Reklama

Chwała przegranym

"Wszyscy wygrywają" ("Win Win"), reż. Thomas McCarthy, USA 2011, dystrybutor Imperial - Cinepix, premiera kinowa 21 października 2011 roku.

Kiedy ktoś planuje aktorską karierę, to zazwyczaj widzi siebie w roli bożyszcza tłumów, oślepiającego fotoreporterów śnieżnobiałym uśmiechem, lub natchnionego geniusza, wyrywającego sobie przed kamerą serce, aby potem dumnie wznieść w górę statuetkę Oscara. Paul Giamatti, z wiekiem posiadający coraz więcej podbródków i coraz mniej włosów, wypracował sobie jednak inne emploi - grywa często szaraczków, wbitych w służbowy garnitur lub domowe kapcie, spokojnie, ale i dumnie zajmujących drugi plan.

W podobnego szaraczka wciela się Giamatti w komedii obyczajowej Thomasa McCarthy'ego pod tytułem "Wszyscy wygrywają". Mike, bo tak nazywa się jego bohater, jest prawnikiem, ale nie znaczy to wcale, że pławi się w bogactwie. Trwa recesja i Mike, prowadzący na przedmieściach własną kancelarię, ma coraz większe problemy finansowe. W biurze brakuje ksera, na dom lada chwila runie stojące obok podjazdu drzewo, nawet świąteczne ozdoby odlepiają się od okien. Mike może i miałby ochotę na kryzys wieku średniego, jednak brak mu czasu na takie luksusy, bo każdego posępnego poranka musi na nowo pchać pod górę syzyfowy kamień swojej codziennej egzystencji.

Reklama

McCarthy nie przedstawia tego bohatera jako everymana, dźwigającego na otłuszczonych barkach cały ból świata; patrzy na niego tak, jak patrzył na karła Fina z "Dróżnika", swojego reżyserskiego debiutu - bez patosu, ale z sympatią i pewnym podziwem. Mike'a poznajemy, kiedy uprawia poranny jogging i chociaż co chwilę wyprzedzają go bardziej wysportowani ludzie, to McCarthy nie obraca tego w żart. Starzejący się prawnik to dla niego gość zasługujący na szacunek, bo żyjący swoim życiem, na dobre i na złe. Reżyser nie wyciąga go z tej racji z kłopotów finansowych, jednak stawia mu na drodze osobę, która wniesie do jego codziennej rutyny nieco satysfakcji.

Tą osobą jest Kyle (Alex Schaffer), chłopak zmuszony w wyniku dziwnego splotu wydarzeń do zamieszkania wraz z rodziną Mike'a i mający zadatki na świetnego zapaśnika. Bohater postanawia zająć się jego karierą, a wpływ, jaki ma niego nowy podopieczny, najlepiej podsumowują niedokończone skrzydełka, które Kyle ma wytatuowane na plecach. Taki punkt wyjścia mógłby zwiastować historię pełną tragicznych wypadków i wielkich triumfów, ale McCarthy konsekwentnie wypłukuje z filmu zbędny dramatyzm, pozostawiając to, co zdaje się być dla niego najważniejsze: radość zwykłego, dobrego życia w otoczeniu życzliwych sobie ludzi.

Nie jest to na szczęście arthouse'owa "poezja codzienności" - "Wszyscy wygrywają" są tysiące kilometrów od jakiejkolwiek egzaltacji. Ich humor jest naturalny, nie zaplanowany przez mnożących gagi i błyskotliwe dialogi scenarzystów, tylko ukrywający się gdzieś na obrzeżach zwykłych wydarzeń. Porównanie z Yasujiro Ozu będzie oczywiście na wyrost, ale wskaże wektor twórczości McCarthy: pozbawionej większej emocjonalnej szarpaniny, płynącej ze strumieniem egzystencji i odnajdującej tęczę we wszystkich odcieniach szarości. "Wszyscy wygrywają" to przez to kino ciepłe i familijne, jednak nie słodkie do bólu zębów - to po prostu kino bardzo dobre.

Tak jak nie każdy aktor musi być Tomem Cruisem lub Marlonem Brando, tak nie każdy człowiek musi być na co dzień herosem lub geniuszem. McCarthy, reżyser nieporywający się z motyką na artystyczne słońce, tylko cierpliwie okupujący swoją niszę przy rodzinnym stole, mówi, że jeśli człowiek stara się zrzucić kilka kilo i uczynić czyjś los nieco lepszym, to już jest spoko kolesiem.

7/10

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: WiN
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy