Kariera zagraniczna mnie nie zajmuje
Aktor, a czasem też reżyser. Ukończył PWST 1987 roku. Debiutował w "Kolejności uczuć" Radosława Piwowarskiego. Rok później wyreżyserował sztukę "Z dziejów alkoholizmu w Polsce" w Teatrze Stara Prochownia w Warszawie. Długo musiał czekać na swoją szansę, by zaistnieć szerzej w świadomości widzów - dopiero rola Gerarda w "Długu" Krzysztofa Krauzego przyniosła mu zasłużony rozgłos. Teraz, po rocznej przerwie, znów gra w Teatrze Rozmaitości rolę Rona Cohna ("Anioły w Ameryce") i przygotowuje się do kreacji Stanleya Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego (u boku Isabelle Huppert). O mitach tworzonych przez kino, rodzinie, pracy na zachodzie, Marlonie Brando i Alu Pacino oraz o tym, czy to nie wstyd zagrać w "Samotności w sieci" z Andrzejem Chyrą rozmawiał Bartosz Stoczkowski.
"Anioły w Ameryce" Krzysztofa Warlikowskiego po roku wróciły na deski Teatru Rozmaitości. Mówi się, że ta sztuka dotyczy rozpadu więzi uczuciowych, ale przecież to także opowieść o kryzysie amerykańskiego snu i o rozpadzie mitu związanego z latami 80-tymi i środowiskiem nowojorskich homoseksualistów tego okresu. Amerykanie mitologizują całą swoją historię. Są w pewnym stopniu oderwani od własnej historii na rzecz mitologii - permanentnej iluzji podporządkowanej poetyce baśni. Chciałem cię spytać, czy polscy filmowcy są w stanie stworzyć równie żywotny mit narodowy i czy taki mit w ogóle jest nam potrzebny?
Andrzej Chyra: Wydaje mi się, że wszyscy próbują tworzyć taki mit. W USA to odbywa się trochę inaczej, przede wszystkim dlatego, że filmowcy nie tworzą mitu dla siebie, ani dla rządu, czy kogoś innego, ale tworzą ten mit dla pieniędzy. Opowiadają historie, które będą się dobrze sprzedawać, w których będą fantastyczni bohaterowie. To nie jest działalność dobroczynna.
Amerykanie, ale w zasadzie my wszyscy, jesteśmy jakoś uzależnieni od tego. W gruncie rzeczy też żyjemy w takim, już nawet nie amerykańskim, ale globalnym micie. Nie wiem czy w związku z tym Amerykanie są oderwani od swojej historii, czy my jesteśmy bardziej związani z własną historią. W gruncie rzeczy wiemy o historii to, co interesuje tych, którzy nam tę historię opowiadają.
Dowiadujemy się ostatnio, że w naszej przeszłości byli ludzie, którzy donosili i nagle okazuje się, że w naszej historii nic innego się nie dzieje, tylko wisi nad wszystkim czapa ubeckiego spisku. Myślę, że to też jest nie tyle mitologizowanie, ale fałszowanie wizerunku rzeczywistości. W tym sensie Amerykanie nie zakłamują swojej historii bardziej niż my.
W takim razie czy nie uważasz, że negatywne głosy, które pojawiły się po premierze "Katynia" i "Strajku" nie wskazują na to, że część widzów nie chce rozmawiać o historii swojego kraju, tylko otrzymać jakąś odrealnioną, heroiczną legendę?
Andrzej Chyra: Z pewnością. W każdym społeczeństwie są ludzie, którzy chcieliby otrzymać laurkę - najczęściej kiczowatą, gloryfikującą naród - ale to jest chyba naturalne dążenie. Są ludzie, którzy tego potrzebują, są ludzie którzy im to dają, ale też jest grupa ludzi, dla których nie jest to takie istotne i nie buduje ich świata. Myślę, że społeczeństwo jest na tyle zróżnicowane, że trudno byłoby uzyskać jednoznaczną wizję i ocenę rzeczywistości.
Gdy czyta się jakikolwiek sondaż, to nawet jeżeli jakaś teoria ma 90% zwolenników, zawsze zostaje te 10% myślących inaczej. Ja oczywiście sam mam swoje poglądy, ale nie mam złudzeń, że wszyscy będą myśleli w jeden sposób - a co za tym idzie - zawsze będą różne wizje i oceny rzeczywistości, m.in. filmów.
Kontynuując wątek różnych ocen rzeczywistości: w naszym kraju istnieje silny archetyp polskiej rodziny. Na pewnym rysunku Marcina Maciejowskiego widać na dalszym planie kobietę przy kuchni szorującą gary, przy stole siedzi mężczyzna. Na stole stoi butelka wódki. Rysunek nazywał się "Tradycyjna polska rodzina".
Narastają głosy osób chcących przemian w modelu rodziny - postulowany najgłośniej przez mniejszości. Z drugiej strony mamy obóz, który mówi wciąż o ataku na ten tradycyjny katolicki model. W "Aniołach" poruszony jest ten temat kryzysu więzi rodzinnych. pojawia się też nowy model rodziny stworzonej przez przedstawicieli mniejszości seksualnej. W "Tramwaju zwanym pożądaniem" masz zagrać Stanleya Kowalskiego - postać, która także wprowadza rys patologii do własnej rodziny.
A jak ty widzisz kształt i rolę rodziny we współczesnym społeczeństwie?
Andrzej Chyra: Tradycyjny model rodziny siłą rzeczy ewoluuje, ponieważ kobiety przestały być kurami domowymi, mężczyźni nie są już jedynymi żywicielami rodziny, tymi którzy umieją wszystko załatwić, bo są silni i potrafią obsługiwać śrubokręt. Te czasy minęły, w związku z tym, to co się dzieje na zewnątrz, wpływa też na to jak kobiety i mężczyźni postrzegają się wewnętrznie. Myślę, że ten podstawowy model rodziny, nawet ten z rysunku Maciejowskiego, będzie nadal gdzieś istniał, ale ogólnie to będzie się zmieniało. W jakim kierunku jednak - tego nie wiadomo.
Kiedy prześledzi się różne futurystyczne wizje to wydaje się, że jesteśmy zawsze na granicy wielkiego przełomu, że będziemy się teleportować, latać w kosmos. Wydaje się, że to jest tuż za najbliższym zakrętem czasu. W latach 70. wydawało się że w 2000 roku nastąpi ekspansja w kosmos, a okazuje się, że jesteśmy bardzo od tego dalecy. Dlatego myślę, że nasze rozważania o przyszłości rodziny także nie będą trafione. Oczywiście nastąpi jakaś ewolucja, ale nie będzie to jakaś ogromna zmiana. Uważam, że mówienie w tym momencie, że tradycyjny model rodziny jest zagrożony, to gruba przesada i histeria.
A nowa rodzina z przedstawienia "Anioły w Ameryce" - trzech mężczyzn i kobieta? Co sądzisz o takim modelu?
Andrzej Chyra: Tutaj mamy do czynienia z wyjątkową sytuacją. To jest grupa ludzi mocno przetrąconych przez życie i to, że decydują się na taki model to jest raczej przypadek wyjątkowy. Nie uważam, żeby w realnym świecie miały powstać takie komuny - czy też nie związane ze sobą cieleśnie wolne związki. Bo w "Aniołach" ta grupa ludzi raczej rozmawia, a nie kopuluje. Nie traktowałbym sytuacji z "Aniołów" jako jakieś uogólnienie - jest to figura możliwa, ale nie modelowa. Społeczeństwo zdobywa coraz większą samoświadomość i mamy większe możliwości w dokonywaniu wyborów.
Ważną częścią przekazu przedstawienia jest to, że bycie homoseksualistą (czy przedstawicielem innej mniejszości) nie jest przekleństwem i można to zaakceptować. Najważniejszą rzeczą, jaką można wyczytać z "Aniołów..." jest to, że taki model jaki tam jest zaprezentowany, może gdzieś zaistnieć - że można znaleźć dla siebie, dla swojej wyjątkowości rozwiązanie w życiu. I także to, że taka postawa staje się coraz bardziej akceptowana.
Oczywiście, ta akceptacja jest większa na zachodzie. Gdy wystawialiśmy "Anioły..." za granicą, to np. barwna postać, którą gra Rafał Maćkowiak - ewidentny homoseksualista - był przyjmowany z większym zrozumieniem . U nas widzowie patrzą na tą postać z większym... hmm... niepokojem? Nie potrafią się z nią utożsamić. Granice dochodzenia do tolerancji są więc różne. Ale u nas to też powoli się zmienia.
Roy Cohn, Stanley Kowalski, Gerard z "Długu" - każdy z nich jest postacią mocno antypatyczną. Czy takie role są dla ciebie czymś więcej niż pracą? Jakimś rodzajem wentyla bezpieczeństwa?
Andrzej Chyra: Nie, raczej nie. Dzięki tym postaciom mam szansę pokazać pewien obraz człowieka, z drugiej strony wywołać zaś u widza emocje. Grając, nie uprawiam żadnej autoterapii. Mam do tego stosunek czysto zawodowy. Poza tym nie wiem czy Kowalski w moim wydaniu będzie antypatyczny, to się okaże.
Czy postać Marlona Brando z "Tramwaju zwanego pożądaniem" Elii Kazana wpływa na ciebie w czasie przygotowywania kreacji Kowalskiego w "Tramwaju..." Krzysztofa Warlikowskiego?
Andrzej Chyra: Nie. Tutaj mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją - w filmie Marlon Brando jest, co tu dużo mówić: "młodym byczkiem". Ja kreuję postać starszą od niego o 20 lat. Różnią się też okoliczności, realia. Inaczej patrzymy na sytuacje przedstawione w sztuce. Do tego oczywiście dojdzie w jakimś wymiarze adaptacja tekstu. Szczerze mówiąc, mimo że widziałem film chyba dwa razy, to kreacja Brando nie poruszyła mnie do głębi, nie "zapanowała nade mną".
Już kilka razy zdarzyło mi się grać postacie, które widziałem wcześniej na ekranie. Taka sytuacja miała miejsce chociażby w przypadku "Aniołów w Ameryce". Widziałem wcześniej film Mike'a Nicholsa, w którym rolę Cohna gra Al Pacino. Taka interpretacja dokonana wcześniej przez innego aktora może być obciążeniem, a na pewno bywa utrudnieniem. Ale ponieważ nie raz znalazłem się w takiej sytuacji, to wypracowałem w sobie taki sposób na "odbicie się" od tego co widziałem. Nie zawsze jest to proste.
Dawno temu zagrałem w przedstawieniu "Dyskretny urok faunów" w Teatrze Prezentacje. Potem zobaczyłem film "Boys in the Band" Williama Friedkina, oparty na tym samym dramacie. Zobaczyłem wtedy, że Cliff Gorman, który grał tak jak ja postać Emory'ego, zachowuje się bardzo podobnie do bohatera granego przeze mnie.
Pewne rzeczy są wpisane w dramat, w sposób kreacji bohatera, więc nie można na siłę się odróżniać od innych aktorów. Niektóre rzeczy się powtarzają w grze aktorskiej i jest to całkiem normalne. Te powtórzenia nie umniejszają wcale pracy aktora nad rolą.
Feliks Falk powiedział, że reprezentujesz typ "aktorstwa amerykańskiego", wystąpiłeś w znanych na zachodzie filmach - "Katyń" Wajdy i u Volkera Schlöndorffa w "Strajku". Czy miałeś po tych filmach jakieś propozycje z zagranicy?
Andrzej Chyra: Jakieś propozycje są, ale w tej chwili nie są to rzeczy wyjątkowo interesujące. Powiem szczerze: żeby zrobić karierę poza granicami kraju, czy też żeby grać jakieś poważne role, to trzeba dobrze władać językiem, na tyle dobrze, żeby można było panować nad sytuacją. Oczywiście można się nauczyć na "małpę", ale nie o to chodzi. W swoim ojczystym języku człowiek ma kontrolę nad detalami, nad tym co kryje się między słowami. Oczywiście są aktorzy którzy zrobili karierę na zachodzie, ale ich można policzyć na palcach jednej ręki.
W tej chwili kariera zagraniczna mnie nie zajmuje. Przyznam nawet, że zaskoczeniem była dla mnie propozycja Krzyśka Warlikowskiego, żebym w "Tramwaju" zagrał nie w ojczystym języku. Ale tutaj to wygląda inaczej - Kowalski jest emigrantem, więc to, że nie będę mówił płynnie po francusku nie będzie problemem.
Jesteś też z Jackiem Borcuchem współautorem scenariusza filmu "Melancholia". Co możesz powiedzieć o doświadczeniach związanych z takim rodzajem twórczości?
Andrzej Chyra: Tutaj muszę coś sprostować - ja nie tyle piszę, co dopisuję. Jestem "tym drugim", który analizuje to, co zostało napisane wcześniej. Na pewno też jakieś rzeczy wymyślam, ale nie mogę o sobie powiedzieć, żebym uważał się za scenopisarza. To raczej coś o co się ocieram, a nie wnikam.
Czyli raczej jesteś korektorem?
Andrzej Chyra: W pewnym sensie tak, to zależy od tego na jakim etapie się włączam i jak głęboka jest moja współpraca. Tak że można powiedzieć, że bardziej jestem korektorem, niż pisarzem.
Na koniec chciałem cię spytać o dość frapującą rzecz. Dlaczego facet, który mówi że jego ulubioną książką jest "Człowiek bez właściwości" Roberta Musila, godzi się zagrać w adaptacji powieści Janusza L. Wiśniewskiego?
Andrzej Chyra: Przyznam się, że rola w "Samotności w sieci" nie była moim marzeniem, ale tak się ułożyło, że zagrałem. Nie jestem aż tak ortodoksyjny w swoich przekonaniach, żeby robić tylko te rzeczy, które uważam za sztukę wysoką. Chociaż oczywiście staram się wybierać.
Jeśli chodzi o książkę Wiśniewskiego, to jest to tak wielowątkowa opowieść, że można było z niej zrobić kilka różnych filmów. Zrobiono akurat taki.
Nie był to scenariusz moich marzeń. Wybór wątków z tej książki i sposób ich skomponowania nie był według mnie najtrafniejszy. Ale wydawało mi się, że można z tego zrobić film, może nie tak wysokiej klasy jak "Kobieta i mężczyzna", ale taki, który by mówił o dojrzałości.
Książka jest kanwą na której podstawie można robić różne rzeczy. W tym przypadku nie jestem do końca zachwycony z tego, co powstało, ale myślę, że istniał potencjał. Istniały szanse na to, żeby powstał film o uczuciu - melodramat, który nie byłby zupełnym bełkotem, ale w tym przypadku ocena już nie należy do mnie.
Jako aktor biorę udział w różnych projektach, ale nie mam poczucia, że jakoś bardzo odbiegam w swoich wyborach od tego, co naprawdę uważam za wartościowe.
Dziękuję za rozmowę.