Reklama

"Miasto" będzie filmem o nienawiści

To jedna z najbardziej oczekiwanych polskich produkcji najbliższych lat. Nasza kinematografia zbyt długo czeka bowiem na film, który opowiadałby o Powstaniu Warszawskim. Reżyser "Miasta" Jan Komasa w rozmowie z Tomaszem Bielenia opowiedział o wielkiej odpowiedzialności, jaką jest realizacja tak ważnego tematu, ujawnił szczegóły przygotowań produkcyjnych oraz zdradził, że tematem, który go najbardziej interesuje, jest nienawiść.

Odczułeś już na własnej skórze, co to znaczy środowiskowa zawiść, po tym jak Polski Instytut Sztuki filmowej przyznał projektowi filmu "Miasto" aż 6 milionów złotych?

Jan Komasa: - Zdaję sobie sprawę, że znalazłem się w totalnie uprzywilejowanej pozycji i rozumiem, że może to innych twórców zwyczajnie denerwować... Pewnie sam nie potrafiłbym ukryć zawodu, gdybym przez kilka lat pracował nad tematem, który potem "przejmuje" młodszy kolega, zyskując przy tym tak szerokie poparcie. Rozumiem, że mogę być ofiarą środowiskowej zawiści, ale nie zetknąłem się z nią jeszcze osobiście.

Reklama

- Czuję się wyjątkowym szczęściarzem. Od momentu kiedy w szkole filmowej zrobiliśmy "Odę do radości" [nowelowy film Anny Kazejak, Marcina Migasa i Jana Komasy], to poszło tak, że praktycznie nie miałem wolnego roku, cały czas pracuję i cieszę się z tego.

Dyrektor PISF, Agnieszka Odorowicz, argumentując decyzję o przyznaniu "Miastu" dofinansowania, zwróciła uwagę na "nowatorską formę scenariusza". Mógłbyś zdradzić, jaki jest twój pomysł na opowiedzenie historii Powstania Warszawskiego?

- Ten scenariusz ulegał bardzo wielu przekształceniom. Nie zapominajmy, że pani Agnieszka przyznała nam pieniądze na przekór opinii ekspertów, które wcale nie były pozytywne. Przyznam jednak, że fakt, że udało się uzyskać na ten film dofinansowanie, to bardzo duża zasługa Michała Kwiecińskiego [producent m.in. "Tataraku" i "Katynia" Andrzeja Wajdy], który ma taki autorytet, że gdyby to był mniej doświadczony producent, pewnie odeszlibyśmy w kwitkiem. Michał bardzo mocno uwierzył w ten film. Wiedział, że tak czy siak go zrobimy i tak długo walczył o dofinansowanie, aż się udało. Niewątpliwie pomógł nam też sukces "Sali samobójców", która właśnie w tym okresie trafiła na ekrany polskich kin i zaczęła zdobywać pierwsze nagrody.


Agnieszka Odorowicz poczuła się jednak w obowiązku opublikować specjalny list, w którym tłumaczyła się z decyzji o dofinansowaniu "Miasta". Nie zapominajmy, że PISF ogłosił wcześniej konkurs na scenariusz fabularnego filmu o Powstaniu Warszawskim.

- Ten konkurs miał konkretnych zwycięzców. Ja do nich nie należałem. List pani Odorowicz odczytuję jako gest odwagi, wzięcie na siebie pełnej odpowiedzialności za decyzję o przyznaniu pieniędzy na "Miasto". Tak to jest. Ja nie dostałem pieniędzy na inne projekty, na których mi strasznie zależało. Tym razem się udało. Nigdy nie będzie po równo, ale może będzie bardziej sprawiedliwie. Ja przecież nie startowałem z wyższego pułapu niż inni, którzy ubiegali się o te pieniądze.

Kiedy realizuje się filmy, które dotyczą ważnego z historycznego i politycznego punktu widzenia wydarzenia, kino ma do wyboru dwie drogi. Albo spróbuje zająć wyraźne stanowisko w danej sprawie, albo zadowoli się melodramatem w scenografii tamtych czasów. Jaki jest twój pomysł na "Miasto"?

- Weźmy "Pearl Harbor". Można powiedzieć, że to taki komercyjny melodramat. Pearl Harbor pozostaje w tle, na pierwszym planie historia miłosna. U nas też jest rodzaj miłosnej relacji, ale raczej jest to historia chłopaka, który traci głowę dla dziewczyny. Ale samo Powstanie Warszawskie powoduje, że to tak naprawdę zwykła ludzka historia dwójki ludzi, którzy próbują przeżyć.

- Na początku są marzenia... Z perspektywy czasu można powiedzieć, że naiwnie w to wierzyli. Przeczytałem książkę Normana Daviesa, jestem po lekturze książki Władysława Bartoszewskiego, mam za sobą wiele innych pozycji. Ktoś, kto żyje 5 lat pod okupacją, gdzie nastroje są pełne nienawiści do okupanta a wszyscy tylko czekają, żeby się na Niemcach zemścić, miałby odmówić sobie prawa do nadziei? Każdy przecież chciał dokopać tym Niemcom.

To będzie film o romantycznej naiwności?

- W trakcie przygotowań do "Miasta" rozmawiałem z wieloma powstańcami, ale to co powiedział jeden z nich, zapadło mi najsilniej w pamięć. Właśnie wróciłem wtedy z Berlina, gdzie pokazywaliśmy po raz pierwszy "Salę samobójców". Ten pan o tym nie wiedział, bo nie interesuje się kinem. Rozmawialiśmy sobie, kiedy on z rozpierającą duma powiedział, że do dzisiaj nigdy nie podał ręki żadnemu Niemcowi. Oczekiwał podobnej deklaracji ode mnie a ja kompletnie nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć... Nie potrafię sobie dokładnie wyobrazić krzywdy, której doznał, ani zrozumieć nienawiści, o której z taką dumą mówi tyle lat po zakończeniu wojny.

- Profesor Bartoszewski powiedział kiedyś, że prawdopodobnie najtrudniejszą rzeczą, z którą musieli poradzić sobie AK-owcy i działacze podziemia , ale też po prostu Polacy - jest nienawiść do Niemców. W czystej postaci. To, że ja nie chcę, żeby ta druga osoba była obok mnie, mówiła coś do mnie, fakt, że jak słyszę ten język, to mnie przechodzi gęsia skórka. Taka rdzenna nienawiść, bardzo pierwotne uczucie.

Nie znamy jeszcze obsady "Miasta".

- Część aktorów już mam. Myślę, że zorganizujemy konferencję prasową, na której przedstawimy wszystkich aktorów. Zainteresowanie twarzami Powstania Warszawskiego jest tak potężne, że postanowiliśmy trzymać to w tajemnicy, póki nie skompletujemy całej obsady. Prokuratura powiedziałaby: "ze względu na dobro śledztwa". Cały czas szukamy. Sprawdzamy w szkołach, może ktoś nas zaskoczy. Muszę przyznać, że to jest największy casting w moim życiu. Do każdej roli sprawdzamy po kilkadziesiąt osób, nie tak jak w przypadku "Sali samobójców", że do pewnego stopnia się pisało rolę pod konkretną osobę.

- Każdego szukamy z potwornym pietyzmem wiedząc, że osoba ta będzie obarczona potężną odpowiedzialnością, że wszystkim będzie się potem kojarzyć z Powstaniem Warszawskim. To będzie coś więcej niż tylko rola.

Macie już za sobą zdjęcia próbne...

- Wykonaliśmy całą masę zdjęć próbnych, próbowaliśmy ujęć przy użyciu pięciu różnych kamer, wypróbowywaliśmy 3D, zrobiliśmy cały dzień zdjęciowy z wybuchami. Były podejmowane próby postprodukcyjne, rozważaliśmy oferty wielu firm, które na bazie naszych pomysłów zaproponowały nam różne koncepcje. Dużo pieniędzy zostało wydanych, dużo umów dżentelmeńskich zostało nawiązanych. Strasznie dużo się wydarzyło. Zwiedziliśmy kilka miast, żeby spróbować znaleźć miejsca do filmu. Wrocław, Wałbrzych, Legnica, zjeździliśmy Dolny Śląsk, ale też Łódź, Radom, Piotrków Trybunalski, Kraków... No i oczywiście Warszawa...

Topograficzny bohater tego filmu.

- Warszawa składała się wtedy z różnych miast. Każda z dzielnic miała swój charakter. Jeden z pomysłów zakłada, że każda z miejscowości, gdzie mielibyśmy kręcić "Miasto", mogłaby "grać" inną dzielnicę Warszawy. Nasz film to bowiem wędrówka głównego bohatera przez kolejne dzielnice Warszawy. To taka pielgrzymka, która rozpoczyna się na Woli, potem Stare Miasto, następnie kanałami do Śródmieścia, wreszcie wylądowalibyśmy na Czerniakowie...

Czy wiadomo już kto będzie operatorem "Miasta"?

- Za zdjęcia, jeśli wszystko dobrze pójdzie, odpowiadał będzie Paweł Edelman [m.in. "Tatarak" Andrzeja Wajdy], któremu projekt bardzo się spodobał. Skoro robimy dużą rzecz, to idea jest taka, żeby ją zrobić najlepiej, jak się da. Nie tak, że wybieramy kogoś, o kim kolega kolegi myślał, tylko wybierzmy kogoś, kto najlepiej się do tej roboty nadaje. Tak jak to było ze scenografem Markiem Warszewskim, który ma na koncie wspaniałą współpracę przy "Kobiecie w Berlinie" Maxa Färberböcka, gdzie pomagał Andrzejowi Halińskiemu.

Zdjęcia do "Miasta" miały rozpocząć się jeszcze w tym roku, jednak początek prac na planie przeniesiono na wiosnę 2012. Co jest powodem tych opóźnień?

- Zdjęcia przesunęły się z tego prostego powodu, że budżet filmu nie jest jeszcze do końca dopięty. Doszliśmy do wniosku, że data premiery, która została wyznaczona na 2013, nie ulegnie zmianie niezależnie od tego czy zaczniemy kręcić teraz, czy ruszymy na wiosnę 2012. Lepiej dokładniej się przygotować i zrobić to tak, jak się robi przy poważnych produkcjach.

- W przypadku tak ogromnych produkcji to są jednak niezwykle istotne sprawy. Gdyby to był projekt, że spotykamy się w parę osób, można pozwolić sobie na jakieś przerwy, ale tu mówimy o zaangażowaniu bardzo wielu osób, którzy poodmawiali pracy przy innych filmach, ról w serialach, teatralnych angażów. Jeżeli mamy zmieniać życie tylu osobom, to trzeba się do tego jak najlepiej przygotować...

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jan Komasa | Powstanie Warszawskie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy