Reklama

Wojciech Smarzowski o filmie "Wesele" (2004): Sprawa narodowa

Wywiad z Wojciechem Smarzowskim na temat filmu Wesele", przeprowadzony w październiku 2004 roku.

Wywiad z Wojciechem Smarzowskim na temat filmu Wesele", przeprowadzony w październiku 2004 roku.
Wojciech Smarzowski /AKPA

Magdalena Voigt: Pierwsze pytanie będzie zaskakujące - skąd dziadek wziął się w futerale na kontrabas?

Wojciech Smarzowski: - Ten film miał bardzo dużo projekcji i do tej pory nikt na to nie zwrócił uwagi. A ja myślałem o tym już na etapie scenariusza. Jest to celowy zabieg. Założyłem sobie, że dobrze w filmie czegoś nie dopowiedzieć, czegoś, co jest poza głównym wątkiem. To zaskoczenie, że ktoś o to zapytał, bo już myślałem, że nikt na to nie zwróci uwagi.

MV: Wytłumaczyć można to sobie także jak u Wyspiańskiego - jak szopkę, w której bohaterowie pojawiają się, znikają, znów pojawiają, następuje pewien "kołowrót", w którym logika zdarzeń nie jest istotna, nie jest konieczna.

Reklama

Wojciech Smarzowski: - Jak najbardziej. Wierzę, że ten film ma parę warstw. Ma tę najbardziej popularną, której widzowie przyjdą przyjrzeć się pewnej akcji, posłuchać nie najgorszych dialogów, i ma też kilka warstw "w tle" - jedną z nich jest warstwa prowokacji, kolejną jest warstwa obyczajowa. Tego, jako widz, oczekuję od kina - by film atakował mnie na kilku płaszczyznach, nie tylko na jednej, oczywistej.

MV: Skoro pan świadomie użył tytułu "Wesele", świadomie wprowadził pan cytaty, to czy denerwują pana pytania o powiązania z Wyspiańskim? Czy pan się z tym liczył?

Wojciech Smarzowski: - Kiedy zdecydowałem, że akcję filmu umieszczę na weselu, oczywistym było dla mnie, że nie ucieknę od tego co niesie element wesela dla polskiej kultury od stu lat. Musiałem to przyjąć i przyjmuję. Jest dla mnie oczywiste, że takie pytania padają.

MV: Wyspiański dał przekrój społeczeństwa, pan daje natomiast dość jednostronny obraz Polski. U Wyspiańskiego było zderzenie różnych środowisk, różnych grup. U pana niekoniecznie obraz społeczeństwa jest pełny.

Wojciech Smarzowski: - I u mnie pojawiają się przedstawiciele inteligencji, są jednak tacy trochę "skarłowacieli". Tak postrzegam rzeczywistość. Mówiłem o pewnej świadomości, jaką miałem nazywając film tak a nie inaczej. Nie Wyspiański był jednak dla mnie punktem wyjścia. Tak postrzegam rzeczywistość i tak skonstruowałem tę historię. Natomiast czy jest to obraz pełny? Mnie wydaje się, że tak.

MV: Czy można więc myśleć, że Wyspiański wykreował uniwersalny model polskości 1901 roku, pan pokusił się o opis roku 2003, a widzowie mają sobie dopowiedzieć, co się przed te sto lat wydarzyło z nami, Polakami, z naszą świadomością, kulturą, rozumieniem?

Wojciech Smarzowski: - Dokładnie tak. Chodzi o sprawę narodową. Upraszczając - dla Wyspiańskiego ważne było odzyskanie niepodległości, a teraz mamy tę upragnioną wolność, tylko nie mamy wartości i zasad. I taka była moja idea. I dlatego zostałem przy tym, żeby film nazwać "Wesele".

MV: Umiejscowił pan akcję na Podkarpaciu. Dlaczego?

Wojciech Smarzowski: - Podkarpacie, które ja kojarzę, to miejsce, w którym wszyscy na wszystkim się znają, region na obrzeżach tego, co działo się w Polsce przez ostatnie lata, gdzie ludzie musieli sami sobie ze wszystkim poradzić. I dzięki temu jakoś "stanęli na nogach". W przeciwieństwie do - na przykład - mieszkańców miejscowości podwarszawskich, którzy przyjeżdżają do stolicy zarabiać i ich miasteczka powoli umierają. Tak Podkarpacie wyglądało 20 lat temu. Teraz tamtejsi ludzie docenili, że mają granicę, że muszą sobie sami zorganizować życie. I robią to. Każdy na wszystkim się zna - na elektryce, na budownictwie, pieniędzy na szewca nie będzie wydawał, bo sam sobie coś zreperuje. Tak ja postrzegam Podkarpacie. Nie ma co płacić, jak nie trzeba.

MV: Jednak wydaje się, że uważa pan iż karykaturalnymi cechami i przywarami tamtejszych mieszkańców, które ujawniają się podczas wesela, można obdzielić całe społeczeństwo.

Wojciech Smarzowski: - Umiejscowiłem akcję "Wesela" na prowincji, bo tam żyje większość naszego społeczeństwa. Wierzę, że ta historia jest uniwersalna.

MV: A czy wszystkie zabawy, jakie pokazał pan na weselu, to autentyk?

Wojciech Smarzowski: - Tak. Prowadziłem badania. Najpierw odwiedziłem sam kilka takich wesel, a potem obejrzałem na kasetach wesela obcych ludzi. Oczywiście to jest realistyczna historia, ja ją jednak nazywam "hiperrealistyczną" - jest w niej bowiem element kreacji. Z wielu zabaw, wielu wesel, zrobiłem kompilację. Tak samo warstwa obyczajowa jest kompilacją wielu obserwacji. To jest taka solidna baza, do której kilka rzeczy podopowiadałem. Zebrałem wiele obserwacji w jednym miejscu, to był element kreacji.

MV: Bardzo precyzyjny jest dobór aktorów - to ludzie o zmęczonych twarzach, sterani życiem.

Wojciech Smarzowski: - Lubię takie twarze. Są ciekawsze dla kamery, dla widza. Większość aktorów już znałem, pracowałem z nimi wcześniej. Mamy bardzo podobną wrażliwość. Zawsze do tego się odnoszę. Myślę też, że ci aktorzy mają "głód pracy", to znaczy że nie grają za dużo i to wyzwala w nich dobrą energię. Od razu wiedziałem, że Marian Dziędziel zagra główną rolę Wojnara i od tego zacząłem pisanie scenariusza. Moje najważniejsze projekty - "Małżowinę" i "Kurację" - zrobiłem z Marianem i tym razem też wiedziałem, że to on będzie głównym bohaterem.

MV: W tych rolach bardzo łatwo było jednak wpaść w karykaturę, przejaskrawić, przeszarżować.

Wojciech Smarzowski: - Struktura filmu ma pięć etapów, są one ściśle powiązane z przyjmowaniem alkoholu - na początku picie "radosne", potem "w trupa", i na końcu "dożynki". I jakby te etapy narzuciły to, jak pracowali aktorzy, jak pracowała kamera, jaki był montaż. Równie ważne było to, co aktorzy mogli zrobić w scenach, w których byli w tle, w trzecim planie.

- Jeśli ktoś obejrzy jeszcze raz ten film, to można zobaczyć, że to, co widzimy w pierwszym planie jest bardzo dobrze podbudowane pracą aktorów w tle. Wierzymy, że ktoś jest pijany, albo ma jakiś problem. Ja przynajmniej w to wierzę. Wymagało to przygotowań. Wiadomo, że wszyscy mieli grać "pod Mariana", ale resztę ról traktuję równorzędnie. Nieważne, czy ktoś ma więcej tekstu, czy częściej pojawia się w kadrze. Wszyscy wiedzieli, że muszą grać w strukturze. Na planie po prostu "zdejmowałem" emocje z aktorów. Oni sami wiedzieli, że nie można przesadzać.

- Polskie kino jest "naskórkowe" - jest tylko pierwszy plan i nie ma tła. A tu nie było wyjścia - musiało być tło.

MV: Czy bohaterów "Wesela" można obronić, czy można ich zrozumieć, polubić, czy są to tylko potwory, monstra?

Wojciech Smarzowski: - Z każdym aktorem przed rozpoczęciem pracy rozmawiałem na temat bohaterów i pytałem, czy są w stanie obronić te postaci. Na początek aktorzy dostali przecież dużo bardzo niefajnych informacji o bohaterach. Potem jednak razem staraliśmy się jakoś obronić te osoby. Dla mnie podstawową sprawą było to, że ja te postaci po prostu lubię.

MV: Zostawia pan jednak widza z wieloma problemami - sto lat temu jedno wesele, teraz kolejne, a zmiany niewielkie. Pesymistyczny obraz.

Wojciech Smarzowski: - Prowokacja to wystarczająco dużo. Najpierw trzeba sprowokować. Na udzielanie wskazówek przyjdzie czas. Ja wierzę że katharsis istnieje, aczkolwiek nie jest to teraz szczególnie intensywne światło w tunelu. Ale nabieram coraz więcej optymizmu. Urodził mi się syn i zaczynam inaczej patrzeć na świat.

MV: Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama