Reklama

"Chwała dziwkom": WYWIAD Z REŻYSEREM

Skąd pomysł na film o prostytucji?

Michael Glawogger: - Bo to jest niejako "oczywisty" temat. Mam wrażenie, że wszystkim z nas wydaje się, że coś o tym wiemy, a szczególnie dotyczy to tych, którzy nigdy nie byli w burdelu, a czerpią o nim wiedzę z mediów lub z drugiej ręki. Starałem się podejść do tematu inaczej - potraktować prostytucję w sposób nieoczywisty, z powątpiewaniem, czy naprawdę jest to taki zawód, jak się powszechnie wydaje. Zawsze czułem, że prostytucja nie polega tylko na płaceniu komuś za seks. To byłoby zbyt proste. W takiej sytuacji - gdy negocjacje dobiegną już końca i umowa jest dograna - mielbyśmy do czynienia wyłącznie z dwojgiem nagich ludzi, którzy mechanicznie wykonują najbardziej intymny ludzki akt. Chciałem pokazać coś więcej, zobrazować co tak naprawdę tkwi w sercu, umyśle i duszy ludzi, którzy umawiają się na płatny seks.

Reklama

Prostytucja pojawiała się już w poprzednich Pana filmach. Czym ten film różni się od "Megacities" lub "Śmierci człowieka pracy"?

- "Chwała dziwkom" to rozwinięcie wątku Kassandry z "Megacities". Już wtedy zrozumiałem, jak skomplikowany jest problem prostytucji - ocierający się o sprawy religijne, prowokujący intymne rozmowy na temat seksualności. Tak naprawdę Chwała dziwkom opiera się na krótkiej scenie z "Megacities", którą nakręciłem w jednym z ulicznych zaułków. Odbywał się tam szczególny rytuał. Mężczyzna stał w środku, a prostytutki otaczały go wokół, co jakiś czas podchodząc. Musiały tak robić, aby zostać przez niego wybrane. Według mnie to doskonały obraz relacji damsko-męskich, jakie funkcjonują w katolickim społeczeństwie. Zdziwiłem się, że tego typu relacje zostały przeniesione na płaszczyznę prostytucji. Od zawsze interesuje mnie ten typ rytuałów, gestów i zachowań. Postanowiłem przyjrzeć się, jak funkcjonują w przypadku najstarszego zawodu świata.

- Nie interesował mnie aspekt kryminalny prostytucji, ani tym bardziej jej społeczna ocena. Najciekawsza była dla mnie nie sama obserwacja, lecz zobrazowanie żywej interakcji. Najbardziej poruszające w tym filmie jest uczestnictwo w pokazywanej rzeczywistości - kiedy klient przychodzi do burdelu, kontaktuje się z dziewczyną i zaczyna się miedzy nimi biznes.

Otwarcie pokazuje pan prostytutki i ich klientów. Jak udało się panu namówić tych ludzi do takiej szczerości przed kamerą?

- Z początku prostytutki nie chciały wypowiadać się przed kamerą. Burdel jest miejscem, gdzie człowiek z kamerą nie jest mile widziany. To miejsce zapewniające tajemnicę i prywatność, zarówno pracującym tam dziewczynom, jak i ich klientom. Na początku nikt nie chciał się wypowiadać, a co dopiero być filmowany. Zdobycie zaufania to bardzo trudny proces, który wymagał czasu, cierpliwości i zaangażowania. Musiałem obiecać tym dziewczynom, że film nigdy nie będzie pokazywany w dużych salach kinowych w krajach, gdzie mieszkają. Z klientami miałem jeszcze większy problem, bo codziennie się zmieniali. Ale podobnie jak prostytutki, otworzyli się przede mną, gdy tylko zorientowali się, że nie mam zamiaru ich oceniać ani potępiać. W niektórych sytuacjach nie mogliśmy filmować, bo nie wszyscy klienci się na to zgadzali. Wybraliśmy więc tylko kilku i od tego momentu nikt już nie mógł się zmienić. W filmie nie ma bowiem sytuacji ustawianych. Wszystko wydarzyło się naprawdę.

Jak czuł się pan w miejscach o tak dużej koncentracji prostytucji? W jaki sposób udało się Panu wzbudzić zaufanie bohaterów filmu?

- W takich sytuacjach można mówić o zaufaniu dopiero po pokonaniu pierwszych przeszkód. W Bangladeszu burdelowe getto jest kontrolowane przez matriarchat, czyli radę starszych rangą kobiet. W tym wypadku jednak słowo "matka" odnosi się do kobiet-alfonsów. W Faridpurze jest około 600 młodych prostytutek, nad którymi pieczę sprawuje 6 kobiet-matek. Jeśli więc człowiek chce nakręcić prostytutki, musi po prostu zapłacić konkretną sumę pieniędzy. Na początku pytano nas, do czego ma nam służyć ten film i jak chcemy go potem wykorzystać. Następnie musiałem spotkać się z sześcioma matkami-alfonsami i opowiedzieć im, w jaki sposób mam zamiar nakręcić ten film. Z początku myślały, że będę chciał wykorzystać aż 600 kobiet. W końcu udało nam się jednak dojść do porozumienia i zacząłem zdjęcia. Muszę jednak przyznać, że przez parę miesięcy pracowałem nad zaufaniem, bez którego nie dałoby się tam pracować.

Jak poradził sobie pan z poczuciem wstydu? Czy postawił pan sobie jakieś granice?

- Pojawiły się w sposób naturalny. Prostytutki w Bangladeszu nie rozbierają się dla klientów, więc dlaczego miałyby to robić na potrzeby filmu? Nie bez przyczyny jedna jedyna scena seksu w tym filmie pojawia się właśnie w Meksyku. Panuje tam znacznie bardziej rozluźniona atmosfera. Co prawda w Tajlandii panuje podobna otwartość na seksualność, ale odkąd rząd ogłosił zakaz prostytucji, pojawiła się społeczna cenzura. To był problem, z którym naprawdę trudno było mi sobie poradzić.

Czy w tym filmie nie ociera się pan o voyeuryzm?

- Przede wszystkim chodziło mi o przyjrzenie się prostytucji na tyle spokojnie i bez emocji, aby pozbawić widza poczucia sensacji. Pracowałem nad tym filmem tak samo, jakbym pracował nad filmem o pracownikach fabryk, bankowcach itd. Filmuję to, co chcę. Nie interesuje mnie, czy ktoś nazywa to yoyeuryzmem, czy nie. Po prostu staram się pokazać rzeczywistość w sposób jak najbardziej szczery. Prostytutkom bardzo się to zresztą spodobało. Tylko dlatego przed kamerą były takie szczere.

Jak się pracuje na trzech różnych kontynentach?

- W Tajlandii wszystko jest w miarę pod kontrolą, bo w dużym stopniu prostytucja jest po prostu mafijnym biznesem. Panują tam jasne zasady, których trzeba przestrzegać. Ustalasz czas zdjęć i na tym koniec. Szef przysyła dziewczynę, która jest chętna do udziału w filmie. Miło było robić w ten sposób interesy, bo partnerzy trzymali się wszystkich naszych ustaleń. Tego samego jednak wymagali ode mnie. Kiedy pewnego dnia zapytałem o jeszcze jedną dziewczynę, nie było nawet o czym rozmawiać. Z kolei Meksyk jest podobny do Bangladeszu, ale problem polega na tym, że alfonsi nie zawsze są w zasięgu ręki. Kontrolują dziewczyny za pomocą telefonów komórkowych, choć sami są czasami tysiące kilometrów dalej. Kilka dziewczyn zgodziło się na udział w filmie, ale były też takie, które mi się spodobały, ale alfonsi nie dali im zgody na udział w filmie. Niestety tej przeszkody nie udało się w żaden sposób pokonać.

Jakie było zatem największe wyzwanie przy kręceniu zdjęć do tego filmu?

- W Tajlandii najbardziej bałem się, aby nie wkurzyć szefa burdelu, bo wówczas wyrzuciłby nas na zbity pysk i zostalibyśmy z niczym. Menadżer burdelu narzucił bardzo surowe zasady, których musieliśmy się trzymać. Nie mogliśmy na przykład ustawiać świateł, itd. W rezultacie jednak wyszedł nam bardzo ciekawy efekt. Szklana kabina była jasno oświetlona, a przestrzeń klientów pozostawała ciemna. Z kolei Bangladesz z punktu widzenia filmowca okazał się zupełnie nieprzewidywalny i szalony. To miejsce, które jest tak żywe, że wprost nie sposób mieć nad nim kontrolę. Można mieć tylko nadzieję, że ludzie przyzwyczają się do twojej obecności i przestaną się nią przejmować. Miałem drobne kłopoty z logistyką, bo taka rzecz w Bangladeszu praktycznie nie istnieje. Natomiast w Meksyku największą przeszkodę stanowiła kompletna zależność kobiet od ich alfonsów. Jeśli dostały od nich zakaz filmowania, nic nie mogło ich zmusić do zmiany zdania.

Dopiero na końcu filmu pojawia się scena seksu. Skąd taki pomysł?

- Tak naprawdę chciałem nakręcić film o prostytucji, ale bez pokazywania kulis, czyli tego, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Jednak całkowita eliminacja scen seksu oznaczałaby wykluczenie głównego tematu. Było dla mnie jasne, że nie będę mógł sfilmować scen seksu pomiędzy ludźmi. Udało mi się to tylko w Meksyku. W Tajlandii dziewczyny nie miałyby nic przeciwko temu, ale lokalna cenzura stanowiła tu przeszkodę. Z kolei w Bangladeszu byłoby to nie do pomyślenia. Najciekawsze w tej scenie okazało się to, że po zamknięciu drzwi relacja pomiędzy prostytutką a jej klientem natychmiast się zmieniła. Ich układ stał się rodzajem biznesowej transakcji, bez pośpiechu i brutalności. A po wszystkim prostytutka stanowczo, ale przyjacielsko, zakomunikowała mężczyźnie: "do widzenia. Wróć jak będziesz miał więcej pieniędzy... skarbie".

Dlaczego w swoim filmowym tryptyku ("Megacities", "Śmierć człowieka pracy", "Chwała dziwkom") pokazuje pan ścieranie się trzech przestrzeni: prostytucji, religii/wiary i zabobonu? Nie chodziło przecież o czystą prowokację.

- Oczywiście, że nie. Pokazuję trzy odmienne kultury, które są pod wpływem różnych religii. Podczas kręcenia tych trzech filmów obserwowałem, jak rozrasta się ten projekt. W pewnym momencie zdecydowałem, że chce zrobić tryptyk. Wzorowałem się na katolickim malarstwie religijnym, choć z drugiej strony miałem świadomość, że to malarstwo mogę odnieść również do innych religii. Nie uważam, aby moja postawa była w jakikolwiek sposób prowokacyjna. Religia dla każdej grupy zawodowej oznacza coś innego. Inaczej jest w przypadku jednostek. Skoro relację pomiędzy kobietą a mężczyzną można sportretować na przykładzie prostytucji, która funkcjonuje przecież niejako poza nawiasem społeczeństwa, to podobny typ myślenia można odnaleźć w religii. Ona również usuwa seksualność poza nawias społeczny.

Muzyka ma w tym filmie hipnotyzujący charakter. W jaki sposób dobierał ją pan do filmu?

- Wybór odpowiedniej muzyki był dla mnie bardzo ważny, ponieważ zarówno temat filmu, jak i życie pokazanych w nim kobiet ma z muzyką dużo wspólnego. W filmie dokumentalnym reżyser zawsze balansuje na granicy, bo muzyka zawsze wprowadza z sobą element interpretacji. Gdy jednak zorientowałem się, że chcę opowiedzieć nie tylko o prostytucji, ale o relacji kobiety i mężczyzny, od razu zrozumiałem, że powinienem wykorzystać miłosne piosenki. Nie było już istotne, czy muzyka ma tu charakter interpretacyjny. Zacząłem masowo słuchać głośnych, często agresywnych piosenek, jak również tych spokojnych, uduchowionych. Jedna z pieśni powstała nawet na podstawie wiersza, który napisałem w Bagladeszu, oglądając pośpieszny rytm życia w tym mieście. W efekcie, muzyka jest w tym filmie ciekawym zlepkiem różnych stylów i form: usłyszanych na ulicy brzmień, istniejących nagrań, a także piosenek napisanych na potrzeby filmu.

W "Chwale dziwkom" muzyka pełni szczególną rolę. W jaki sposób powstawała?

- Zależało mi na stworzeniu za pomocą muzyki nastroju, który odzwierciedlałby to, co mógłbym potencjalnie poczuć, gdybym uczestniczył w pokazywanych na ekranie zdarzeniach. Gdybym na przykład był kobietą i musiał przyjść do burdelu w Tajlandii, zamknąć się w garderobie, spędzić godzinę na nakładaniu makijażu, a potem siedzieć w szklanej klatce kilka godzin, aż w końcu ktoś wymieniłby mój numer, aby to wszystko znieść musiałbym popaść w trans, bo inaczej bym oszalał. Dlatego zdecydowałem się na dwa rodzaje muzyki. Po pierwsze - wykorzystałem naturalne dźwięki z miejsc, w których kręciłem zdjęcia. Po drugie - zastosowałem muzykę, która podkreśla emocje. Najpierw chciałem wykorzystać piosenki śpiewane przez kobiety. Gdy się jednak okazało, że w filmie pojawią się również mężczyźni jako klienci, zdecydowałem się na męsko-damskie duety. Od początku byłem pewny, że w tym filmie muzyka będzie bardzo ważna, bo odkryłem, że jest niesamowicie istotna dla prostytutek.

Czy podczas kręcenia tego filmu pojawiły się niespodziewane dla pana sytuacje?

- Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że najciekawsza w tym filmie jest obserwacja codzienności prostytutek. Tylko wówczas można zrozumieć, co i jak te kobiety czują, co jest dla nich problemem, a co normalnością. Pierwszym problemem, z jakim musiałem sobie poradzić, było zamknięcie się sam na sam z prostytutkami. Podobnie musiał się pewnie czuć Philip Gröning, gdy kręcił Wielką ciszę. Mnisi zażądali przecież, aby zamieszkał z nimi przez dwa miesiące, po to, aby zrozumiał na czym polega ich życie. Nie mogłem zrobić dokładnie tego samego, bo nie jestem prostytutką i nigdy nią nie zostanę, ale starałem się jak najbardziej zbliżyć do tych kobiet. Spędzałem z nimi kilkanaście godzin dziennie, bo wiem, że zdziwienie tym, co jest nienormalne zawsze ma charakter blokujący. Tego właśnie chciałem uniknąć. Pełne zrozumienie rzeczywistości, w której przebywamy, jest możliwe tylko wówczas, gdy poznamy, jak wygląda codzienność. A ona jest różna w różnych częściach świata.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Chwała dziwkom
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy