Reklama

Albo publiczność się śmieje, albo reżyser płacze

- Bardzo łatwo jest nakręcić film, który zadowoli reżysera, może jeszcze występujących w nim aktorów. I co z tego, kiedy mnie jest ciężko w trakcie seansu tych filmów wysiedzieć na sali! - Jerzy Domaradzki nie czekał, zanim zadam pierwsze pytanie.

- Dlaczego, do diabła, ludzie mają chcieć potem do oglądać? Później się dziwią, że "znaczący film" a nie może osiągnąć 30-tysięcznej widowni. Jaki to fakt społeczny jest, jak film nie ma przynajmniej 100 tysięcy widzów? To można sobie zamiast tego zrobić eksperymentalny teatr... - kontynuował Domaradzki, którego pierwszy od 17 lat fabularny film - "Piąta pora roku" - 26 grudnia trafił na ekrany kin.

Bohaterami obrazu są: Witek (Marian Dziędziel) - owdowiały kierowca, który przejechał w życiu tysiące kilometrów, ale nie ujrzał jeszcze nic poza rodzinnym Śląskiem, oraz Barbara (Ewa Wiśniewska) - nauczycielka muzyki, nie mogąca pozbierać się po utracie bliskiej osoby - znanego malarza, z którym spędziła najpiękniejsze lata swojego życia. Pragnąc spełnić ostatnie życzenie partnera i rozsypać jego prochy nad morzem, w miejscu ich pierwszego spotkania, kobieta zwraca się o pomoc do Witka. W trakcie obfitującej w zaskakujące odkrycia podróży na drugi koniec Polski, dwie zagubione dusze połączy przyjaźń, która pozwoli przezwyciężyć najgłębsze różnice.

Reklama

Ostatni fabularny film nakręcił pan 17 lat temu ["Historia Liliany"]. Szmat czasu minął...

Jerzy Domaradzki: - Byłem w Australii, tam robiłem trochę filmów, w Polsce się tylko raz na jakiś czas przypominałem jakimiś filmami dokumentalnymi [Domaradzki jest autorem m.in. "Szlachetnego dzikusa" - dokumentu o znanym antropologu Bronisławie Malinowskim]. Jeśli zaś chodzi o fabuły, które realizowałem w Australii - one nie miały nic wspólnego z polską tematyką, gdyż Australijczycy nie byli zainteresowani opowieściami o Polakach. Nie chciałem jednak pozostać "reżyserem emigracyjnym"...

- Trochę jednak czasu minęło... W tej chwili jest tak, że jak się wypada z pewnych "układów", z pewnego systemu działania, to potem ciężko jest na powrót wskoczyć. I to mnie najbardziej zaskoczyło, bo ten film - "Piąta pora roku" - miał być takim dodatkiem. Punktem wyjścia był tu scenariusz "Ostatnia szychta" napisany przez jedną z moich studentek. Była to opowieść o zderzeniu dwóch osobowości z dwóch kompletnie różnych światów. Ona jest osobą z wysokiego eszelonu, on jest zaś prostym górnikiem na emeryturze. Jedno mają tylko wspólne - to jest miłość do muzyki. Tylko że to jest całkowicie odmienna muzyka - jedna zbliżona jest do disco polo, drugiej bliżej do poziomu włoskiej opery. I to było ciekawe, jak ci ludzie się będą zachowywać, kiedy się spotkają.

Pański film jest aktorskim popisem duetu Ewa Wiśniewska-Marian Dziędziel. Myślał pan o "Piątej porze roku" od początku w kontekście właśnie tych aktorów?

- Od początku miałem pomysł, żeby kobietę zagrała Ewa Wiśniewska, która jest w wieku, powiedzmy, 60+.. Wszyscy wiemy, że Ewa obchodziła 70-lecie, więc nie muszę niczego ukrywać. Jeśli zaś chodzi o męską rolę, tu miałem dwa typy - Andrzeja Grabowskiego i Mariana Dziędziela. Marian był jednak bardziej dostępny czasowo. Poza tym nasza przyjaźń ciągnie się już od wielu lat - w latach 90. robiłem z nim sztukę w Teatrze Słowackiego i wtedy obiecywałem sobie, że kiedyś nakręcę z nim kawałek filmu. Wybrnąłem z tego w ten sposób, że Marian Dziędziel zagrał głównego bohatera, natomiast Andrzejowi Grabowskiemu zaoferowałem rolę jego najlepszego przyjaciela.

- Tak się to wszystko zaczęło. Początkowo miałem być tylko producentem tego filmu, otoczyć opieką artystyczną projekt, który firmowany byłby nazwiskami młodej scenarzystki i młodego reżysera, ale aktorzy zaprotestowali: "Ty musisz to zrobić, ponieważ ten film opowiada o ludziach w twoim wieku". Zasugerowali mi więc, że zrobią ten film pod warunkiem, że to ja będę reżyserem.

Czy to jest również film dla "ludzi w pana wieku"?

- Od początku wiedziałem, że to będzie film, który słusznie jest nazywany przez niektórych "kinem środka". Po pierwsze - musi być dla widowni, ale chciałem sobie utrudnić to zadanie, ponieważ głęboko wierzę w to, że polska widownia nie składa się wyłącznie z młodzieży. Wbrew powszechnej opinii dystrybutorów, że jeśli to nie będzie młodzieżowy film, to nikt na niego nie pójdzie. Ale przecież w brytyjskim kinie znajdziemy filmy, w których główne role grają starsi aktorzy. Co prawda są to wielkie aktorskie indywidualności, ale przecież w Polsce także mamy wybitnych artystów. Być może nie występują w filmach, ponieważ nie dostają propozycji?


- Inna sprawa, że np. w Australii pokolenie 60+ jest zazwyczaj lepiej sytuowane finansowo niż młodzież, kiedy więc idę tam do teatru, to 80% widowni stanowią ludzie w dojrzałym wieku. W Polsce proporcje są odwrotne. Chciałem się więc przekonać, czy warto kręcić w Polsce filmy z myślą o starszej widowni. To jest rodzaj eksperymentu, zobaczymy się uda. Ale przypominam sobie, że parę lat temu w polskich kinach wyświetlany był film Jacka Bławuta "Jeszcze nie wieczór", który nie "szedł" wcale najgorzej. Być może potrzeba właśnie takiej propozycji, która oczywiście wymaga innego marketingu.

- Celowo w moim filmie nie ma tzw. "momentów", unikam drastyczności, moją ambicją było, aby z ekranu nie padło ani jedno przekleństwo, a jeżeli już pada, to zabarwione śląskimi naleciałościami, które nie ranią ucha. Jak zobaczyłem te wszystkie polskie filmy, w których dialogi opierają się na tym skrajnym języku, doszedłem do wniosku, że nie ma się co przebijać.

Przeczytaj recenzję filmu "Piąta pora roku" na stronach INTERIA.PL!

"Piąta pora roku" to również dość niespieszne kino drogi.

- Moi bohaterowie jadą ze Śląska na Wybrzeże; moim pomysłem było, żeby pokazać, jak pokolenie PRL-u spotyka się z tą współczesną - dużo bardziej drapieżną i bezwzględną Polską. Nie wiem, czy to się do końca udało, ponieważ trafiliśmy na wyjątkowo deszczowy lipiec, więc tego polskiego krajobrazu za dużo nie mogliśmy pokazać. Jak się ma 26 dni zdjęciowych, to trzeba robić sceny z aktorami, a na "pejzaże" trzeba czekać. A tutaj co godzinę albo wiało, albo lało...

Zapowiadając swój film na Gdynia Film Festival, powiedział pan, że to "komedia romantyczna nie dla młodych". Kiedy zaczął się seans, a ja usłyszałem celowo melodramatyczną muzykę Jerzego Satanowskiego, której towarzyszył kiczowaty morski landszaft podczas zachodu słońca - złapałem się za głowę i pomyślałem, że to będzie "geriatryczne" kino romantyczne. Pozbyłem się złudzeń, kiedy pańscy bohaterowie zaczęli ze sobą rozmawiać. Jednym z największych atutów "Piątej pory roku" jest żywotność i cięty dowcip języka tego filmu.

- Przede wszystkim chciałem, żeby ci bohaterowie byli skądś. Największą odległość, jaka można w Polsce pokonać, to jest trasa ze Śląska na Wybrzeże. To są kompletnie różne krajobrazy, a pośrodku - to jest Polska właśnie. Marian jest ze Śląska... byłoby grzechem, mając takiego aktora, nie użyć jego umiejętności posługiwania się gwarą. Ten lokalny koloryt jest w tym filmie bardzo ważny - to jest miłość do gołębi, to jest Nikiszowiec - słynna dzielnica Katowic, gdzie powstawała część zdjęć.

- Postać Ewy reprezentuje okolice Mazowsza. Stąd w moim filmie wizyta w dworku, w którym mieszka siostra bohaterki. To jest jednak, nie oszukujmy się, ruina dawnej świetności. To była prawdopodobnie inteligencka rodzina, która bardzo zubożała, więc te ambicje bohaterki, granej przez Ewę Wiśniewską, są oczywiste. Chciałem tą bohaterkę tam zakorzenić. Nie darmo ma muzyczne inklinacje, Verdi, opera...

- Taki był więc zamysł. Częściowo wprowadzałem te elementy sam, współpracując ze scenarzystką, ale od początku uderzył mnie jej talent dowcipu słownego. Te dwie postaci z różnych światów rozmawiają ze sobą, ale każda z nich ma taką iskierkę. Udało m się również osiągnąć to, że oni rozmawiając ze sobą, używają kompletnie różnych języków, każde ze swojej sfery. Potem te języki się powoli wyrównują, porozumienie między nimi następuje nie tylko na planie emocji, lecz również w warstwie języka.


Odkryłem, że teksty biesiadnych piosenek, które wykonuje w filmie zespół Andrzeja Grabowskiego i Mariana Dziędziela, również wyszły spod pióra scenarzystki.

- Zależało mi na tym, żeby pokazać kim naprawdę jest bohater grany przez Mariana Dziędziela. Te piosenki brzmią, jakby on sam je skomponował, celowo są takie troszkę koślawe. Na końcu zaś, kiedy już wprowadzona jest solistka, te teksty nie są już takie pospolite, odznaczają się większą szlachetnością.

- Mimo że opowiadam historię romantyczną, chciałem uniknąć happy endu. Zależało mi jednak na tym, aby pokazać, że ta dwójka ludzi się w jakiś sposób odnalazła. Nie wiem, czy to będzie wielka miłość, może tylko przyjaźń... Oni po prostu nie czują się więcej samotni. Dlatego nie zakończyłem mojego filmu wspólnym trzymaniem się za rączki, tylko zasugerowałem, że ta podróż będzie dalej kontynuowana.

Zanim zaczęliśmy rozmawiać, mówił pan Januszowi Majewskiemu, że w kinie są dwa wyjścia. Albo sprawi się, że publiczność będzie płakała, albo będzie się śmiała.

- Coraz bardziej jestem przekonany o tym, że w polskim kinie brakuje emocji. Emocje są grane na takich diapazonach dramatycznych - albo morderstwo, albo kazirodztwo, do tego geje, transwestyci... Widoczny jest brak wiary, że można opowiedzieć jakąś historię zwyczajnie, a mimo to zachowa ona swe piękno. Z czasem zaczynam doceniać filmy Billy'ego Wildera, który kręcił proste komedie, mówiące jednak tak wiele o życiu. Ludzie potrzebują takich filmów. Niby oglądają jakąś błahą komedyjkę, ale pod podszewką znajdą o wiele więcej niż tylko rozrywkę. Kiedy powiedziałem Januszowi Majewskiemu, że kręcę coś, co będzie przypominało komedię, może nawet romantyczną, powiedział mi: "Pamiętaj, albo publiczność się śmieje, albo reżyser płacze". To jest boleśniejsze. Tu nie da się nikogo oszukać.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy