Co porusza Aragorna?
Dla niektórych człowiek renesansu, dla innych jeden z najprzystojniejszych aktorów Hollywood. Maluje, fotografuje, pisze poezję, zna kilka języków, a w międzyczasie gra. Na swoim koncie ma zarówno ambitne projekty i artystyczne filmy jak "Historia przemocy" Davida Cronenberga czy "Ewangelia wg Harry'ego" Lecha Majewskiego, ale również takie "perełki" jak "Hidalgo - ocean ognia". Dzięki jednej roli - Aragorna we "Władcy pierścieni" - Viggo Mortensen stał się rozpoznawalny na całym świecie. W czasie festiwalu Camerimage odebrał nagrodę specjalną dla aktora ze szczególną wrażliwością wizualną. Do Łodzi przyjechał z dwoma nowymi filmami - westernem w reżyserii Eda Harrisa "Apaloosa" i dramatem wojennym "Good". W rozmowie z Martyną Olszowską opowiada o swoich reżyserskich marzeniach, przygotowaniach do roli w "Good" i dlaczego byłoby straszne, gdyby na Łódź nagle zrzucono bombę...
Camerimage jest dość nietypowym festiwalem, gdzie najważniejszymi gwiazdami są operatorzy. Zaskoczyła pana atmosfera tej imprezy?
Atmosfera tutaj jest zupełnie inna niż na pozostałych festiwalach filmowych. Wchodzisz na salę, a tam 30 czy 40 operatorów, a wszyscy zrobili świetne filmy. To niezwykła kolekcja prawdziwych osobowości. Raz pomyślałem sobie nawet, że gdyby ktoś zrzucił tu bombę, to na następny rok, nie mielibyśmy żadnego dobrego filmu. Żadnego dobrze wyglądającego filmu. To byłoby straszne...
Został pan wyróżniony za szczególna wrażliwość wizualną. Czy zainteresowanie malarstwem i fotografią pomaga w pracy aktora?
Myślę, że w moim przypadku dużą rolę odgrywa moje zainteresowanie fotografią. Jako fotograf mam świadomość kamery, myślę podobnie jak operatorzy. Wiem też, jak to wszystko wygląda, więc grając w filmie staram się wpasować w obraz.
Czy któryś z filmów, w których pan zagrał jest panu najbliższy?
Nie mam swojej ulubionej roli czy filmu. Większość filmów, w których gram traktuję bardziej w kategorii doświadczenia, ludzi, których poznałem, miejsc, które zobaczyłem. Wiem, że niektóre moje filmy są lepsze inne gorsze, ale w każdym jest coś, co lubię.
Często bierze pan udział w bardzo różnych projektach, zarówno artystycznych, jak i komercyjnych.
Dobrym przykładem są tutaj "Apaloosa" i "Good". Oba są na swój sposób interesujące. Za pierwszym stoi duże studio, które wyłożyło na jego produkcję sporo pieniędzy i łatwo go zobaczyć. Ludziom się podoba, już w pierwszy weekend sporo zarobił. Z kolei "Good" jest filmem innym niż te, które teraz powstają o czasach II wojny światowej, niezwykle pięknym i bardzo subtelnym. To film o skromnym budżecie, za którym stoi mała wytwórnia. Dlatego też stwierdziłem, że odbiorę nagrodę na festiwalu Camerimage osobiście, bo będzie to okazja, by pokazać ludziom ten film. Na seansie była pełna sala, mimo że kończył się on bardzo późno. I chyba film się podobał. Sporo osób zostało później, by podyskutować na temat "Good". Zadawali wiele bardzo interesujących pytań. Nie pytali o "Władcę pierścieni", ale dyskutowali o II wojnie światowej, nazistowskich Niemczech, o Żydach. Takie chwile przypominają mi zawsze, dlaczego robi się filmy, dlaczego ludzie chodzą do kina i dlaczego istnieją festiwale filmowe. Gdybym nie był w tej chwili tutaj, pewnie zostałbym po seansie konkursowego filmu "Go with peace Jamil", który mnie zachwycił. Jestem ciekawy, o czym ludzie dyskutują w tej chwili.
Wspomina pan o duńskim filmie Aske Alexandra Fossa, zastanawiam się więc, co może pana poruszyć w filmie?
Dobra historia. Opowieść, która daje do myślenia. "Go with peace Jamil" jest właśnie takim filmem, o którym będę myśleć jeszcze bardzo długo. I z pewnością zobaczę go jeszcze raz. To film bolesny, ale zarazem piękny.
Podobnie jest w przypadku filmu "Good", dość nietypowym filmie o nazistowskich Niemczech. Jak przygotowywał się pan do roli Johna Haldera?
Wiele czytałem o tamtych czasach, bo przecież każdy z nas ma już ukształtowane wyobrażenie tamtego okresu. Więcej rozmawiałem z moją rodziną , która mieszkała wtedy w Danii, byli okupowani, spotykali Niemców. W końcu natrafiłem na książkę napisaną przez Niemca i Amerykanina, socjologa i historyka, która była zbiorem wywiadów z różnymi ludźmi pamiętającymi II wojnę światową. Ukazywała ona różne punkty widzenia, ludzi stojących po różnych stronach bariery. "Good" pokazuje jedynie ludzi podejmujących decyzje, nie ocenia ich. Prowokuje, bo mówi, że wszystko, co robimy ma swoje konsekwencje i wpływa na innych, bo nie żyjemy w izolacji.
W czasie spotkania z publicznością wspominał Pan o swojej początkowej niechęci do języka niemieckiego.
Tak. Spędziłem kilka tygodni w Niemczech , nie alienowałem się, spędzałem sporo czasu z moimi niemieckimi przyjaciółmi. Zresztą ja bardzo cenię tę kulturę. Podziwiam niemieckich artystów - kompozytorów, poetów. Lubię ten kraj i jego krajobraz. Jednak zdałem sobie w pewnym momencie sprawę, że nie przepadam za dźwiękiem niemieckiej mowy. To dziwne, bo lubię uczyć się języków, a niemiecki przecież ma wiele wspólnego z angielskim. Gdy już mogłem czytać i pisać po niemiecku, pomyślałem, że teraz powinienem spróbować mówić w tym języku. Nie chciałem, miałem wewnętrzny opór. Okazało się, że to kwestia psychiki - mojego pokolenia czy pokolenia moich rodziców, którzy wojnę przeżyli. Niemiecki nasuwa nam złe skojarzenia. Dopiero gdy raz wybrałem się na koncert Mahlera do filharmonii, coś się we mnie przełamało. Przebywałem coraz więcej z tymi ludźmi i zacząłem zwalczać to dziwne uczucie. Pewnie gdybym nie robił tego filmu, nigdy bym w sobie tego nie przepracował.
O czym zatem jest "Good"?
To nie jest film o Niemczech czy Niemcach. To opowieść o ludziach, którzy muszą podejmować różnego rodzaju decyzje - te duże, i te małe. To właśnie nagromadzenie różnego rodzaju wyborów sprawia, że żyjesz i wpływa ma życie innych. I często jest właśnie tak, że to ci dobrzy, mili i inteligentni ludzie najbardziej szkodzą przez swoją pasywność. Myślą, że coś jest nieistotne, że ich decyzje nie mają na nic wpływu. To "mili" ludzi wybudowali Auschwitz, to "mili" ludzie byli tam strażnikami.
Czy odwiedził ma niemieckie obozy jenieckie?
Tak, chciałem tam pojechać ze względu na zakończenie filmu. Choć byłem już tam wcześniej, ale zdecydowałem, że jeszcze raz pojadę do Krakowa i Auschwitz. Ale nie tylko. Jak szalony oglądałem mapę Polski i chciałem zobaczyć wszystkie miejsca, w których były obozy niemieckie. Odwiedziłem też Dachau w Niemczech. Pewnego razu pojechałem wiosną do Treblinki. Tam teraz praktycznie nic nie ma. Jest tylko piękny las i skała upamiętniająca cierpienia wszystkich ludzi, którzy tam zginęli. Był weekend, wokół mnie pusto. Obszedłem teren, starałem wyobrazić sobie, co się tam stało. W pewnym momencie usiadłem i spojrzałem w niebo. Świeciło słońce, latały ptaki. Uświadomiłem sobie, że zarówno ci ludzie, którzy tak wiele tu wycierpieli, jak i strażnicy patrzyli w to samo niebo, że nie wszystko można przedstawić w czerni i bieli. I to chyba jest właśnie takie poruszające w "Good". Ludzie zawsze żyją gdzieś obok. Polscy żołnierze walczą w Iraku czy w Afganistanie, a my myślimy: No tak, ale życie idzie dalej, ja mam swoje sprawy, słońce świeci, jest ładny dzień. O to właśnie chodzi - złe rzeczy dokonują się często w sposób bardzo normalny i spokojny.
Dlatego zakończenie filmu, nagle urywające historię w scenie jak ze snu w obozie koncentracyjnym, właściwie bez puenty, zaskakuje.
Ludzie pod koniec "Good" zwykle czują się niezręcznie. Siedzą do końca i za bardzo nie wiedzą, co myśleć. Często słyszałem opinię dziennikarzy po seansie, którzy mówili: super, lubię ten początek, identyfikuję się z bohaterem, ale ta końcówka... to bzdury, niewystarczające mocne, niewiarygodne. Na samym początku zwykle mamy pewne oczekiwania, bo każdy z nas widział przynajmniej kilka filmów o tamtym okresie, spodziewamy się jakichś heroicznych czynów, tragicznych wydarzeń i silnych emocji. A ten film po prostu nagle się zatrzymuje. Życie płynie dalej i to jest chyba najbardziej przerażające. I niewygodne jednocześnie. Bo można pomyśleć: jak to - to wszystko?. Otóż tak. To wszystko. Bo tak to wyglądało. Każdy był częścią tego, co się wtedy wydarzyło.
"Apaloosa" to film zupełnie inny. Western zrealizowany w bardzo klasycznym stylu. To też drugi po "Pollocku" obraz w reżyserii Eda Harrisa, z którym tworzy pan na ekranie duet dwóch rewolwerowców. Z Harrisem spotkał się pan wcześniej w filmie "Historia przemocy" Davida Cronenberga. Jak wygląda praca z reżyserem - aktorem?
Akurat w przypadku Eda - bardzo dobrze. Oczywiście nie ma zasady, że każdy aktor będzie dobrym reżyserem. Jeśli jest to typ aktora, który zwraca uwagę na wszystko dookoła i na każdego, gdy jest on świadomy technik filmowego opowiadania, to będzie dobrym reżyserem. Jeśli żyje tylko własnym ego i przygotowaniami do sceny, w której chciałby świecić najjaśniej, to z pewnością nie będzie się nadawał do tej funkcji. Taka osoba jest zbyt zadufana w sobie, zbyt pewna siebie, nie będzie widziała całości. Ed jest doskonałym aktorem właśnie dlatego, że jest świadomy tego, co go otacza i lubi pracować z ludźmi, a to są cechy, jakie potrzebuje dobry reżyser.
A czy kiedykolwiek myślał pan o reżyserowaniu?
Tak. Omal nie zrobiłem czegoś kilka lat temu. Mam też kilka pomysłów, ale muszę poczekać na inny okres w moim życiu, gdy będę mniej zajęty. Nie mogę robić filmu i jednocześnie promować tego, w których właśnie występuję. Promocja zajmuje zwykle wiele czasu, jest się w nieustannej podróży po całym świecie. Z tego powodu nie przyjąłem żadnej propozycji od sierpnia zeszłego roku. Liczę więc, że może zakończeniu promocji "Apaloosy" będę w końcu wolny. Następnym zadaniem aktorskim będzie rola w hiszpańskojęzycznej sztuce w teatrze. Zdecydowałem się na to, bo po próbach i premierze, potem nie ma już w teatrze tej całej promocyjnej machiny, jaka jest przy filmach. Będę mógł skupić się na innych rzeczach, jak na przykład reżyseria własnego filmu.
Dziękuję za rozmowę.