Reklama

Granice intymności

- Musiałem poczuć swobodę w byciu nago przy dużej ilości osób. (...) Trudno jest się rozebrać na początku - Mateusz Banasiuk, odtwórca głównej roli w filmie "Płynące wieżowce", opowiada o kontrowersjach wokół swego kinowego debiutu. - Ciało to jest warsztat aktora. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że rola w "Płynących wieżowcach" nie była dla mnie wyzwaniem - dodaje aktor w rozmowie z Tomaszem Bielenia.

Pamiętasz ten moment, kiedy zrozumiałeś, że twój ojciec jest aktorem?

Mateusz Banasiuk: - Mieszkam w małej dzielnicy Warszawy, w Wesołej, z którą jestem bardzo związany od dziecka. To jest taka społeczność, w której wszyscy się znają. Mój ojciec był dyżurnym wesołowskim aktorem; jak były jakieś uroczystości, to on zawsze przemawiał. Ale głównie grywał w teatrach: Komedia, Narodowy... Bardzo lubiłem ten czas, to były świetne rzeczy, widziałem je po kilkadziesiąt razy, moja szkoła jeździła autokarami, żeby oglądać te spektakle. Było więc dla mnie całkowicie naturalne to, że siedziałem za kulisami, że biegałem po teatrze, że znałem technicznych, którzy mówili: "Ooo, ale urosłeś!". Jak sam wchodziłem w ten zawód, to już nie miałem tak silnej ekscytacji środowiskiem, przebiegło to w naturalny sposób. Często słyszałem na początku: "O,ty jesteś synem Staszka", ale potem zaczęli traktować mnie już jako pełnoprawnego aktora.

Reklama

Pierwszy raz na ekranie? Chyba jeszcze przed maturą...

- Rzeczywiście nie skończyłem jeszcze szkoły. Mój pierwszy plan filmowy to były "Pręgi" - byłem epizodystą, dzieciakiem, który biegał po planie, ale to mi wystarczyło, żeby się na maksa wkręcić w film. Trwało to 5 dni, brałem udział w realizacji wątku z lat 80. i to było fajne. Takie jakby cofnięcie się w czasie. Byłem tam z grupą młodych chłopaków, pani Magdalena Piekorz [reżyserka filmu - przyp. red.) nas polubiła, czuliśmy się tam dobrze, wtedy pomyślałem, że będę jednak aktorem filmowym.

Dobra, robimy ciecie i przeskakujemy do 2012 roku: dostajesz angaż w teatrze i główną rolę w filmie kinowym. Szczęśliwy rok!

- Szczęście to jest jedno, ale co z tym szczęściem zrobisz, to zależy od ciebie. Jeszcze zanim skończyłem szkołę teatralną, dostałem propozycję występu w "Zaklętych rewirach" Adam Sajnuka, jeszcze przed angażem w Ateneum. Od razu, jak skończyłem szkołę, z miejsca poszedłem do teatru, to było niesamowite. Nie miałem przestojów, cały czas pracowałem. Aktor musi pracować, żeby jakoś trzymać formę, żeby być na bieżąco. Aktorstwo jest jak medycyna, ciągle się zmienia. Dobry lekarz musi ciągle jeździć na sympozja, tak samo aktor musi po prostu być w zawodzie, cały czas pracować, spotykać różnych ludzi i to go jakoś ciągnie do przodu.

Jak trafiłeś do obsady "Płynących wieżowców"?

- Agentka mi powiedziała, że jest casting, że trudny temat, młody reżyser, ale że operatorem jest Michał Englert, a scenografię robi Elwira Pluta, a ja się z nimi już spotkałem przy "Wszystko, co kocham". Wiedziałem więc, że jeżeli oni weszli w ten projekt, mogę im zaufać. Skończyło się tak, że za zdjęcia i scenografię odpowiadał kto inny, ale ja już w tym filmie pozostałem i bardzo się cieszę. Tomek mnie wybrał z castingu.

Wiedziałeś, co cię czeka?

- Nie pamiętam, czy już przed castingiem miałem cały scenariusz... Chyba nie. Tomek [Wasilewski, reżyser "Płynących wieżowców - przyp. red] mi go wysłał dopiero po fakcie. Były dwie role męskie - Kuby i Michała. Próbowaliśmy w dwóch konfiguracjach. Myślałem, że przypadnie mi Michał, czyli rola, którą zagrał Bartek Gelner. Ostatecznie obsadzono mnie jako Kubę. Bardzo chciałem zagrać właśnie tę postać.

Główna rola, każdy by chciał.

- Czasami bohater nie jest pierwszoplanowy, ale jest zauważony i zapamiętany. We "Wszystko co kocham" wiodącą rolę grał Mateusz Kościukiewicz, ale Kuba Gierszał... Wszyscy go zauważyli w tym filmie, potem "Sala samobójców" się pojawiła. Drugi plan często jest bardzo ciekawy, istotny i fajny. Ale główna rola - tu faktycznie trzeba mieć obraz całości. Inaczej się to gra.

Twój bohater jest introwertyczny i małomówny. Jak przygotowywałeś się do tej roli?

- Czas odegrał tutaj duże znaczenie. Od kiedy dostałem rolę do momentu realizacji filmu minęło kilka miesięcy. Ten czas był potrzebny, żebym mógł przetrawić ten temat, zastanowić się nad rolą, "przespać się" z nią. To nie jest tak, że siadasz, zaczynasz myśleć nad postacią i nagle - eureka! Masz! Rolę trzeba sobie wychodzić, myśleć o niej w codziennych sytuacjach; idę przez miasto i nagle mnie olśniewa, przychodzi mi do głowy jakieś rozwiązanie dotyczące mojej postaci. Tego nie da się osiągnąć w kilka dni.

- Rozmawialiśmy też o różnych szczegółach, nawet o jakichś pierdołach, ale aktor tego potrzebuje, żeby nabudować taką wielką górę lodową, a widz widzi jedynie jej czubeczek. Pracuję też przy serialach, w telewizji, w teatrze. W dzisiejszych czasach aktor jest zbyt rozproszony. Tu plan, tam dubbing... Nie ma możliwości zgłębiania roli - aktor musi być bardzo sprawny i gotowy; musi umieć w krótkim czasie osiągnąć jak najlepszy efekt. Tutaj miałem więcej czasu, pełen komfort.

"Płynące wieżowce" zawierają chyba pierwsze w polskim kinie tak dosadne sceny homoseksualne.

- Wydaje mi się że aktor jest w stanie zagrać wszystko, jeżeli reżyser mu to odpowiednio wytłumaczy. Oczywiście ludzie mają różne ograniczenia: cielesne, psychiczne... Każdy w życiu ma ciągle jakieś bariery, które przełamuje; to jest normalne i naturalne. Czy jakoś się do tego przygotowywałem? Nie, od początku, kiedy dostałem scenariusz, wiedziałem co mnie czeka i przygotowywałem się do tych scen tak jak do każdych innych. Wiedziałem, po co się znalazły w tej historii; uważam, że są bardzo istotne. Nie chodzi o to, żeby wzbudzić kontrowersje. Czy to było trudne? Oczywiście, że było trudne.

- Miałem wtedy dziewczynę, Bartek też, bardzo się lubiliśmy i lubiliśmy swoje dziewczyny. Może to jest dziwna sytuacja dla ludzi spoza środowiska aktorskiego. Mogą być rzeczywiście w szoku, ale z aktorami jest tak, że my mamy przesuniętą granicę intymności. Już w szkole mamy mnóstwo wspólnych scen, ciągle jesteśmy razem, często są to trudne, intymne sytuacje. W garderobie przebieramy się przy sobie. Cały czas obcujemy z ciałem. Ciało to jest warsztat aktora. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że rola w "Płynących wieżowcach" nie była dla mnie wyzwaniem.

W ogóle twoja kreacja w "Płynących wieżowcach" jest bardzo fizyczna i cielesna.

- Musiałem poczuć swobodę w byciu nago przy dużej ilości osób, gdzie czasami było mi na przykład zimno, gdzie byłem zmęczony, gdzie człowiek czasami czuje się niekomfortowo ze swoim ciałem, zdaje sobie sprawę ze swoich niedoskonałości, ma jakieś kompleksy. To prawda, że akurat do tego filmu sporo ćwiczyłem i chciałem, żeby moje ciało również wyglądało jak ciało pływaka. Na pewno czułem się wtedy pewniej i bezpieczniej w swoim ciele. Ale po pewnym czasie się o tym zapomina, o tym, że jesteś nago. Trudno jest się rozebrać na początku... Miałem taką scenę, że w nocy wskakiwałem do Zalewu Zegrzyńskiego. Było strasznie zimno, wszyscy byli w grubych kurtkach, czapkach i rękawiczkach, a ja musiałem być nago. Przybiegały od razu dziewczyny od kostiumów i charakteryzacji i jak wychodziłem z wody, to otulały mnie kocami, szlafrokami, pocierały rękami po plecach.

Seriale nie przeszkadzają aktorowi? Mogłeś sobie spokojnie odpuścić pan "Pierwszej miłości" i pojechać kręcić "Płynące wieżowce"?

- Produkcja "Pierwszej miłości" idzie mi na rękę, naprawdę bardzo dobrze mi się z nimi współpracuje. Mam komfortowe warunki, zawsze się można dogadać. Oni mnie też czasem proszą o jakąś przysługę, staram się im wtedy to jakoś ułatwiać. Dla nich to też jest jakaś wartość, że ich aktor gra w teatrze, pojawia się w filmach. Czy mi to przeszkadza? Jak skończyłem "Płynące wieżowce", to nie miałem ani chwili, żeby odpocząć, od razu poszedłem na plan do serialu. Cały czas pracowałem, brakowało mi trochę oddechu. No, ale aktor ma różne momenty w życiu. Raz ma dużo pracy - jak ja teraz - a potem nagle nie ma nic. Wiec ja teraz chcę po prostu pracować. Na odpoczywanie przyjdzie jeszcze czas.

W "Płynących wieżowcach" pierwszy raz pojawiłeś się z ojcem na ekranie?

- Graliśmy już wcześniej ojca i syna w filmie "Wszystko" Artura Wyrzykowskiego.

A jak się znalazł w "Płynących wieżowcach"? To jest epizodzik klienta w restauracji.

- Nie wiem, może ja go jakoś podsunąłem? To jest już kumoterstwo? Nie wiem! Jakoś tak po nitce do kłębka, po mnie do taty. Jak to było? Jest świetnym aktorem po prostu, miał tylko epizod, ale zagrał go znakomicie.

Tata już widział film?

- Nie widział, ale mama widziała dwa razy, jest zachwycona [rozmowa odbyła się we wrześniu podczas Gdynia - Festiwal Filmowy - przyp.red.].

Co powie tata?

- Myślę, że mu się spodoba. Bardzo bał się mojego udziału w "Płynących wieżowcach", starałem się go jakoś uspokajać. Jak każdy rodzic martwi się o swoje dziecko, nasze społeczeństwo czasami za bardzo utożsamia aktora z postacią, którą gra. Polska jest też dość agresywnym krajem. Myślę jednak, że nie ma się czego bać. Czuję, że udało mi się obronić mojego bohatera.

Był jakiś aktorski "coming out"? W sensie przyszedłeś do taty i powiedziałeś "Tato, zagram...".

- Ja mu dałem scenariusz! Tata go przeczytał, więc dokładnie wiedział, co się święci. Ale ja jestem niezależną jednostką. Jestem dyplomowanym aktorem i już wybrałem swoją drogę. Oczywiście mogę się go o coś spytać, poprosić o radę albo pomoc, ale nie będę go pytał o pozwolenie. Jestem już na to trochę za duży.


Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mateusz Banasiuk | Płynące wieżowce
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy