ZDJĘCIA | Środa, 30 grudnia 2020 (15:36)
Kiedy w latach 90. urodziwa Julia Ormond pojawiła się na wielkim ekranie - najpierw u boku Brada Pitta w "Wichrach namiętności"; później w towarzystwie Richarda Gere'a i Seana Connery'ego w "Rycerzu króla Artura"; wreszcie w "Sabrinie", gdzie wystąpiła z Harrisonem Fordem - w Hollywood wszyscy uznali, że czeka ją taka sama świetlana przyszłość jak ta, która stała się udziałem innej słynnej Julii tamtych czasów - Julii Roberts. Sama Ormond również była bliska uwierzenia w ten scenariusz.
1 / 7
Przez kilka lat ta brytyjska aktorka rzeczywiście była obsadzana jako romantyczna heroina w głośnych filmach. W 1997 r. przydarzył się jej jednak "wypadek przy pracy": thriller "Biały labirynt" z jej udziałem poniósł spektakularną porażkę - a ona sama wypadła z hollywoodzkiej pierwszej ligi. Po tych wydarzeniach Ormond zrobiła sobie krótką przerwę i skrupulatnie przeanalizowała rozwój swojej kariery. Wniosek nasunął się sam: zamiast grać w kółko jedną postać - czyli ładną towarzyszkę głównego bohatera - pora zacząć wcielać się w takie kobiety, które same mają coś do powiedzenia.
Źródło: AKPA