną ocenę, kiedy się ogląda dziennie po 3-4 filmy. Percepcja jest osłabiona i zaburzona w wyniku natłoku bodźców.

Festiwal się rozwija, tak jak rozwija się polskie kino?

- Jestem naocznym świadkiem wielu pozytywnych przemian w polskim kinie. Jest w branży cała grupa młodych   twórców  oraz producentów i producentek, którzy nie mają absolutnie żadnych kompleksów względem Zachodu, wchodzą bardzo mocno w międzynarodowe koprodukcje - efekty ich pracy pokazujemy częściowo sekcji Polonica. W tym roku wygrał zresztą film, który de facto jest taką właśnie koprodukcją, tyle tylko, że mieści się w naszej dość liberalnej definicji filmu polskiego, czyli jest polski reżyser, większościowy wkład kapitałowy i udział twórców, poza odtwórczyniami głównych ról ["Silent Twins" Agnieszki Smoczyńskiej - przyp. red.]. Więc obraz polskiego filmu, poprzez stylistyczną różnorodność, bogactwo tematyczne i brak kompleksów, co zaznacza się wejściem młodych twórców w obieg międzynarodowy, spowodował, że liczba nagród jest o wiele większa niż, powiedzmy, 20 lat temu. Ciągle słyszymy o nominacjach do Oscara, polskie filmy zdobywają też nagrody na  największych festiwalach filmowych. W Gdyni podsumowujemy ten dorobek i z wielką radością witamy wszystkich gości, którzy do nas przyjeżdżają.

- Powstał też zwyczaj, który obserwuję od niedawna - w momencie uroczystej prezentacji filmu w Teatrze Muzycznym na scenie nie pojawiają się już tylko reżyser i odtwórcy głównych ról, ale czasem mamy aż 50 osób pracujących przy danej produkcji. Wszyscy chcą tu być, chcą się pokazać i zobaczyć, w jaki sposób ta niezwykle wyrobiona i wymagająca publiczność odbiera ich filmy. Niezależnie od werdyktu jury, który jak zwykle co roku budzi pewne kontrowersje, bo taka jest natura rzeczy - nie można zebrać grona siedmiu czy dziewięciu osób, które zdobędą się na maksymalny obiektywizm, a poza tym kryteria nie są do końca ustalone. Wiadomo, że jurorzy skupiają się głownie na wartościach artystycznych, ale to nie jedyny wyznacznik - waga tematu, przesłanie, które niesie film, czy też pewna lekkość i odrobina humoru w filmie, który jest dramatem psychologicznym - to wszystko są poboczne, dodatkowe kryteria, które przyczyniają się do tego, że niektóre filmy są lepiej oceniane niż oczekuje tego środowisko albo dziennikarze.

Domyślam się, że przez te ponad 20 lat, niejednokrotnie - podobnie jak dziennikarze - przyjmował pan werdykt jury z pewnego rodzaju zaskoczeniem.

- Tak, oczywiście. Były takie przypadki, ale uważam, że póki jestem dyrektorem festiwalu, nie powinienem tego komentować. Tym bardziej, że wszyscy bacznie się przysłuchują, często krążą jakieś podejrzenia, mające swoje korzenie bardzo głęboko w przeszłości, czyli w PRL-u, kiedy tak właśnie bywało.

- Do tej pory słyszę, że być może dyrekcja i organizatorzy w jakiś sposób wpływają na werdykt. Muszę powiedzieć, że to jest nieprawda. Ci, którzy ewentualnie mieliby taką skłonność, doskonale wiedzą, że poziom kompromitacji byłby tak wielki, że nawet tego nie próbują. To jest podstawowy warunek naszych zasad i etyki - dyrekcja i organizatorzy powołują jury, które jest absolutnie autonomiczne. Towarzyszyłem wielu obradom jurorów i widząc, w jaki sposób werdykt jest dyskutowany a przede wszystkim głosowany - zdarza się, że przewodniczący jury nie ma większości głosów i jest zwyczajnie przegłosowywany - chcę podkreślić, że za mojej kadencji dyrekcja festiwalu nigdy nie wywierała nacisku na jurorów. Wciąż jednak krąży wiele mitów na temat Złotych Lwów.

Poproszę o jakiś przykład.

- Przytoczę pewną anegdotkę. Filmoznawca z Uniwersytetu Gdańskiego, Krzysztof Kornacki, zadał sobie kiedyś trud sprawdzenia statystyk, dotyczących dni projekcji filmów, które zdobywały Złote Lwy.  Sporo producentów i dystrybutorów zabiega o to, żeby ich film był pokazany w Teatrze Muzycznym na galowym pokazie w środę albo czwartek wieczorem. Wydaje im się, że filmy najczęściej zostają nagradzane z racji tego, że jurorzy nie są jeszcze zmęczeni i zachowują świeże spojrzenie; potem piątek i sobota - festiwal się już kończy; poniedziałek i wtorek - też niedobrze, bo dopiero się zaczyna, nie wszyscy przyjechali. To jest absolutna nieprawda - sprawdziliśmy i to się bardzo równo rozkładało. Nagrodzone filmy pokazywane były i w poniedziałek, i we wtorek, i w środę, w piątek, a nawet w sobotę rano.  Nie ma takiej reguły, ale odrobina prawdy w tym micie jednak tkwi, ponieważ zdarzało się, że oczekiwane, premierowe pokazy filmów, które wcześniej błysnęły już na międzynarodowych festiwalach, dyrektor artystyczny umieszczał właśnie na środowych lub czwartkowych pokazach.

- Dystrybutorzy i producenci bywają naprawdę kreatywni, jeśli chodzi o wywieranie presji na dyrekcję festiwalu. Bywa to czasem zabawne, kiedy tłumaczą, że nie ma możliwości, by ekipa filmu pojawiła się w Gdyni poza środą i czwartkiem, bo grają w teatrze lub mają inne zajęcia. "Możemy być tylko w czwartek o godz. 18". Jest sporo pomysłów na szukanie przyczyn, dlaczego "nasz" film nie został nagrodzony, można by ich wymienić jeszcze więcej, ale wszystko sprowadza się do tego, że festiwal w Gdyni budzi wielkie emocje.

Chciałem się dopytać, kiedy dyrektor festiwalu poznaje werdykt jury, ale z tego, co pan mówi, wynika, że pan bierze udział w obradach jury!

- Uczestnictwo polega na tym, że w ostatnich obradach, które mają za zadanie wyłonić ostateczny werdykt, pojawia się dyrektor lub dyrektor artystyczny, ewentualnie obaj, jako strażnicy regulaminu imprezy. Mimo że jury zapewnia, że przeczytało regulamin, zdarzają mu się niezwykle egzotyczne pomysły, które odbiegają od tego, co jest zapisane w formule Konkursu Głównego. Nasza rola ogranicza się wyłącznie do wysłuchania ich argumentów, przeczytania werdyktu i zwrócenia uwagi, że jakiejś nagrody na przykład nie ma w regulaminie - albo odwrotnie, bo bywały i takie edycje, kiedy jury chciało przyznać siedem równorzędnych wyróżnień w kategoriach indywidualnych, co jest de facto deprecjonowaniem rangi Złotych Lwów. Wtedy staramy się, nie odnosząc się do konkretnych nazwisk i tytułów, powściągnąć ten zapał, by nagrodzić wszystkich uczestników konkursu. Albo pilnujemy, żeby jury nie wpadło na pomysł, żeby zrezygnować z przyznania głównych nagród, bo to zawsze jest bardzo źle odbierane. Naszym zadaniem jako dyrekcji jest nadzorowanie strony formalnej, nigdy się nie wypowiadamy, co sądzimy na temat filmów konkursowych.

Chciałem się cofnąć ponad 20 lat do momentu, w którym stanął pan na czele Neptun Filmu. Z internetu trudno wywnioskować, co pan robił wcześniej - w ogóle nie ma pan strony na Wikipedii. Jak to się stało, że absolwent polonistyki na Uniwersytecie Gdańskim zostaje dyrektorem Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni?

- Nie byłem człowiekiem ze środowiska - to prawda. Zgodnie z ustawą o reformie administracji siedem instytucji rządowych - Neptun Film był jedną z nich - przypadło samorządom w 1998 roku. W tym czasie pojawiły się już pierwsze projekty multipleksów, wyczuwało się, że małym kinom będzie coraz trudniej utrzymać się na rynku. Były przestarzałe, obarczone odium z czasów PRL-u - realizowały politykę państwa, często opresyjną wobec demokratycznej opozycji. Kino jako instytucja realizująca politykę państwa nie było wtedy bardzo lubiane.

Ze strony przedstawiciela władz samorządowych, nowego właściciela instytucji, padło pytanie czy jestem w stanie nią pokierować . Dotąd raczej literatura była dziedziną,  w której  byłem aktywny, jeśli chodzi o sztukę.  Byłem autorem powieści, pisałem opowiadania oraz recenzje, w końcu też wydawcą i nie myślałem, że miałbym się odnaleźć w polskim filmie. Aczkolwiek moja młodość i lata studiów przebiegały w ten sposób, że byliśmy kinomanami. Mieliśmy świetny DKF, prowadzony przez Lucjana Bokińca, zresztą pomysłodawcy i założyciela Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych , w którym oglądaliśmy filmy niedostępne gdzie indziej. Przebojem lat siedemdziesiątych były "Konfrontacje", na które jako studenci staraliśmy się zdobyć bilety. Kino nas zawsze bardzo interesowało.

- Ja sam studiowałem polonistykę. Moją promotorką była profesor Maria Janion, która na swych zajęciach odnosiła się nie tylko do eseistyki oraz historii i teorii literatury, ale też do filmu jako istotnej dziedziny sztuki, która fantastycznie uzupełnia wszystkie wydarzenia mające miejsce w XX-wiecznej kulturze i sztuce. Film nie był mi więc obcy, niemniej jednak rzeczywiście w środowisku byłem postacią anonimową. I to było nawet formułowane jako zarzut w momencie, kiedy zostałem dyrektorem Neptun Filmu.

- Rozegrała się wtedy zabawna scena, kiedy już jako szef tej instytucji pojechałem na festiwal do Krakowa i tam spotkałem Igę Cembrzyńską, z którą się dość dobrze znałem, bo przed laty, jako świeżo upieczony absolwent polonistyki, pracowałem dla Bałtyckiej Agencji Artystycznej i z Igą Cembrzyńską, Helmutem Nadolskim oraz Andrzejem Bieżanem jeździłem po Polsce północnej, organizując koncerty. Iga śpiewała wiersze Maryny Cwietajewej w przepięknym recitalu. Znaliśmy się więc dość dobrze i kiedy spotkaliśmy się w  Krakowie, a w tle stało kilku czołowych przedstawicieli polskiego filmu, Iga wycałowała mnie, co jeden z członków zarządu Stowarzyszenia Filmowców Polskich skomentował słowami: "A mówili, że środowisko go nie zna". W ten sposób zostałem jakoś zaakceptowany.

Dyrektorem Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych jest pan już od 22 lat. Ale w Polsce nie jest pan wyjątkiem: Artur Liebhart i Millennium Docs Against Gravity, Krzysztof Gierat i Krakowski Festiwal Filmowy, Stefan Laudyn i Warszawski Festiwal Filmowy, wcześniej zaś Roman Gutek i Nowe Horyzonty. Wygląda na to, że to domena długodystansowców.

- To jest tak fascynujące zajęcie, że trudno się od niego oderwać. Miałem po drodze parę naprawdę lukratywnych propozycji, ale nie zdecydowałem się między innymi dlatego, że żal było mi zostawić coś, co się tak pięknie rozwija. Oczywiście nie możemy tego wszystkiego rozpatrywać w perspektywie kilku lat, tylko niemal ćwierćwiecza. To coś, co stało się moim życiem i wielką pasją. I tak niepostrzeżenie okazało się, że mimo iż minął już wiek emerytalny, to wciąż jeszcze tu jestem. Ale to już są pożegnalne lata. Bądźmy realistami, nie będę przecież pracował do 80. roku życia. Powoli trzeba się więc przygotować, by zostawić organizację tej imprezy młodszym.

Przeskoczmy wstecz do 2010 roku, czyli daty powstania Gdyńskiej Szkoły Filmowej. Kolejne zajęcie.

- Cała historia z Gdyńską Szkołą Filmową wzięła się z pomysłów, które wykluły się w Trójmieście dużo wcześniej. Zawsze mieliśmy tu kompleks Warszawy i Łodzi, mimo że wszyscy oni przyjeżdżali co roku do Gdyni na festiwal. Głównie chodziło chyba o to, że Gdynia, zwłaszcza za kadencji obecnego prezydenta Wojciecha Szczurka, zaczęła mieć spore ambicje kulturalne. Z miasta marynarskiego i kulturowej pustyni  w latach PRL -u, jakkolwiek niesprawiedliwa byłaby ta ocena, pragnęła stać się istotnym ośrodkiem sztuki i kultury.

A ja prostu chciałem, żeby działalność wokół filmu nabrała w Gdyni rozpędu i żeby była uzupełniona o dobrą edukację filmową. I okazało się, że ten kapitał, który zdobyliśmy jako organizatorzy Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, zaprocentował. Bo jak zacząłem rozmawiać z władzami Gdyni, to znalazły się pieniądze, znalazł się pomysł, jak widać po latach, na znakomitą siedzibę, którą zbudowano nie tylko szkole, ale całemu centrum filmowemu. Powstał taki wzorcowy kinowy arthouse.

- Kiedy stwierdziliśmy, że sam festiwal to za mało, warsztaty filmowe organizowane przez obecnego dyrektora Gdyńskiego Centrum Filmowego Jerzego Radosa pokazały, że jest ogromny popyt na tego rodzaju działalność edukacyjną. W momencie, w którym ogłosiliśmy, że w parę miesięcy na warsztatach pokażemy, jak robić filmy - od pomysłu i scenariusza, poprzez dni zdjęciowe i montaż, post produkcję i wreszcie marketing - nagle zaczęło się zgłaszać mnóstwo ludzi. Sporo z nich pracowało w telewizji, byli studentami Szkoły Filmowej w Łodzi - to też przyspieszyło cały proces. Po paru latach, wspólnie z Robertem Glińskim i Jerzym Radosem, przy wsparciu prezydenta Gdyni - Wojciecha Szczurka udało się otworzyć Gdyńską Szkołę Filmową z niezwykle interesującym programem. Skupiamy się głównie na praktycznym aspekcie warsztatu reżysera filmowego a pięcioletni program realizujemy w 2,5 roku. To jest potężna porcja zajęć, po 700-800 godzin w semestrze. O tym, że pomysł wypalił, świadczy to, że bardzo szybko dla filmów zrealizowanym w naszej szkole posypały się nagrody. Od razu trafiliśmy do Cannes z filmem pierwszego rocznika - "Oleną" Elżbiety Benkowskiej, potem Grzegorz Mołda pojawił się w konkursie  krótkich metraży w Cannes z filmem "Koniec widzenia". Cannes zrezygnowało kilka lat temu z umieszczania w konkursie krótkich metraży filmów szkolnych, więc jesteśmy jedyną szkołą w Polsce, której filmy walczyły o Złotą Palmę w court metrage.

- Ale nie tylko Cannes. Filmy z naszej szkoły zdobyły już ponad 100 nagród na całym świecie. Mieliśmy też u nas studentów z zagranicy. Pojawił się student z Nowej Zelandii, którego nauczyciel z college’u dowiedział się o istnieniu naszej szkoły i powiedział mu: "Dla ciebie to będzie najlepsze miejsce - nie Łódź, nie Śląsk - pojedź do Gdyni". I rzeczywiście - pojawił się i skończył naszą szkołę. Był też Eryk Lenartowicz, syna aktora Jacka Lenartowicza, który wychował się w Australii. To są bardzo często ludzie, którzy mają już za sobą jakiś bagaż życiowych doświadczeń, pokończone szkoły wyższe - takich głównie przyjmujemy, dojrzałych i ukształtowanych ludzi. A pięcioletni okres nauczania akademickiego okazuje się udręką - dla nich to za długo. W Gdyni odnajdują miejsce, gdzie w krótszym czasie nauczą się robienia filmów.

- Okazuje się, że niemal wszyscy nasi absolwenci znajdują pracę w zawodzie. Oczywiście zdarza się, że zostają zatrudnieni przy - nie chcę, żeby zabrzmiało to pejoratywnie - chałturach typu seriale. To też jest rodzaj ćwiczenia warsztatowego, pod warunkiem, że się w tym nie ugrzęźnie zbyt długo i nie zostaje do końca życia reżyserem odcinków telewizyjnych seriali. Są więc zatrudniani w studiach telewizyjnych, są przy tym bardzo samodzielni - umieją napisać scenariusz, umieją reżyserować i pracować z aktorem, a nawet zająć się montażem, czy być aktywnymi w zajęciach post produkcyjnych. Opuszczają naszą szkołę wyposażeni w kompletny warsztat filmowca.

Przy filmach Gdyńskiej Szkoły Filmowej pełni pan funkcję producenta, ale przecież zaczynał pan od pisania - ma na koncie powieść [wydane w 1989 roku "Kredowe koło"] oraz szereg recenzji. Nie myślał pan nigdy o scenopisarstwie?

- Byłem kiedyś zaangażowany przy pracy nad scenariuszem do serialu. Przez pół roku z czteroosobowym zespołem pisałem scenariusz i przyrzekłem sobie po tym dość trudnym doświadczeniu, że już nie będę się więcej parał tym zajęciem. Ale była to świetna szkoła - pracowaliśmy pod kierunkiem Mirka Borka. Siedzieliśmy przez sześć miesięcy i pisaliśmy po kilka wersji odcinka serialu o pensjonacie w Sopocie, do którego zjeżdżają ludzie wraz ze swoimi historiami. Ten pomysł - w innej formule i odmiennym formacie - został w końcu zrealizowany jako "Pensjonat pod Różą". To był 1998 rok, więc możemy traktować to jako mój wstęp do świata kina.

- Ponieważ nie kontynuowałem pracy pisarskiej, to w moim życiu pojawił się rodzaj - nie powiem, że  zastępczej, ale równoległej działalności, o której w zupełnie inny sposób myślałem, gdy byłem młody. Pierwsze swoje opowiadanie opublikowałem jako 16-latek w czasopiśmie "Na przełaj". Kiedy poszedłem na polonistykę, to wszyscy moi znajomi myśleli, że będę pisarzem, tak jak pisarzami zostali inni absolwenci polonistyki na Uniwersytecie Gdańskim: Paweł Huelle, Aleksander Jurewicz, czy Stefan Chwin. Produkcja filmowa jest więc pewnie w pewnym sensie erzacem, ale przy okazji niezwykle ciekawym doświadczeniem. Kiedy na początku lat 90. próbowałem być wydawcą, doświadczyłem wszystkich możliwych blasków i cieni zawodu literata. Musiałem przyjmować wszystkich tych pisarzy, którzy przynosili maszynopisy z nadzieją na wydanie ich książki i widziałem, jak trudne były to lata dla literatury. Powstało wiele prywatnych wydawnictw, konkurencja była ogromna, a rynek brutalnie weryfikował oczekiwania twórców - zaczęły być popularne lżejsze formy rozrywkowe, poważna proza zaczęła się odradzać dopiero pod koniec lat 90.  Więc przeszła mi ochota do tego, żeby pisać,  a potem zostałem już zarażony wirusem kina i tak to się potoczyło.

Jutro mija termin składania kandydatur na szefa polskiego Instytutu Sztuki Filmowej [rozmowa miała miejsce 25 października - przyp. red.]. Z tego co pan wcześniej mówił, nie jest pan chyba zainteresowany tą funkcją.

-  Dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej to posada państwowa. Mając różne propozycje w przeszłości, nie podejmowałem takich wyzwań, więc tym bardziej nie wyobrażam sobie, żebym mógł zdecydować się na to teraz, kiedy jestem już bliżej prób podsumowania swego życia. Jeżeli napiszę jeszcze kiedyś książkę, to może będzie to pamiętnik albo wspomnienia dyrektora festiwalu. Wiem, że niektórzy czekają i zacierają ręce gotowi przeczytać książkę o zakulisowych plotkach i skandalach z festiwalu w Gdyni. Tego się jednak nie doczekają. Jeśli już, myślę raczej o wspomnieniach związanych z moimi ulubionymi filmami i relacjami z twórcami filmowymi.

- Jako dyrektor Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni często widziałem jak  wiele filmów było skrzywdzonych i pominiętych. Po jakimś czasie znalazły jednak swoją widownię. Ten festiwal nie jest dla twórców ostateczną wyrocznią, nie jest tak, że jak nie dostaną tu nagrody, to  przepadną. Zawarłem  mnóstwo znajomości i przyjaźni z ludźmi ze środowiska,  nie jest problemem, żeby się do kogokolwiek dodzwonić i otrzymać odpowiedź na naszą propozycję. Mamy jako gościnnych wykładowców wielkich mistrzów polskiego kina- oni wszyscy  chętnie tu przyjeżdżają.

Z tego co pan mówi, wygląda, że pan nie ma wrogów w środowisku. Może to jest najbardziej wymagana cecha, którą powinien mieć dyrektor festiwalu filmowego?

- Trochę mi niezręcznie, ale przywołam pewien komplement. Zadzwoniłem kiedyś do Jana A.P. Kaczmarka z prośbą o poprowadzenie u nas w szkole warsztatu kompozycji muzyki filmowej. To było wiele lat temu. Powiedział, że jest bardzo zajęty i nie  bardzo może, po czym dodał: "Zważywszy na to, że o panu nikt chyba źle nie mówi w środowisku, to ja się chyba poświęcę i przyjadę na tydzień". I tak został z nami na długie lata, co roku powtarzamy ten warsztat.

- Filozofia szacunku i pokory wobec zespołu i środowiska, którą przyjąłem na początku swej przygody z festiwalem, zaprocentowała. Poza tym starałem się zawsze forsować ideę festiwalu jako wspólnego dobra, mimo wszystkich dzielących nas różnic, zwłaszcza politycznych, co w ostatnich latach stało się wielkim utrapieniem. Można się różnić, ale poziom dyskusji, jaki obecnie dominuje, zwłaszcza w Internecie, absolutnie mi nie odpowiada. Zawsze byłem rzecznikiem odłożenia konfliktów na bok w momencie, kiedy chcemy świętować. Tak jak w starożytności czas olimpiady był momentem zaprzestania walk, podobnie powinno być ze świętem polskiego kina. Ten jeden raz w roku, na tydzień powinny ustać spory, nie uważam, aby właściwie było wygłaszanie wtedy jakiś politycznych deklaracji ze sceny przy użyciu wulgarnego języka. To jest poniżej poziomu, który uważam za akceptowalny. Takie podejście sprawiło, że byłem zapraszany do współpracy w innych miejscach. Moja postawa być może dawała nadzieję, że uda się nieco uspokoić wzburzone fale. Ale nic nie odbywa się za darmo. To nie jest tak, że ja nie płacę za to jakiejś ceny. Potężny ładunek negatywnych emocji - wszystkie żale, dyskomfort wielu twórców, mnóstwo przeżyć - to wszystko cały czas odkłada się we mnie.

- Tak jak powieść dla pisarza, obraz dla malarza, film dla reżysera jest jego ukochanym dzieckiem, nierzadko droższym od biologicznego potomka. Doskonale to rozumiem, ponieważ sam przez chwilę byłem twórcą. Wiem, jak bolesnym może być, kiedy ktoś niesprawiedliwie atakuje twoje dzieło, a najczęściej jest to niesprawiedliwa krytyka. Ja to rozumiem. I daję odczuć naszym twórcom, że ja ich wszystkich szanuję. Trochę jak ten Holden Caulfield z "Buszującego w zbożu" Sallingera, który doświadczał różnych opresji w szkolnym internacie, a mimo to stwierdza finalnie, że nawet za swoimi uciążliwymi koleżkami ze szkoły Stradleterem i Ackleyem w jakiś sposób tęskni. To może trochę zbyt naiwna deklaracja i na wyrost, ale jest w niej jakaś prawda.

- Do Gdyni filmowcy przyjeżdżają na tydzień, ale pokazują tu dzieła, którym poświęcili nierzadko kilka lat życia, tak jak było w przypadku Jacka Bławuta i filmu "Orzeł. Ostatni patrol". Powstawał aż pięć lat, towarzyszyło tej produkcji mnóstwo perypetii - więc ja, mając nawet świadomość, że ten obraz ma swoje mankamenty, wiem, jaki wysiłek został włożony w jego powstanie i jakie emocje temu towarzyszyły. Ostatecznie powstał ciekawy,  oryginalny psychologiczny dramat, w swojej wymowie antywojenny. Każdy stara się zrobić jak najlepszy film i ja ich doskonale rozumiem, i coś z tego, jako mój coroczny przekaz, dociera chyba do twórców.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gdynia 2023
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy