Radek w krainie kangurów. Polski operator podbija świat

Radek Ładczuk na planie filmu "Surfer" /Monolith Films /materiały prasowe

Na ekrany naszych kin 2 maja trafi "Surfer" w reżyserii Lorcana Finnegana, z Nicolasem Cage’em w roli głównej. To opowieść o mężczyźnie zmuszonym stawić czoła grupie nieprzyjaznych surferów, którzy zaanektowali dla siebie jedną z publicznych australijskich plaż. To także kolejny projekt zrealizowany w Australii, który nosi w sobie ślad wyjątkowego stylu polskiego operatora filmowego Radosława Ładczuka, od dekady związanego z Antypodami. - Będąc w innym kraju otwiera mi się wyobraźnia - mówi artysta w rozmowie z Interią.

Jego przygoda na tym kontynencie zaczęła się od kultowego horroru "The Babadook" Jennifer Kent, który nie tylko otworzył mu drzwi do australijskiego kina, ale także skłonił do przewartościowania własnych artystycznych granic. Po dziesięciu latach współpracy z twórcami z różnych stron świata Radek Ładczuk w rozmowie z Rafałem Pawłowskim opowiada o kluczowych momentach swojej kariery: od odkrywania mocy kina grozy przez konfrontację z kolonialną traumą w "The Nightingale" po surrealistyczną opowieść o współczesnej męskości w "Surferze".

Reklama

W tle tych projektów zawsze pojawia się Australia - kontynent, który nie tylko dostarcza plenerów, ale także nadaje tym opowieściom głębszy kontekst. To tu natura staje się współbohaterem, a historia kolonialnej przemocy wciąż rezonuje w zbiorowej świadomości. Ale dla Ładczuka kinowa przygoda nie ogranicza się wyłącznie do Australii. Kręcił filmy od Kanady po Palestynę, a doświadczeniem z zawodowych wypraw z pasją dzieli się podczas wykładów ze studentami Szkoły Filmowej w Łodzi. 

Nam opowiada o wyzwaniach, jakimi są niezależne międzynarodowe produkcje, współpracy z Nicolasem Cage’em oraz o tym, dlaczego w jego zawodzie tak ważne jest... włoskie wino i dobra pasta. Zapraszamy do lektury wywiadu z człowiekiem, dla którego kamera stała się paszportem do świata, a każdy kadr - opowieścią bez granic.

Rafał Pawłowski: Wchodzący do kin "Surfer" Lorcana Finnegana z Nicolasem Cage'm to już kolejny film, z twoimi zdjęciami, który zrealizowany został w Australii. Twoja filmowa przygoda na Antypodach trwa już dekadę. Jak się zaczęła?

Radek Ładczuk: - Do Australii trafiłem przez Izrael. Z tamtejszą reżyserką Tali Shalom Ezer zrobiłem dwa filmy, a ona poleciła mnie swojej znajomej z Australii - Jennifer Kent. Realizowałem akurat krótki metraż w Palestynie, kiedy dostałem maila od Jennifer z informacją, że szuka operatora i że chciałaby, żeby był to ktoś z Europy. Okazało się, że ona ma doświadczenie pracy z Europejczykami, uwielbia Bergmana i asystowała Larsowi von Trierowi przy "Dogville". I że zależy jej na europejskiej wrażliwości, bo bardzo blisko jest jej do takiego myślenia o kinie, które dominuje na naszej szerokości geograficznej.

- Przeczytałem scenariusz filmu "The Babadook". Dla mnie był to dramat psychologiczny z elementami horroru. I tego ostatniego elementu bardzo nie chciałem przyjąć do wiadomości. Z kolei dla Jennifer był to horror z elementami dramatu psychologicznego. Natomiast ten tekst na tyle mi się spodobał, że bardzo chciałem z nią pracować. Wydawało mi się, że może to być fajna przygoda. Dogadaliśmy się. I na te kilka miesięcy zabrałem do Australii żonę i syna. Nakręciliśmy film, ale wciąż nie do końca wiedziałem, jaki będzie efekt, bo miałem naprawdę dużą trudność z tymi wszystkimi widzialnymi w kadrze elementami strachu. Zobaczyłem film na premierze na festiwalu Sundance i pomyślałem: "O nie, to jest horror". Ale reakcje publiczności były tak żywe i entuzjastyczne, że otworzyły mi się horyzonty. To było wspaniałe. Chyba potrzebowałem tego doświadczyć, żeby zrozumieć, że w ten sposób też można robić kino. Ten film był dla mnie największym doświadczeniem filmowym w moim życiu.

Przygotowując się do "Babadooka" musiałeś odrobić jakąś taką lekcję z oglądania horrorów i kina australijskiego?

- Jen dała mi takie dwie listy: pierwsza to były filmy Lyncha, Bergmana, Kubricka. Interesowało ją kino, które ma napięcie, zobrazowany lęk. Niewiele na tej liście było klasycznych horrorów. Bardziej thrillery psychologiczne, a jeśli horrory to w duchu "Dziecka Rosemary" Polańskiego. Sporo było też odniesień do kina z początku XX wieku, czyli np. "Nosferatu""Fausta" Murnaua"Męczeństwo Janny D’Arc" Dreyera. W każdym razie chodziło jej o to, by spojrzeć na kino grozy tak, żeby wyrażało ukryte lęki i traumy.

Od tego czasu zrobiłeś kolejne filmy z Jennifer Kent.

- Naszym kolejnym wspólnym projektem było "The Nightingale" - film, który dotyka mrocznych czasów z XIX-wiecznej historii Australii i nierozliczonego tematu przemocy, jakiej dopuścili się żołnierze brytyjscy wobec rdzennej ludności oraz więźniów, którzy przybyli na kontynent z Irlandii i Anglii. Rząd australijski de facto nigdy nie zadośćuczynił i nie przeprosił w wystarczający sposób za tamte czasy. I ten film dotyka tej traumy. Bardzo cenię Jennifer za to, że ona nie robi filmów realistycznych, tylko wszystko zanurza w jakąś taką przypowieść, baśń. Taki właśnie jest "The Nightingale". Dla Australijczyków to był film konfrontacyjny. Bardzo ważny, ale jednocześnie też bardzo trudny.

- Nasz kolejny projekt "The Murmuring" był częścią antologii "Gabinetu Osobliwości Guillermo del Toro". To było takie ghost story. Historia pary, która zmaga się z traumą po utracie dziecka, które się nie narodziło. Czyli znowu opowieść o lęku, o czymś nieprzepracowanym.

- Przygotowywaliśmy też kolejny wspólny film "Alice & Freda Forever". To miała być adaptacja XIX-wiecznej powieści, dziejącej się w okresie wiktoriańskim. Spędziłem chyba z osiem tygodni w Stanach na preprodukcji. Ale na trzy tygodnie przed zdjęciami okazało się, że produkcja źle oszacowała budżet, pojawiły się trudności i to się po prostu nie uda.

Można powiedzieć, że dzięki Jennifer stałeś się ważnym twórcą australijskiej kinematografii. Czujesz się jej częścią?

- Niespecjalnie. Bo ja w ogóle nie czuję jakieś takiej przynależności do państwowości. Nie czuję się australijski, izraelski czy inny. Wydaje mi się, że nasz zawód polega na opowiadaniu historii. Natomiast to z kim pracujemy, jakiej jest narodowości i na terenie jakiego kraju robimy zdjęcia, ma tylko takie znaczenie, że ktoś finansuje ten projekt. I że ta historia ma odniesienie do tego pejzażu, który widać w tej kamerze.

Kolejny film, który zrobiłeś w Australii czyli "Surfer", znacznie odbiega od tych wcześniejszych projektów. Co więcej nie jest australijską produkcją, a reżyser jest Irlandczykiem.

- Zapewne ta historia mogłaby powstać w Portugalii, albo w Maroko, albo w jakimś innym surferskim miejscu na świecie. Na dobrą sprawę potrzebowaliśmy tylko dwóch lokacji: pięknej plaży i fal, domów przy tej plaży oraz parkingu. Ale reżyser wymarzył sobie, żeby nakręcić film w Australii i ten projekt został w dużej części sfinansowany przez Australijczyków. I wydaje mi się, że to, iż miejscem akcji jest Australia, ma pewien dodatkowy walor dotyczący tego, o czym ten film opowiada. "Surfer" dotyka tematu tradycyjnej męskości i przekraczania granic. W Australii biały człowiek w przemocowy sposób skolonizował rdzenną ludność, dopuścił się wielu przekroczeń. To właśnie w tym kontekście film nabiera głębszego znaczenia: opowiada o postaciach, które zmagają się z własnymi granicami, z dziedzictwem przemocy i potrzebą redefinicji tego, czym dziś jest siła i odpowiedzialność.

Kiedy oglądałem "Surfera", miałem skojarzenia ze słynnym australijskim "Mad Maxem" George'a Millera. Oba, w różny sposób, ale jednak opowiadają historię konfrontacji samotnego bohatera z wrogo nastawioną do niego społecznością. W obu istotną rolę odgrywa też palące słońce, a panujący upał dodatkowo podgrzewa emocje i doprowadza sytuację do wrzenia.

- Australia to jest taki kontynent, w którym natura i przyroda są ważne i mają ogromy wpływ na to, co człowiek odczuwa i przeżywa. Paradoksalne jednak, kiedy pojawiliśmy się w okolicach Perth, gdzie kręciliśmy "Surfera", było tam bardziej zielono niż w Irlandii. I co drugi dzień padał deszcz. Australijska ekipa zapewniała nas jednak, że już lada moment wszystko się zmieni. I rzeczywiście tuż przed zdjęciami przestało padać. Ale nie było jakoś wyjątkowo upalnie, więc musieliśmy wymyślić, jak ten efekt gorąca zbudować w kamerze. Między innymi puszczaliśmy przed kamerą gorące powietrze, by jakoś zakrzywić obraz. A potem w kolorkorekcji podkręciliśmy ciepłe, rdzawe kolory, by nadać zdjęciom odpowiednią barwę.

Tytuł może być nieco zwodniczy, bo jednak słysząc "Surfer" spodziewamy się zobaczyć bohatera na desce na grzbiecie fali i poczuć przyjemną, chłodną bryzę.

- Zdecydowanie nie jest to film surferski, tylko raczej filmowy rollercoaster w duchu Romana Polańskiego - o bohaterze, który jest w matni i próbuje się z niej wydostać. Dlatego bardzo długo budujemy na ekranie wrażenie upału, żeby ten bohater wszedł na deskę dopiero w momencie swoistego katharsis. Na etapie rozmów o scenariuszu szukaliśmy tego drugiego dna. Żeby to nie była tylko opowieść o gangu surferów, ale właśnie o męskim kręgu tęskniącym do tradycyjnych wartości. I wtedy wpadł nam do głowy Jordan Peterson ze swoimi kontrowersyjnymi poglądami. Zacząłem nawet śledzić na Instagramie kanał Jordan Peterson Society, który każdego podsuwał mi złote rady: jaki żyć, żeby być dobrym liderem, przywódcą itd. Podsyłałem to wszystko Lorcanowi. Przyglądamy się więc tej neomęskości, ale bierzemy to w taki bardzo duży cudzysłów.

Elementem tego cudzysłowu wydaje się być przyroda, która momentami dość dosadnie komentuje perypetie głównego bohatera.

- Ta przyroda naprawdę była na parkingu obok. Zarówno ptak, który zdaje się wyśmiewać głównego bohatera, jak i kangur, który leży i się przygląda. Nasi australijscy producenci mówili Lorcanowi nawet: "Weź nie dawaj tego kangura to jest takie 'cliche'". Ale jak go nie dać, skoro przecież był tam i patrzył.

Można powiedzieć, że razem z kangurem mieliście przyjemność obserwować Nicolasa Cage'a przy pracy. Jaki jest na planie?

- Bardzo profesjonalny. Skupiony. Trochę takie zwierzę filmowe. Ma olbrzymią łatwość grania. Był świetnie przygotowany. Nigdy nie miał ze sobą tekstu, całą rolę pamiętał i tryskał ogromną ilością pomysłów. To jest niesamowite, że można mieć tyle lat i cały czas taką totalną świeżość. Miałem takie poczucie, że on ten film tworzy z nami. Tak bardzo był zaangażowany i zmotywowany. Wystarczyło za nim podążać.

- W scenie rozmowy, kiedy jego bohater spotyka fotografkę, rdzenną Aborygenkę, która prosi go, by opowiedział jej swoją historię, miałem wrażenie, jakby Cage opowiadał o swoim prawdziwym życiu. To jest jedyna scena w filmie, gdzie jego styl aktorski się zmienił. Nagle zrobił taki bardziej miękki, otworzył swoje serce, jakby naprawdę chciał jej coś powiedzieć.

- Postać tej fotografki jakoś nam "wyskakiwała". Nie wiem, czy dlatego, że była inaczej napisana, bo jako jedyna chciała pomóc bohaterowi. Ale coś tam nie do końca nam grało. Nasza aktorka była bardzo łagodna. I to było wspaniałe, że Cage nie zakrył jej swoim aktorstwem, ale odrobinę wycofał się w tło. Mam wrażenie, że jest jak instrument, który dostraja się po prostu do tego, jak inni grają.

A jak to się stało, że zagrał w waszym filmie?

- "Surfer" to produkcja niezależna. Kosztowała coś koło sześciu milionów dolarów. Jednym ze sposobów, żeby taki film sfinansować, to zaprosić do współpracy znanego aktora, który będzie miał okazję zaprezentować swój kunszt. I ten scenariusz trafił do kilku osób. Finalnie zainteresował się nim Cage, który ceni wcześniejsze filmy Lorcana. A jak masz rozpoznawalnego aktora, to potem łatwiej pozyskać pieniądze od prywatnych finansistów, szczególnie ze Stanów.

Co ciekawe, kręciliście ten film chronologicznie.

- To był wielki przywilej. Nasze dwie lokacje - plażę i parking samochodowy - mieliśmy praktycznie na wyłączność. Mogliśmy je zaadoptować, zbudować na parkingu budkę z kawą, toalety. Ale w kamerze miał być cały parking, więc nie mogłem za bardzo używać lamp, bo nie było jak ich ukryć. A przestawianie sprzętu strasznie spowolniłoby pracę. Natomiast parking był wspaniale położony i przez cały dzień nasłoneczniony. Zdecydowałem więc, że to słońce jest tym naszym światłem, a my po prostu za nim podążamy.

"Surfer" to nie jest twój pierwszy projekt z Lorcanem. Wcześniej spotkaliście się przy kręconym w Irlandii filmie "Nocebo", w którym zagrali Eva Green i Mark Strong. Nie połączyła was więc Australia.

- Kiedy Lorcan do mnie zadzwonił, mówił że szuka operatora, który ma wyrazisty styl. Widział "Babadooka", więc można powiedzieć ten film do tej pory przynosi mi pracę. Ale widział też "Hejtera", którego zrobiliśmy z Jankiem Komasą. I bardzo mu się ten film podobał. W zasadzie najwięcej rozmawialiśmy właśnie o "Hejterze". I złapaliśmy kontakt.

Pracujesz na planach filmowych od Kanady po Australię. Co sprawia, że decydujesz się wejść w konkretny projekt?

- Składa się na to kilka rzeczy. Oczywiście ważny jest scenariusz i ekipa, ale pierwsza rzecz to pytanie, czy prywatnie mam zasoby na to, żeby podjąć się realizacji. Dlatego, że każdy plan to jest około trzy miesięcy pracy. Trzeba zdecydować, czy brać ze sobą rodzinę, czy opuścić dom na kilka miesięcy. I choć może to wyglądać nieco dziwnie, ale trudno mi jest decydować się na filmy, które mają być za rok. Bo przez rok wszystko może się wydarzyć. Najłatwiej jest myśleć o projektach, które są tu i teraz. Na początku kwietnia dostałem propozycję realizacji zdjęć do filmu w Arabii Saudyjskiej. I akurat mam takie okno, że mogę ten team zrobić. To może być bardzo zaskakujące z punktu widzenia polskiej kinematografii, bo tutaj tak się nie pracuje. Dostaje się tekst rok albo dwa lata wcześniej. Chodzi się wokół tego, szuka się finansowania. Mnie jest trudno pracować w takim systemie, dlatego że potrzebuję minimum bezpieczeństwa. Mam swoje zobowiązania, rodzinę itd.

- Więc to jest tak: najpierw prywatność, druga rzecz tekst, trzecia rzecz budżet. Jeśli ten budżet jest niski, to wiem, że będzie mi trudno osiągnąć takie honorarium, które będzie zadowalające nie tylko dla mnie, ale także dla ekipy, z którą pracuję.

Bycie takim operatorem-globtroterem to niezwykle ciekawe doświadczenie. Jak wpływa ono na to, co przekazujesz swoim studentom w Szkole Filmowej w Łodzi?

- Nie bez powodu mówi się, że podróże kształcą. Będąc w innym kraju otwiera mi się wyobraźnia. I kiedy dostaję projekt, który dzieje się daleko, daleko za siedmioma górami, za siedmioma lasami, to mam wrażenie, że w tym momencie ta wyobraźnia w ogóle nie ma granic. Dużo trudniej jest mi znaleźć taką motywację do projektu, który jest realistyczny i dzieje się w naszej szerokości geograficznej.

- Z każdego filmu, przy którym pracuję, przygotowuję prezentację - materiał dydaktyczny, dzięki któremu mogę pokazać studentom, z jakimi wyzwaniami mierzyliśmy się na planie i jakie rozwiązania techniczne czy artystyczne zastosowaliśmy. Zależy mi jednak nie tylko na przekazaniu konkretnych narzędzi czy "patentów", ale także na tym, by zachęcić ich do otwartości i poszerzenia myślenia o zawodzie operatora. Staram się im uświadamiać, że ta praca może mieć wiele wymiarów i tak naprawdę odbywa się wszędzie - nie tylko na wielkich planach filmowych, ale także w codziennym, uważnym patrzeniu na świat.

Gdybyś miał coś z tych doświadczeń na zagranicznych planach przenieść na polski grunt, co by to było?

- Przeniósłbym dobrą pastę i włoskie wino, bo uwielbiam pracę we Włoszech. Zrobiłem tam dwa filmy. Włosi mają bardzo higieniczny stosunek do pracy i realizują zdjęcia również w trybie siedmiogodzinnym. Uwielbiam to, że w Australii, Irlandii czy Stanach te produkcje są tak bardzo dobrze przygotowane. Że zawsze mam swoje biuro, do którego mogę pojechać, usiąść i pracować, a nie muszę robić tego po kawiarniach. Wspaniałe jest to, że pracuje się w systemie tygodniowym i że ludzie robią tylko jedną pracę w jednym czasie. Jak zaczynamy robotę, to zazwyczaj jako operator mam cztery-pięć tygodni preprodukcji, a przy większych tytułach nawet dwanaście. I w tym czasie dostępni są scenograf, kostiumograf itd. wszystkie te piony, które są potrzebne. Że są już zrobione lokacje i tylko decydujemy, gdzie chcemy kręcić. I że w zasadzie nie ma nadgodzin. Że szanuje się to, na co producent umówił się z ekipą. Wiele rzeczy. Ale od momentu "Chłopów" nie zrobiłem w Polsce filmu, a to było pięć lat temu. Wydaje mi się, że tutaj od tego czasu też sporo zmieniło się na lepsze.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama