Reklama

"Wyszłam za mąż, zaraz wracam": WYWIAD Z DANYM BOONEM

Nie często gra pan w filmach. Mam wrażenie, że starannie wybiera pan projekty. Dlaczego zainteresował się pan "Wyszłam za mąż, zaraz wracam"?

- W zasadzie wszystko zaczęło się od telefonu. Dwa lata temu zadzwonił do mnie Laurent Zeitoun, którego znam od 20 lat. Chciał, żebym przeczytał scenariusz, który dopiero co ukończył. Doskonale pamiętam, jak przesłał mi go w pdf do Los Angeles. Wydrukowałem go więc i zabrałem się do czytania. Natychmiast dałem się uwieść akcji i komicznym sytuacjom. Często dostaję scenariusze i zwykle daję sobie kilkanaście dni, zanim odpowiem. W przypadku "Wyszłam za mąż, zaraz wracam" było inaczej. Już nazajutrz zadzwoniłem do Laurenta i powiedziałem: Jest wspaniały i do tego na czasie!

Reklama

Tym bardziej, że w tego typu komedii śmiech znacznie wyprzedza emocje.

- Tak, to rzadko spotykane. Jeśli na początku moja postać jest niezdarą, co sprawiało mi wielką frajdę na planie, o tyle później, powoli zaczyna być bardziej realistyczna, czasem nieznośna. Gdy Isabelle mówi: Kocham cię. Pobierzmy się, Jean Yves nie wie, co się z nim dzieje. Jest jak rażony piorunem, ale w końcu zaczyna w to wierzyć. Chcieliśmy to zagrać szczerze, a Pascal Chaumeil umie nadać prawdopodobieństwa pomysłowi, który początkowo jest dość oderwany od życia. Tak jest w "Licencji na uwodzenie". Przez pierwsze piętnaście minut filmu widz musi zaakceptować koncept zawodowego burzyciela małżeństw. Nawiasem mówiąc, wielu producentów odrzuciło ten scenariusz, ponieważ uznali, że niesie zbyt wysokie ryzyko. Pascal doskonale potrafił nadać siły i prawdopodobieństwa swojej opowieści i jej bohaterów. Podobnie dzieje się z filmem "Wyszłam za mąż, zaraz wracam".

Czy coś łączy pana z Jean-Yves'em, facetem dość niezdarnym?

- Oczywiście! Zwłaszcza, gdy robi nie zawsze subtelne aluzje. Jeżeli nasze dowcipy nie są zbyt udane, trzeba natychmiast przełknąć upokorzenie i udawać, że nic się nie stało. Taka sytuacja może być zbawienna dla aktora, w przeciwieństwie do lekarzy i chirurgów. Zawsze znajdziemy na to usprawiedliwienie: przynajmniej próbowałem was rozśmieszyć... W tym konkretnym przypadku Jean-Yves ma coś ze mnie. Jeśli chodzi o miłosne sukcesy, powiem tylko, że długo musiałem na nie czekać. Tak więc lubię tę postać. Przyznam nawet, że spotkałem takiego człowieka. Mam przyjaciela, który pracuje ze mną przy różnych produkcjach. Pewnego dnia jego przyszła żona postanowiła zorganizować uroczystość weselną w Wielkim Kanionie, niedaleko Las Vegas. Przyjeżdżamy na miejsce, patrzę, a tu, przede mną stoi nasz Jean-Yves, który pracuje w agencji turystycznej, jego była żona ma na imię Isabelle, zaś jego dowcipy są takie sobie. Był wzruszający. Zupełnie jak w filmie.

Skoro mowa o wzruszających sytuacjach, w filmie posuwa się pan dość daleko. Chodzi mi o scenę w piwiarni moskiewskiej, gdzie Jean-Yves oznajmia Isabelle, że przejrzał jej strategię. Czy dzisiaj gra pan mniej powściągliwie na ludzkich uczuciach?

- Myślę, że robię to nieświadomie. W "Bożym Narodzeniu" było kilka takich wzruszających scen, ale przyznam, że z wiekiem dążę w grze do większej prostoty. W "Wyszłam za mąż, zaraz wracam" zagrałem to uczucie upokorzenia, ale zrobiłem to nieświadomie. Zresztą, nieważne, czy robię to świadomie lub nie. Ważne, że staram się być powściągliwy, gdy nie chcę, by pojawiły się emocje. Zdarzyło mi się to pod koniec zdjęć w "Jeszcze dalej, niż północ", gdy rozmawiam sobie z Kadem. Byłem zadowolony z tej sceny, ale skoncentrowałem się na tym, żeby doprowadzić go do płaczu.

Powróćmy na chwilę do źródeł, gdy debiutował pan jako mim. Mówię o ekspresji ciała w "Wyszłam za mąż, zaraz wracam", gdzie widzimy, jak pan tańczy, jak zatacza się po znieczulających zastrzykach Isabelle.

- Otóż to! Uwielbiam grać w takich scenach. Dzisiaj komedie są przegadane. Włączenie w grę ekspresji ciała przypomina mi moje początki jako mima. Taniec rosyjski jest niezmiernie trudny i skomplikowany. Ruchom brak synchronizacji z muzyką. Rządzi nimi inne tempo. Ćwiczyłem kilka miesięcy. Podczas zdjęć miałem tremę, jak na premierze. Przez dwa dni robiliśmy próby w pięć, sześć osób. Bałem się, że dam plamę. Co do sceny w gabinecie dentystycznym uparłem się, żeby dodać coś jeszcze. Ekipa wahała się. Pascal nawet zapytał mnie, czy to nie będzie przesadą. Postawiłem na swoim i okazało się, że miałem rację. Film tylko na tym zyskał. Zawsze ufałem ekspresji ciała w filmie.

Pańska postać zbiera materiały dla przyjaciela, który pisze przewodniki turystyczne. Dlatego zdjęcia miały miejsce w dalekiej Kenii i Rosji. Wywiózł pan stamtąd jakieś miłe wspomnienia?

- Oczywiście. Dla takiego hipohondryka jak ja, to było niezwykłe doświadczenie. Proszę mi wierzyć. Gdy usłyszałem, że będziemy mieszkać w buszu, nie bardzo mi się to spodobało. Wziąłem dwie walizy. Do jednej spakowałem ubrania, do drugiej lekarstwa. Okazało się, że nie musiałem z nich skorzystać, ponieważ byłem bardzo ostrożny, np. gdy brałem prysznic, zawsze miałem zamknięte usta. Byliśmy w wielu dzikich i odludnych miejscach, nie mówiąc o zdjęciach w wiosce Masajów. Po raz pierwszy w mojej karierze miałem kłopoty z grą na planie. Powód? Fascynacja ich tańcami, zwłaszcza w scenie zaślubin. Do tego ich muzyka, śpiewy i sceneria. Gdzieś w dali leniwie kroczyły żyrafy... to był zupełnie inny świat. Coś niesamowitego! Kiedyś byłem w Gabonie, ale w Kenii, gdy pojechaliśmy na safari widzieliśmy zapierające dech w piersiach krajobrazy. Zrobiłem kilka tysięcy zdjęć. Poza tym, ekipa żyła rytmem filmu, trzeba powiedzieć, że właściwie cały czas kręciliśmy w różnych miejscach. Po Kenii znaleźliśmy się w Moskwie. I znowu diametralnie odmienna sceneria. Tak miasto jak i jego mieszkańcy wydali mi się szorstcy. Od razu się czuje, że jest to kraj silnych rządów. Ta olbrzymia aglomeracja robi wrażenie. Poza tym, widać też rażącą przepaść między zwyczajnymi ludźmi i miliarderami.

Trzeba przyznać, że praca nad filmem przebiegała bez zakłóceń, ale pewnie dlatego, że stanowiliście z Diane wspaniały duet. Dzięki "Wyszłam za mąż, zaraz wracam" znowu spotkaliście się na planie.

- Tak. Poznaliśmy się na planie filmu "Boże Narodzenie". Wiedziałem też, że Diane potrafi być zabawna.

Ale dopiero w filmie Pascala pokazała, jak dalece potrafi być zabawna.

- Zgadzam się. To była jej pierwsza rola komediowa, jednak od początku Pascal miał do niej zaufanie. Dwa lata temu jedliśmy kolację w Los Angeles. Mieliśmy za sobą lekturę scenariusza "Wyszłam za mąż, zaraz wracam". Wiele o nim rozmawialiśmy. I wtedy zauważyłem, że tkwi w niej olbrzymi potencjał aktorki burleskowej. Diane jest bezpośrednia i przystępna. Mogła rozwijać swoją karierę w Ameryce, ale zdecydowała się zagrać rolę Isabelle. Na planie zrobiła na mnie duże wrażenie. Była przekonująca i zabawna. Pewnie dlatego nasz duet się sprawdził. Poza tym, jest naprawdę piękna.

Na planie jest pan przede wszystkim aktorem. Czy podczas zdjęć udaje się panu zapomnieć, że jest pan również reżyserem.

- Tak, chociaż jest to niezmiernie trudne dla kogoś, kto także pisze scenariusze. Gdy przychodzę na plan mam opanowany tekst i w zasadzie jestem gotowy do zdjęć. Ponieważ często gram w teatrze, uczenie się tekstu na pamięć przychodzi mi stosunkowo łatwo. Ale znam tylko swoje kwestie, reszta mi umyka, dlatego muszę polegać na reżyserze. I tu, muszę przyznać, lubię być traktowany po matczynemu.

Gdybyśmy chcieli wyciągnąć z tego filmu jakiś morał, można powiedzieć, że prawo do szczęścia mają wszyscy, nawet jeśli często trzeba pozbyć się złudzeń, unikać 'dobrych' rad znajomych i przyjaciół, przełamywać konwencje i czasami złe przepowiednie. Co pan na to?

- Przyznam, że sens "Wyszłam za mąż, zaraz wracam" przypomina mi powieść, którą czytałem dawno temu. Chodzi mi o "Sezon u Lacana" Pierre'a Rey'a. Opowiada ona o facecie, któremu dobrze wiedzie się w życiu zawodowym i prywatnym. Nagle, nie wiadomo z jakiego powodu wpada w potworną depresję. Na początku "Wyszłam za mąż, zaraz wracam" widzimy modelową szczęśliwą parę, mającą swoje przyzwyczajenia. Nagle pojawia się niepokój, a nawet strach przed rodzinną klątwą, która ciąży na małżeństwie Isabelle. Wszyscy mniej więcej wiemy, jak wygląda idealna miłość: 'To właśnie ona, a to właśnie on! To jest właśnie to!' Ale powolutku znajomi, przyjaciele, konwencje i życie codzienne sprawiają, że zaczynamy widzieć świat inaczej. W tym kontekście film jest niezwykle na czasie. Dzisiaj coraz rzadziej stawiamy czoło przeciwnościom. Jeżeli coś jest zbyt skomplikowane lub trudne, chcemy jak najszybciej zrzucić z siebie ten balast. W "Wyszłam za mąż, zaraz wracam" podoba mi się ukazanie niemalże w trybie migawkowym współczesnego życia towarzyskiego. Punktem wyjścia jest kolacja rodzinna. Nawiasem mówiąc, w stylu Capry, czyli w duchu współczesnym. Rzadko się zdarza, by w tej klasy komediach tak współgrały ze sobą nastrój, obraz, dialogi i obsada. Zdarzyło mi się poznać aktorów, z którymi chętnie spotkałbym się na planie. Na przykład z fantastyczną Alice Pol albo z Johnatanem Cohenem, który gra szwagra Isabelle. Jest wyjątkowo zabawny. Pascal Chaumeil ma niezwykły talent w doborze obsady. Doskonale potrafi przydzielić role. W konsekwencji powstał spójny i naprawdę zabawny film.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Wyszłam za mąż, zaraz wracam
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy