Animacja tylko dla dorosłych!
"Mary i Max", reż. Adam Elliot, Australia 2008, dystrybucja: Monolith Plus, premiera kinowa: 15 października 2010
Co za ulga! Nareszcie do naszych kin trafia animacja, na którą pod żadnym pozorem nie należy wybierać się z własnymi dziećmi. Z żadnymi dziećmi! Najmłodsi powinni trzymać się od tego filmu z daleka; "Mary i Max" to bowiem propozycja dla dorosłych widzów.
Powód, dla którego film Adama Elliota adresowany jest do dorosłej widowni, nie wiąże się jednak z niecenzuralnością "Mary i Max". Nie ma co nastawiać się na bezeceństwa w stylu słynnego "Kota Fritza". Sprawa jest o wiele bardziej banalna - żadne dziecko nie zrozumie o czym jest ten film, ponieważ główni bohaterowie mówią po angielsku. Doceniam dubbingowy warsztat Jarosława Boberka, ale o wiele milej ogląda mi się animacje w oryginalnych wersjach językowych, zwłaszcza jeśli głównemu bohaterowi głos podkłada Philip Seymour Hoffman.
To, że film trafia do kin w takiej, a nie innej wersji, to już wyłącznie zasługa dystrybutora. Co reżyserskie, trzeba jednak już oddać reżyserowi. Pierwsze zaskoczenie przy seansie tego filmu mamy już podczas napisów początkowych. Based on a true story? Animacja oparta na faktach? Wiadomo, "Persepolis", czy "Walc z Baszirem" również bazowały na osobistych doświadczeniach ich twórców, film Adama Elliota o wiele wyraźniej odwołuje się jednak do biografii autora.
"Mary i Max" jest pełnometrażowym debiutem australijskiego reżysera. Adam Elliot nie jest jednak postacią anonimową - w 2004 roku za swoją krótkometrażową animację "Harvie Krumpet" otrzymał bowiem Oscara. Jednak już jego pierwsze, składające się na trylogię rodzinną dzieła - "Wujek" (1996), "Kuzyn" (1998) i "Brat" (1999) - znamionowały przyszły talent. "Mary i Max" jest zarówno stylistyczną, jak i tematyczną kontynuacją tamtych obrazów.
W tej plastelinowej opowieści o korespondencyjnej znajomości australijskiej dziewczynki (Mary) i nowojorskiego emeryta (Max) Elliot rozbudowuje swój prywatny świat, zaludniony przez ekscentrycznych odmieńców. Oglądając "Mary i Max" odnosi się wrażenie duchowego powinowactwa Elliota z francuskim reżyserem Jean-Pierrem Jeunetem. Ta sama dziecięca wrażliwość, świadome wykoślawianie rzeczywistości, krzywe zwierciadło ludzkich osobliwości. Wystarczy wsłuchać się w brzmienie pełnego nazwiska głównej bohaterki - Mary Daisy Dinkle - by polubić ją od pierwszej minuty filmu.
Narracyjnym osiągnięciem Elliota jest jednak skonstruowanie swojego filmu na podobieństwo powieści epistolarnej. Ta wzruszająca historia listownej korespondencji dwójki oddalonych od siebie o tysiące kilometrów ludzi obywa się niemal w całości bez dialogów. Kolejne elementy akcji, jak w wielkich XIX-wiecznych powieściach, łączy w jedną całość postać narratora. I stukot maszyny do pisania.
Wspomniałem o estetyce Jeuneta. Kinu Adama Elliota bliżej jednak tematycznie do twórczości innego francuskiego reżysera - Jacquesa Tati. Bohaterowie "Mary i Max" są dla mnie duchowymi kuzynami pana Hulota. W podobny sposób wyobcowanymi, w identycznym stylu zagubionymi, równie wrażliwymi. Dlatego trochę przeszkadza mi, że Max Jerry Horovitz okazuje się cierpieć na syndrom Aspergera. "Mary i Max" zaczyna być wtedy filmem z przesłaniem. Głosem w szlachetnej sprawie. Sedno tej brutalno-czułej historii leży jednak zupełnie gdzie indziej...
7/10