Bohater filmu ubierany jest w prosektorium do pogrzebu. Pracownicy rozpoznają w nim znanego reżysera filmów erotycznych. Z karteczki na palcu nogi odczytują nazwisko: to Adam Miauczyński, zredukowany przed trzema laty filmowiec. "Tfu. Nie spotkało mnie w życiu nic śmiesznego" - podsumowuje nieboszczyk w monologu wewnętrznym przeżyte 40 lat. I zaczyna wspominać wszystkie dawne, niedawne i współczesne zdarzenia, które były dla niego smutne, pechowe i nieszczęsne. A więc to, że zostawiono go zasikanego i nieprzewiniętego w szpitalu, aż obtarł sobie nogi do krwi, po czym zostały mu na nogach blizny. Że jego rodzice chcieli, by był dziewczynką i mama ubierała go w sukienki. Że poszedł na reżyserię filmową, aby być sławnym, mieć piękne kobiety, wspaniałe samochody i dużo pieniędzy, a codziennie rano musiał się szarpać z dziesięcioletnim "maluchem". Że wyrzucono go z pracy przy czterech kolejnych filmach. Że od dwudziestu lat mieszka w mieście, którego bezgranicznie nienawidzi, bo dostał w nim mieszkanie za dyplom z wyróżnieniem. Że żona się z nim rozwiodła, bo chce wyjść za mąż za obcokrajowca, najlepiej Araba, ale mieszkają razem, bo gdzie się mają podziać? Że codziennie wychodzi z domu w nadziei, że spotka miłość swego życia, ale każda napotkana kobieta okazuje się po pierwsze - nie "tą", po drugie zaś - każdą miał już wcześniej jego najbliższy przyjaciel. Że zawsze czuł się drugim lub pracował jako drugi, a nawet jak już został pierwszym reżyserem, to dalej czuł się jak drugi. Plan filmowy wpędzał go w histerię i depresję. Wreszcie wydaje mu się, że spotyka miłość swego życia, ale oczywiście szybko ją traci. Pijany wraca do domu, gdzie żona z córką - żeby było śmieszniej - pozorują ucięcie mu głowy tasakiem, w ostatniej chwili uderzając dziecinnym kaloszem. Jednak Adaś i tak umiera - ze strachu.