Reklama

"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" [recenzja]: Nareszcie koniec

I tak domyka się Tolkienowska odyseja Petera Jacksona. Z rozmachem i przytupem. Jednak emocje, jakie towarzyszą finałowi "Hobbita" dalekie są od tych towarzyszących trylogii "Władca pierścieni". To raczej ulga: nareszcie koniec.

Prawda jest bowiem taka, że - nawet w pełni sobie tego nie uświadamiając - "Hobbita" oglądało się trochę z obowiązku, a trochę z podszytą sentymentem nadzieją. Nadzieją na powtórkę tamtych emocji, jakie towarzyszyły ekranizacji trylogii "Władca pierścieni".

Miłośnicy Tolkiena wiedzieli, że "Hobbit" to jednak inna bajka. Na tej bajce właśnie Jackson się poślizgnął. Na siłę wprowadzając postacie, które w literackim pierwowzorze nie występują, rozciągając opowieść na długie trzy części, rozdmuchując sekwencje walk (w adaptacji antywojennej powieści dla dzieci finałowa bitwa zajmuje niemal godzinę!), Jackson starał się odgrzać wcześniejszy sukces.

Reklama

Oczywiście, że mu się udało - wystarczyła popularność Tolkiena, książki i miliony wydane na efekty specjalne. Mimo wszystko jednak pozostaje rozczarowanie. "Hobbit" z jednej części na drugą stawał się coraz bardziej wyrafinowaną technologicznie grą, w której bohaterowie stawali się pionkami przestawianymi przez reżysera.

Jackson zachowuje się jak dziecko w sklepie z efektami specjalnymi, zapominając o historii, jaką opowiada. W przeciwieństwie do wcześniejszej trylogii "Władca pierścieni", nie pozwala wybrzmieć scenom i dialogom. Ostatecznie ostry jak brzytwa obraz w trójwymiarze w połączeniu z rwaną wymianą zdań między bohaterami sprawia wrażenie - co może brzmi absurdalnie - słabego teatru telewizji zrealizowanego w technice 3D i doklejonymi scenami pełnych rozmachu.

W trójwymiarowej rzeczywistości przechadzają się jednowymiarowe postacie. Z perspektywy domkniętej już trylogii "Hobbita" można stwierdzić, że decyzja rozciągnięcia historii do trzech części była błędem. W ostatniej odsłonie wpadamy w sam środek walki przerwanej w części drugiej i trochę zajmuje, zanim ponowne wciągniemy się w akcję.

Efektowny pogrom miasteczka przez Smauga przechodzi płynnie w tytułową bitwę Pięciu Armii, która wypełnia niemal większość ze 144 min filmu. W między czasie jest chwila na zakazaną miłość Tauriel do krasnoluda i cierpiącego Legolasa z powodu nieodwzajemnionego uczucia do Tauriel. Ech, "Władcy pierścieni" jest w filmie więcej, bo i Jackson potraktował "Hobbita" jako niemal dosłowny prequel. Najlepszym nawiązaniem okazuje się tak naprawdę ostatnia, przenosząca nas w czasie scena.

W "Hobbicie: Bitwie Pięciu Armii" wszystkiego jest za dużo, na czele z budżetem. Jackson powtarza swoje znane chwyty - rozgrywanie wielkiej bitwy, ruchy kamery, slow motion na podbicie teoretycznie wzruszających scen... Ostatecznie estetyka przesytu szkodzi samej historii.

Gdy w jednej z ostatnich scen Bilbo żegna krasnoludy, z którymi zdążył się już zaprzyjaźnić, uderza mnie jedna myśl. Przez niemal 900 min projekcji (trzech części) za owymi efektami specjalnymi tkwili Tolkienowscy bohaterowie z ich emocjami, ewolucją i wewnętrzną przemianą dokonującą się w czasie wędrówki, pokonywanymi uprzedzeniami i budowanymi relacjami. W zalewie technologicznych fajerwerków zdążyłam jednak o tym zapomnieć. Jackson również.

7/10

---------------------------------------------------------------------------------------


"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" (The Hobbit: The Battle of the Five Armies), reż. Peter Jackson, USA, Nowa Zelandia 2014, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa: 26 grudnia 2014 roku.

--------------------------------------------------------------------------------------

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy