"jOBS": Jabłko-robaczywka [recenzja]
Jeśli tylko Steve Jobs miałby szansę pojawić się na premierze filmu Joshuy Michaela Sterna, narobiłby reżyserowi niezłego wstydu.
Znany ze swoich furii Jobs rzadko dawał sobie na wstrzymanie. Każdemu, kto próbował mącić w jego idealnych wizjach, pokazywał, gdzie jego miejsce, drąc się wniebogłosy i sypiąc inwektywami. Sterna niewątpliwie spotkałoby to samo. Jego biografia jest bowiem dokładnie tym, na walkę z czym Jobs poświęcił życie: schematem, sztampą, wtórnością i nudą.
W jednym tylko film jest spójny z myśleniem inżyniera: w uderzaniu w ludzką próżność. O ile jednak produkty Jobsa celowały w szeroką skalę odbiorców, definiowaną przez zawartość portfela, o tyle produkt Sterna próbuje połechtać jedynie próżność jego bohatera. Twórca nie widzi w założycielu Apple'a człowieka, tylko bóstwo. Zamiast szukać jego ludzkich cech, ukazać rozdarcie pomiędzy kalekim życiem osobistym i sukcesami w życiu zawodowym, kreuje jego postać na mistyka przełomu wieków. Jak każda klasyczna hagiografia posługuje się przy tym patosem i uwzniośleniem. Kiedy Steve przemawia, w tle gra bombastyczna muzyka, kiedy w jego głowie kiełkuje nowatorski pomysł, kamerze i montażowi udziela się jego stan: obraz szaleje, a drugi plan odchodzi w zapomnienie. Nie ma tu miejsca dla nikogo poza tytułową postacią, która swoim myśleniem pozostawia innych daleko za sobą.
Takie przedstawienie przenosi nas na powrót do dziewiętnastego stulecia, kiedy naznaczeni piętnem geniuszu romantyczni profeci mierzyli się z niezrozumieniem otoczenia. W samotności cierpieli za miliony i dopiero historia wyznaczała im należyte miejsce na piedestale. We współczesności jednak sprawa wygląda nieco inaczej: sławę osiąga się za życia, a jeśli już za coś się cierpi, to za miliony na koncie bankowym. Romantyczny szał jednak pozostał: wizje nawiedzają Jobsa już we wczesnej młodości, kiedy jego dieta ogranicza się do tych produktów natury, które może zebrać z ziemi, i kwasu. Do narkotycznych tripów dochodzi też ten rzeczywisty, kiedy bohater jedzie szukać oświecenia w Indiach. Jednak jedyne, co po tej gimnastyce umysłu pozostaje w dalszej części filmu, to niechęć do obuwia.
To zresztą symptomatyczne dla całego obrazu, bo Sterna niewiele obchodzą związki przyczynowo-skutkowe ani niuanse. Swojego bohatera obdziela motoryką kicającego zająca, który z jednej sytuacji życiowej przeskakuje w drugą: najpierw wyrzeka się swojego dziecka, by kilka scen później być przykładnym ojcem, wcześniej burzy się przeciwko Apple'owi, by później stanąć na jego czele. Tu liczy się fakt. Droga do niego - wcale.
Jest więc dokładnie odwrotnie, niż w "The Social Network", w którym David Fincher przenikliwie sportretował innego wizjonera XXI wieku, założyciela Facebooka - Marka Zuckerberga. Posklejany z ostrych kawałków rzeczywistości film z Jessem Eisenbergiem na ekranie Maca mieniłby się wszystkimi kolorami matrycy. Wyblakły obraz Sterna - co najwyżej stu dwudziestoma ośmioma.
3/10
---------------------------------------------------------------------------------------
"jOBS", reż. Joshua Michael Stern, USA 2013, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 30 sierpnia 2013
---------------------------------------------------------------------------------------
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!