Reklama

Inspektor Clouseau polskiego kina

Notorycznie gnębiony przez polską krytykę filmową, konsekwentnie realizuje autorski projekt "niezależnych superprodukcji" pod hasłem "Polisz kicz projekt", za które otrzymuje nagrody w konkursie kina offowego na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W swych fotograficznych zbiorach posiada zdjęcia zrobione z Genem Hackmanem, Claudią Cardinale, Jonem Voightem, Alainem Deloinem i Lee Marvinem. Jego życiowa dewiza brzmi: "Nie ten odnosi sukces, co wstaje wcześnie rano, ale ten, co wstaje uśmiechnięty". No i uwielbia "Różową panterę".

Z Mariuszem Pujszo, z okazji premiery jego najnowszego filmu "Polisz kicz projekt... kontratakuje", rozmawiał Tomasz Bielenia.

Reklama

Czy pana filmy należy traktować poważnie?

Mariusz Pujszo: Oczywiście, że tak. Może nie są to dramaty psychologiczne, ale jako do jakiejś formy wyrazu i ekspresji filmowej należy do nich podchodzić jak najbardziej serio.

Pytam się o to, bo pana twórczość przypomina mi rodzaj happeningu, w którym samo kino nie jest najważniejsze. Mam na myśli tę bankietową otoczkę, ten autopromocyjny blichtr, który pan kreuje... Po co pan w ogóle robi filmy?

Mariusz Pujszo: Każdy reżyser kręci dla siebie oraz dla ludzi, którzy lubią oglądać to, co robi. Największym problemem Polski jest szarość naszego codziennego życia oraz to, że wszystko, co jest nowe, inne, jest od razu negowane. Tak jesteśmy wychowani, taka jest tradycja - jesteśmy zaściankowi, mało otwarci na świat.

To się zmienia, ale nadal tkwimy w pewnych przyzwyczajeniach. Tacy jesteśmy i już. Wszystko co jest nowego, innego, szokuje nas. Ale szokuje nas nie dlatego, że jest złe, tylko dlatego, że nie możemy tego zrozumieć. Tak jest też właśnie z moją twórczością.

Jeśli zaś chodzi o tę otoczkę, którą robię... Tak się robi na całym świecie, tylko nie w Polsce. Więc proszę mi odpowiedzieć: czy świat jest lepszy, czy Polska? Oczywiście pewne opcje polityczne mogą powiedzieć, że Polska jest pępkiem świata i jest najważniejszym krajem, ale ja tak wcale nie uważam. Chciałbym jednak zaznaczyć, że niczego w życiu nie zrobiłem, by "mieć" oklaski.

Bo wie pan - dzisiaj ludzie mówią, że jakiś film jest zły, a za 10 lat ten sam film zostaje rozpoznawalny na świecie i wszyscy wracają jak małe pieski, z języczkiem na wierzchu, mówiąc: "O nie, to świetne było...".

Nie należy nigdy iść za modami, należy robić swoje i ja właśnie robię swoje.

Tak mówi większość reżyserów...

Mariusz Pujszo: Gdyby pan był w Paryżu na festiwalu filmowym, gdzie pokazywałem swój "Polisz kicz projekt" i na widowni było tysiąc osób, a na "Pogodzie na jutro" Jerzego Stuhra ledwie 300! U mnie na samej konferencji prasowej pojawiło się 300 osób i wszyscy płakali ze śmiechu. Jakby pan tam był, to by pan nie zadał tego pytania.

Ludzie na całym świecie podchodzą do twórczości inaczej. Tam wszyscy byli zauroczeni oryginalnością tego filmu. Muszę też panu wyznać, że "Polisz kicz projekt", tak sponiewierany swego czasu przez krytykę, zaczyna się teraz coraz większej ilości ludzi podobać. Patrzą z innego punktu widzenia, z pewnym dystansem, albo się ludziom oczy pootwierały przez ten czas. Więc... trzeba robić swoje.

Czy nie jest przyjemną rzeczą, że jestem jedynym z nielicznych polskich reżyserów od wielu lat, który był w Ameryce w normalnej amerykańskiej dystrybucji ["Polisz kicz projekt" był wyświetlany w USA jako "Kitsch" – przyp. red.]? Dla mnie jest to przyjemne! A jeśli ktoś będzie miał wrażenie, że to jest "mało filmu, tylko otoczka", to się troszeczkę myli. Niech on ma takie otoczki dookoła, jakie ja mam...

Ale nikt w Polsce jakoś nie chce tak promować filmów tak, jak pan to robi.

Mariusz Pujszo: Ale to jest normalne... Przecież nie robimy tego zawodu, żeby cierpieć za miliony. Po to ten zawód nazywa się show-biznes, że ludzie, którzy wykonują ten zawód, bardzo chcą być na pierwszych stronach gazet, bardzo chcą żyć ponad wszystko. A jak nie chcą, to idą pracować w księgowni, albo zostają rachmistrzami w jakichś firmach, bądź stróżami w garażach. Każdy wybiera swoją drogę.

Ja lubię się bawić, lubię żyć i wykonuję swój zawód z przyjemnością. Niezbyt mnie zaś interesuje wykonywanie zawodu, który sprawia przyjemność innym ludziom. Wie pan, ja mam do siebie ogromy dystans i nie jestem zakłamany.

Chciałem pana poinformować, że w ankiecie INTERIA.PL na najgorszego polskiego reżysera zajął pan pierwsze miejsce. Aż 39 procent z 3,5 tysiąca internautów głosowało właśnie na pana. Czuje się pan obrażony takim wyróżnieniem?

Mariusz Pujszo: Absolutnie nie, dlatego że ja nie jestem reżyserem, nie skończyłem żadnej szkoły filmowej. Dlaczego więc mam się obrażać na takie ankiety? A jak się za pięć lat okaże, że dostanę - na przykład - Oscara?

Kiedy we Francji statystowałem lub grałem jakieś epizodziki, przez 11 lat biegałem, żeby zrobić film "Królowie życia". Wszyscy się po drodze pukali w głowę: "Chyba żartujesz! Ty, człowiek z ulicy... Tu Olbrychski, Pszoniak, Seweryn nie mogą zagrać głównych ról kinowych, a ty nagle chcesz być w kinie i jeszcze napiszesz scenariusz..." Pukali się, pukali do momentu aż mi się udało.

Wtedy się przestali pukać a film zrobił niezłą karierę na całym świecie. A czy w Polsce mówiło się, że Dream Works zakupił prawa do mojego scenariusza? Nie... tutaj mówiło się tylko o “Kilerze”.

Wie pan, w Polsce nie wiemy o tym, że mamy jedno życie. Każdy tylko zwraca uwagę na to, co sąsiad o nas powie, co o nas powiedzą ludzie - a ja to mam głęboko gdzieś. Ja robię swoje i patrzę w przyszłość. A to, co ludzie o mnie mówią: czy mnie uważają za dobrego czy złego reżysera... Wie pan, pewnie głosował na mnie jakiś pan z Koluszek, którego skręca z zazdrości, jak widzi uśmiechniętego pana Pujszo, którego dewizą jest: "Nie ten odnosi sukces co wstaje wcześnie rano, ale ten, co wstaje uśmiechnięty".

Taki już mamy ten nasz kraj. Im poważniejszy, tym ważniejszy. Zawsze kogoś udajemy, a jak widzimy kogoś uśmiechniętego i w dodatku w pięknym damskim towarzystwie, to z zazdrości nas skręca i już kolesia nienawidzimy na całe życie!

Większość osób kojarzy pana głównie z reżyserii filmu "Polisz kicz projekt", kilkanaście lat spędził pan we Francji. Co pan tam robił?

Mariusz Pujszo: Wyjechałem w 1981 roku, żeby próbować swoich sił jako aktor. Walczyłem, statystowałem - zagrałem w około 300 filmach. Wykonałem też chyba z parę tysięcy castingów. W pewnym momencie postanowiłem napisać scenariusz - żeby się obsadzić... Tak powstali "Królowie życia" i jakoś to dalej poszło.

Potem zrobiłem film "Gunblast Vodka", z którego nie byłem zbytnio zadowolony, a następnie wróciłem do Polski. I wtedy, jako pewną formę prowokacji, jako zabawę w kino, zrobiłem "Polisz kicz projekt"... Trzeba było mieć odwagę, żeby się na coś takiego porwać.

A teraz nakręcił pan drugą część - "Polisz kicz projekt... kontratakuje". To film o powstawaniu filmu, który finansują bogaci rodzice aktorek, które zgodziły się w nim zagrać. A pan skąd wziął pieniądze na realizację "Polisz kicz projekt..."?

Mariusz Pujszo: Ja traktuję produkcję filmu jako biznes. Jeśli budżet filmu wynosi - powiedzmy - 500 tysięcy złotych, to się bierze udziałowców. Sprzedaje się udziały w filmie. Jeśli ktoś daje 50 tysięcy, dostaje 10% udziałów. Jak w każdym biznesie, tak przy realizacji filmu szuka się wspólników. I ja tak właśnie robię.

Oczywiście staram się mieć kontrolę większościową, czyli mieć ponad 50% udziałów przy każdym projekcie. Jeśli film kosztuje mało, a ma szansę na jakieś powodzenie, to można na nim całkiem nieźle zarobić.

A z czego wynikał fakt, że to był film aż tak niskobudżetowy?

Mariusz Pujszo: Sęk w tym, żeby zrobić film za małe pieniądze, ale żeby on wyglądał na taki, który zrobiony jest za dużo pieniędzy. "Polisz kisz projekt... kontratakuje" kręcony był w Cannes, w Los Angeles, więc można nawet powiedzieć, że to jest taka niezależna superprodukcja.

A próbował pan walczyć o państwowe pieniądze?

Mariusz Pujszo: To był za mały film, żeby walczyć dla niego o pieniądze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Ale mam poważniejsze projekty i mam nadzieje, że dostanę na nie wsparcie Instytutu.

Film wyprodukowała pańska firma Kurka Wodna Productions, która organizuje także "przyjęcia na dużą skalę". Rozumiem, że więcej pieniędzy przynosi wam organizacja imprez, niż dystrybucja filmów...

Mariusz Pujszo: Proszę pana, ja kiedyś sprzedawałem w Polsce pralnie. Gdybym chciał zarabiać dalej duże pieniądze, to bym dalej te pralnie sprzedawał... Kiedyś miałem taki pensjonat "Pujszany" na Mazurach i utrzymywałem go nie ze względu na pieniądze, tylko dlatego, że ja lubię podejmować ludzi, jestem gościnny...

Teraz jestem na etapie budowania podobnego pensjonatu koło Zamościa - coś w rodzaju takiego domu pracy twórczej, gdzie będą mogli się spotykać różni ludzie. Ja po prostu jestem osobą, która lubi poznawać nowe towarzystwo. I tyle.

A skąd się panu wzięła ta kurka wodna. Zresztą pańscy bohaterowie nadużywają tego zwrotu...

Mariusz Pujszo: Ja zawsze mówiłem "kurka wodna" i jak kręciłem "Królów życia", to też tam były "kurki wodne". Jak byłem w Los Angeles, wszyscy się z tego śmiali i nawet Spielberg gdzieś kiedyś powiedział "kurka wodna" i wszyscy się pytali: "Co to takiego?". A mnie ciężko było wyjaśnić, bo przecież nie powiem im "water chicken".

I pomyślałem, że skoro ta "kurka wodna" przyniosła mi szczęście, to tak właśnie nazwę swoją firmę. Dlaczego ma się ona jakoś patetycznie nazywać? Chociaż się ludzie śmieją, to tak zostało... Choć gdybym miał firmę biznesową czy leasingową, to bym jej tak nie nazwał... A jako że jest to produkcja filmowa, to można sobie pozwolić na szczyptę takiej zabawy.

Czy lubi pan postać inspektora Clouseau?

Mariusz Pujszo: Uwielbiam. Właśnie szukam reżysera, który by zrobił film na podstawie mojego scenariusza w stylu "Różowej pantery". Oczywiście chcę zagrać i mam nadzieję, że mi to wyjdzie, bo bardzo w to wierzę.

Poniekąd zagrał już pan taką postać w "Gunblast Vodka".

Mariusz Pujszo: Tam to było nieporozumienie. Bardzo liczyłem na tamten film, tylko że reżyser poszedł trochę w za bardzo w absurdalny horror, zamiast zrobić komedię. Nie wiem dlaczego część moich scenariuszy jest "zawalanych" poprzez dodawanie elementów “mafijnych” - "Francuski numer" też został przez to zepsuty... Szkoda.

Czyli odpowiadałoby panu takie określenie - "Clouseau polskiego kina"?

Mariusz Pujszo: (śmiech) No tak, ale musiałby pan dać zdjęcie Sellersa... i moje obok.

A jak to jest z tymi pana scenariuszami. Zgłaszają się do pana producenci, czy też sam pan pisze i próbuje potem tym kogoś zainteresować?

Mariusz Pujszo: Ja bym nawet chciał dać taki apel. Mam tyle ciekawych pomysłów - ja w ogóle jestem dobrym pomysłodawcą - ale potem nie mam na to czasu. Szukam więc zdolnych, młodych ludzi, którzy by pisali ze mną.

Teraz przygotowuję z Francuzami duży projekt. Jak pan do mnie zadzwoni za rok, to się Pan dowie co ja szykuję - szczęka panu opadnie... (śmiech)

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy