Reklama

"Coś musi się stać" [recenzja]: Dolan po szwedzku

Szwecja ma swojego Xaviera Dolana. Ester Martin Bergsmark po swoim głośnym dokumencie sprzed kilku lat, próbuje sił w fabule. "Coś musi się stać" to z pewnością film ważny z powodu tematyki, jaką porusza, lecz zbyt często prowadzony w estetyczne i narracyjne ślepe uliczki.

Wraz z nagradzanym dokumentem "Pojktanten" (2012), Bergsmark została uznana za jednego z najbardziej interesujących i obiecujących twórców młodego pokolenia w Szwecji. Wcześniej głośno było o dokonanej przez transseksualną reżyserkę zmianie imienia na Ester, dzięki nowemu prawu, które wcześniej zabraniało przybierania imienia inne niż zgodne z biologiczną płcią.

Rzeczywiście dokumenty Bergsmark były odkryciem, wystylizowane, subiektywne, poetyckie, niezwykle intymne, poruszające istotny problem osób, które nie mieszczą się w sztywnych ramach dwóch płci. "Pojktanten" był właściwie osobistą historią Bergsmark i jej miłosnej relacji do transseksualnej artystki Eli Levén. "Coś musi się stać" zostało oparte na książce Levén, z którą Bergsmark wspólnie pracowała nad scenariuszem.

Reklama

Film jest właściwie kontynuacją wcześniejszego dokumentu reżyserki, lecz tym razem jej artystyczny temperament zbyt często szkodzi historii niż pomaga. To, co było świeże i pociągające w "Pojktanten", irytuje w fabule. Bergsmark zapomina jak opowiadać. Stawia przed nami dwie interesujące, zakochane postacie autsajderów, licząc, że one same pociągną opowieść.

Historia transseksualnego Sebastiana/Eli zakochanego w buntowniku Andreasie jest w punkcie wyjścia ciekawa. Przy jednym z pierwszych spotkań oboje zadeklarują - "Nie jestem gejem". Owo przekraczanie granic płci i społecznych schematów, fascynacja ową niedookreślonością jest magnesem, który przyciąga Andreasa do Sebastiana, lecz zarazem też wzbudza niepokój.

Bergsmark stara się stworzyć historię o miłości nieszczęśliwej, o zmaganiach i wewnętrznej walce, jakie stoczyć musi osoba taka, jak Sebastian. Niestety zbyt często reżyserka brnie w estetyzujące banały, stylistyczne niekonsekwencje (choćby jedna z ostatnich, niepotrzebnych scen stylizowanych na Pietę), wewnętrzne monologi, przeplatane "poetyzującymi" filmowymi obrazami. Trudno jej doprowadzić do końca niektóre sceny, które nabierają dość szkicowego charakteru. I niestety nie pomaga tutaj intrygująca debiutantka, Saga Becker (nominowana za tę rolę do Złotego Żuka jako pierwsza w historii nagród transseksualna aktorka).

To co drażni najbardziej, to usilne prowokowanie widza. Nie chodzi tu nawet o odważne sekwencje zbliżeń, ale deklaratywne sceny, gdzie na przykład Sebastian konfrontowany jest z niemal szablonową klasą średnią z wielkiego miasta. Główni bohaterowie kradną, tańczą tango na dachu, odwiedzają zakamarki tego mniej znanego z folderów Sztokholmu, lecz brak w ich buncie autentyczności, zamiast tego są wykalkulowane przez twórcę gesty. Bergsmark porównywany jest niekiedy do Dolana. Raczej ze względu na poruszaną tematykę, bo szwedzkiej artystce, jak się okazuje, na razie brakuje estetycznej konsekwencji i wyczucia Dolana dla filmowej opowieści.

4,5/10

---------------------------------------------------------------------------------------


"Coś musi się stać" (Nanting maste ga sönder), reż. Ester Martin Bergsmark, Szwecja 2014, dystrybutor: Tongariro Releasing, premiera kinowa: 16 stycznia 2015 roku.

--------------------------------------------------------------------------------------

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy