"Drzewo życia". Dzieło życia?
"Drzewo życia" ("The Tree of Life"), reż. Terrence Malick, USA 2011, dystrybutor Monolith Films,premiera kinowa 10 czerwca 2011 roku.
Dawno żaden film nie pozostawił mnie w takim zakłopotaniu. Rozczarowanie miesza się z niepewnością, poczucie ładnie sfotografowanego megalomaństwa z dotknięciem dzieła Mistrza. I chyba doskonale owe emocje wyraża reakcja widowni podczas napisów końcowych (ponoć podobna do tej z Cannes) - ironiczno-nerwowe śmiechy, ciche gwizdy i oklaski. Długo oczekiwane "Drzewo życia" Terrence'a Malicka to jednak film, którego trzeba doświadczyć na własnej skórze.
Już swoimi poprzednimi filmami Malick, filozof amerykańskiego kina, pokazał, że do odbioru jego filmów nie można przykładać zwykłej miary. Gatunki i różne typy filmów (kino drogi, historyczne, wojenne) przeplata się z jego egzystencjalną filozofią, bliską niemal religijnemu zachwytowi nad światem, a wszystko podane w formule kina mainstreamowego z gwiazdami w obsadzie, pięknymi zdjęciami, z rozmachem. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszego "Drzewa życia", które ociera się o metafizyczno-religijny traktat filmowy.
Nie ma sensu zarysowywać fabuły filmu, bo napisanie "mężczyzna w średnim wieku, pracownik wielkiej korporacji wspomina swoje piękne dzieciństwo na amerykańskim przedmieściu w latach 50. i życie z ojcem tyranem" - mija się celem. W gruncie rzeczy akcję "Drzewa życia" opowiedzieć trudno, a jakakolwiek próba nie odda całej metody i idei Malicka, stojącej za jego najnowszym filmem, na którego temat tak skromnie dawkował wiedzę przez ostatnie lata. I chyba sam w ten sposób zapędził się w ślepą uliczkę, rozdmuchując nadmiernie oczekiwania. "Drzewo życia" zaczęło się zapowiadać na dzieło życia, czym nie jest. Nie jest nawet najlepszym filmem w karierze Malicka.
"Drzewo życia" jest przede wszystkim nierówne i stąd zapewne to zmieszanie towarzyszące widzowi na koniec. Podobnie jak choćby w "Cienkiej czerwonej linii" Malick subiektywizuje, wprowadza narrację pierwszoosobową, wewnętrzne monologi postaci dobiegające zza kadru, jeszcze bardziej eksperymentuje z montażem, poprzez który buduje filmowe metafory. Sprawdzają się aktorzy - Sean Penn, Brad Pitt, efemeryczna Jessica Chastain jako matka i dzieci, zwłaszcza Hunter McCracken jako mały Jack. Przy współpracy z operatorem z wcześniejszej "Podróży do Nowej Ziemi", Emmanuelem Lubezkim, Malick tworzy piękną symfonię obrazową do brzmień muzyki Góreckiego, Brahmsa, Mahlera czy Berlioza.
Rozpoczynając swój film od cytatu z Księgi Hioba, dalej buduje dzieło, w którym filmowy poemat przeplata się z rodzajem filmowej modlitwy nad pięknem stworzenia, łaską Boga, miłością i sensem czy też koniecznością cierpienia i śmierci, w końcu wiarą w życie wieczne. Podobną filozofię odnaleźć można w jego wcześniejszych filmach, lecz tam podawał swoje danie w bardziej wyrafinowanym sosie. Tym razem zabrakło wewnętrznej dyscypliny, która trzymałaby Malicka z daleka od pomysłów z sięganiem po Wielki Wybuch i dinozaury (w sensie dosłownym!). W ten sposób są momenty, gdy piękne metafory zmieniają się w "metafury", a widz może się poczuć potraktowany jak idiota, któremu wszystko należy podać wprost na tacy i wyjaśnić, co będzie za chwilę jadł.
Ujmują sekwencje z dzieciństwa Jacka. Tam owe czasem zabawne poetyckie chwyty, jak matka zamknięta niczym Królewna Śnieżka w szklanej trumnie w lesie, tłumaczyć można wyobraźnią i wrażliwością dziecka. To raj - raj dziecka, raj Ameryki lat 50. - z delikatną, podobną do elfa matką, surowym Ojcem, bogiem małego wszechświata trzech braci. Mikroświat człowieka zaczyna w tej historii odbijać makroświat ludzkości - metafizyczne zmagania z Bogiem, chęcią jego uśmiercenia, ale i nieustannym pragnieniem Jego miłości i obecności. Chęć buntu wyrażająca się w unicestwieniu cudu istnienia, poznaniu przemocy i zazdrości. W końcu wyjście z raju i tęsknota za nim pośród zimnych, anonimowych biurowców.
W owych rozedrganych scenach, w których kamera Lubezkiego rejestruje ów cud życia - od Wielkiego Wybuchu, przez naturę, po cud narodzin człowieka - film Malicka ociera się o arcydzieło. Dzięki temu "Drzewo życia" zachowuje ową niezwykłą aurę Autora i sprawia, że trzeba go nie tyle zobaczyć, co doświadczyć.
W podobne zakłopotanie wprawił mnie kiedyś film Rolfa de Heera "Epsilon". Tam też wspierany techniką i talentem operatora Tony'ego Clarka, twórca "Tajemnic Aleksandry" starał się stworzyć niemal filozoficzny traktat z ekologicznym przesłaniem w centrum. Problemem Malicka i de Heera były zbyt duże oczekiwania po obu stronach - artysty i widowni. Na fali twórczego, niezwykłego intelektualnego entuzjazmu, wewnętrznego przepełnienia wręcz przemyśleniami, Malick zapomniał, że mniej znaczy więcej. Wielkie sensy życia najczęściej ujawniają się bowiem w prostych historiach podanych w prostej formie.
7,5/10
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!