Cannes, słynny bulwar de la Croisette, J.W. Marriott. W jednym z pokoi tego ekskluzywnego hotelu, gdzie w trakcie festiwalu mieszka spora część największych gwiazd, zorganizowane zostały wywiady z liderem grupy U2, Bono. Pretekstem do tego jest światowa premiera filmu "Bono: Stories of Surrender" w reżyserii specjalisty od muzycznych dokumentów Andrew Dominika. W zbliżonej formule nowozelandzki twórca przyglądał się już w przeszłości swojemu przyjacielowi Nickowi Cave’owi. I to dwukrotnie. W 2016 roku w "One More Time with Feeling", a przed trzema laty w "This Much I Know to Be True".
W przypadku Bono jest nieco inaczej. Tutaj wszystko zaczęło się od autobiograficznej książki, jaką irlandzki muzyk i aktywista wydał w 2022 roku. "Surrender: 40 Songs, One Story" składa się z czterdziestu rozdziałów, a każdy z nich nosi tytuł piosenki U2 i jest powiązany tematycznie z danym utworem. Paul David Hewson, jak naprawdę nazywa się Bono, opowiada w niej historię swojego życia, nie unikając trudnych i niezwykle osobistych wątków, jak chociażby śmierć matki, gdy był nastolatkiem i trudne relacje z ojcem oraz bratem. Podejmuje tematy wiary, aktywizmu, rodziny, muzyki. Wszystkie te elementy, dzięki którym dzisiaj jest tym, kim jest.
W 2025 roku ukazało się powiązane z pokazywanym w Cannes dokumentem, zaktualizowane wydanie książki - "Bono: Stories of Surrender", która w tej rozmowie odegra ważną rolę. Film Dominika opiera się o kameralną trasę koncertową, gdzie Bono występował solo (z akompaniamentem Kate Ellis na wiolonczeli i harfie oraz Gemmy Doherty na harfie i klawiszach), łącząc akustyczne wersje piosenek U2 z odczytami fragmentów książki.
"Dzień dobry, myślałem, że to moja sypialnia" - rzucił na powitanie nieco zdezorientowany, ale uśmiechnięty Bono, kiedy wszedł do pokoju, gdzie miał odbyć się wywiad. Wszelki stres, jaki towarzyszył mi przed skonfrontowaniem się z jedną z największych gwiazd muzyki rockowej ostatnich kilku dekad, minął w zasadzie w tym momencie. Kiedy usiadł przy stole, jego wzrok zwrócił widok, jaki rozciągał się z okna apartamentu. "Wow, to promenada de la Croisette, prawda?" - rzucił. "Znasz takie wyrażenie 'promenading'? Pochodzi ono z końcówki XIX albo początku XX wieku, kiedy eleganccy ludzie spacerowali po promenadach. Trochę dziwnie być dzisiaj jednym z nich" - dodał.
To ostatnie zdanie dobrze chyba oddaje uczucia, jakie towarzyszyły mi w trakcie tej rozmowy. Nagle okazało się, że Bono to jedna z najbardziej życzliwych, otwartych, zaangażowanych w rozmowę i ciekawych drugiego człowieka osób, z jakimi miałem okazję kiedykolwiek przeprowadzać rozmowę. A robię to już grubo ponad dekadę. W dodatku bezpośrednich, bo kiedy padło pytanie o nową płytę U2, czyli coś na coś każdy chciałby uzyskać odpowiedź, uśmiechnął się i wspomniał: "Spędziliśmy ostatnio trochę czasu w studiu. Larry (Mullen Jr. - przyp. red.) wrócił za perkusję i gra lepiej niż kiedykolwiek. The Edge i Adam (Clayton - przyp. red.) są w drodze. Przygotowujemy się...".
Dokument "Bono: Stories of Surrender" ma swoją premierę 30 maja na platformie Apple+, a towarzyszyć jej będzie wydanie limitowanej EP-ki, zawierającej trzy wyjątkowe utwory z solowego koncertu artysty.
O muzyce, wolności i rodzinie z Bono rozmawia Kuba Armata.
Kuba Armata: Opowiadasz w filmie o swoim życiu z różnych perspektyw. Syna, ojca, męża, zaangażowanego w światowe kryzysy aktywisty czy muzyka. Która z tych ról była najtrudniejsza, by podzielić się nią z nami w tak intymny, osobisty sposób?
Bono: - Najtrudniejsze było spotykanie mojego zmarłego ojca, kiedy tylko odwracałem głowę. W tym filmie jestem zarówno nim, jak i sobą. Każda twarz jest asymetryczna i można dostrzec w niej pewne różnice. Młodsza strona mojej twarzy reprezentowała zatem mnie, starsza jego. Będąc w procesie pracy nad dokumentem, zmieniałem się w niego. Kiedy tylko się obracałem, odkrywałem że jego głos już tam był. Rozmawialiśmy o muzyce, zwłaszcza operowej, która była jego wielkim hobby. O tenorach, barytonach.
- Kiedy pisałem teksty, czasem wyobrażałem sobie, co powiedziałby ojciec. Jego głos w mojej głowie był jak krytyk, którego szanowałem, choć się z nim spierałem. Czułem, że po tych wszystkich latach, odkąd go straciłem, właśnie w ten sposób miałem okazję lepiej go poznać. Przekonałem się, że nie tylko kochałem go jako ojca, ale również lubiłem jako człowieka. Był znacznie zabawniejszy, niż zapamiętałem z dawnych czasów, a jego złośliwe komentarze trafiały w punkt. Miał takie powiedzenie, o czym wspomniałem w książce, które rzekomo zaczerpnął od irlandzkiego dramaturga Johna Millingtona Synge’a. Odnosiło się ono do tematu nacjonalizmu. Mawiał: "Irlandia. Czym jest Irlandia? To tylko ziemia, która chroni stopy przed zmoknięciem".
Jak to rozumiesz?
- Zacznę od tego, że kiedy pracowaliśmy nad książką, mój wydawca chciał sprawdzić wszystkie fakty. I okazało się nagle, że Synge nigdy tego nie powiedział. Ani on, ani nikt inny. Mój ojciec to wymyślił (śmiech). Ojciec uczył mnie podejrzliwości wobec nacjonalizmu. Sam był katolikiem, a ożenił się z kobietą - moją matką, która była protestantką. I to w kraju, gdzie wzdłuż linii wyznaniowych niemal toczyła się wojna domowa. Bliskie mu było to, co Winston Churchill nazwał rozszerzonym patriotyzmem. Wydaje mi się, że jeżeli wszyscy będziemy do tego dążyć, możemy tego dzisiaj też doświadczyć w Europie. Europa to dla mnie ważne słowo, dlatego dumą napawał mnie fakt, gdy pojawiła się możliwość, by "Bono: Stories of Surrender" miał swoją premierę w Cannes, czyli na najbardziej europejskim z festiwali.
Co masz na myśli, mówiąc "najbardziej europejski z festiwali"?
- Pomysł na festiwal w Cannes narodził się w 1939 roku jako reakcja na polityczne wpływy, jakim poddawana była najważniejsza wówczas impreza filmowa, czyli festiwal w Wenecji. W pewnym momencie została ona przejęta przez faszystów i wykorzystywana do celów propagandowych. Przez Mussoliniego, Goebbelsa i jeszcze jednego faceta z małym wąsikiem. Ostatecznie start canneńskiej imprezy opóźniła II wojną światowa, ale od początku zamysł był taki, że ten festiwal będzie wolny, a kluczowa na nim będzie wolność wyrazu. Co ciekawe, początkowo nie było tu nawet czerwonego dywanu, a niebieski. Pomyślałem niedawno, że organizatorzy mogliby wrócić do tego pomysłu. A potem rozłożylibyśmy na nim żółty dywan i mielibyśmy flagę Ukrainy. Tego naprawdę bym chciał.
Brakuje dzisiaj takich gestów solidarności?
- Europa ma swoje problemy i jestem tego w pełni świadomy. Ale przyznasz, że to bardzo romantyczna idea. Amerykanie mają wielu artystów - od filmowców po autorów piosenek, którzy tworzą mitologię tego kraju, czego sam jestem częścią. Wydaje mi się, że brakuje nam tego nieco w Europie, a przecież sama idea kontynentu jako wspólnoty to bardzo romantyczny pomysł. Ameryka to tygiel, podczas gdy Europa przypomina mozaikę, gdzie każdy może zachować swoją tożsamość, koloryt. To dla mnie istotna część europejskiego wzoru. Wierzę też i mam nadzieję, że Ameryka, ta którą znam i kocham, wróci. Bardzo inspirujące w tym kontekście są dla mnie słowa albańskiej filozofki i pisarki Lei Ypi. Powiedziała kiedyś, że "nadzieja jest moralnym obowiązkiem". Kiedy możemy ją mieć właśnie tak, powinniśmy do tego podchodzić, zwłaszcza że wielu ludzi na świecie nawet nie ma na to szansy.
Wspomniałeś o niebiesko-żółtym dywanie, a sam byłeś jednym z pierwszych artystów, który zaangażował się we wsparcie Ukrainy po wybuchu wojny.
- To dla nas wszystkich niezwykle ważne, by Ukraina odniosła sukces w tej wojnie. Jak każdy, bardzo się boję i nie mówię tego tylko z pozycji Irlandczyka, a Europejczyka. Niepokoi mnie fakt, że możemy stracić wszystko to, co zyskaliśmy przez ostatnie trzydzieści, czterdzieści lat. Mam serdecznie dość tych starych facetów jak chociażby Aleksandr Łukaszenka. Chciałbym zobaczyć więcej kobiet na ważnych stanowiskach. Choć nie musi to być nawet powiązane z płcią. Niech to po prostu będą inteligentni, kompetentni ludzie z wizją. Wolność jest sexy. Potrzebujemy jej jak tlenu. Piosenki U2 zawsze były o walce o wolność - dla nas samych, dla Irlandii, dla tych, którzy nie mają głosu. Chciałbym jednak nią być, a nie tylko o niej śpiewać. Wolność nie jest dana raz na zawsze. To coś, o co walczysz każdego dnia - w sobie, w swojej sztuce, w świecie.
O czym zatem teraz śpiewasz?
- Trzy podstawowe barwy, które zawsze tworzyły U2 to bas, gitara i perkusja. One stanowią esencję naszego zespołu. Choć wydaje mi się, że te najlepsze kawałki powstawały wtedy, gdy wrzucaliśmy tam coś dodatkowego, niespodziewanego. Dużo w tej materii zawdzięczamy Brianowi Eno, który nie był klasycznym producentem, a kimś w rodzaju katalizatora kreatywności. Zachęcał nas do eksperymentów, unikania klisz i szukania coraz to nowych pomysłów, nawet jeśli miały jeszcze nieukształtowana formę. Inaczej można byłoby popaść w nudę i rutynę, a dla rockandrollowca to największy grzech. Trudno chyba o coś gorszego! Tak powstały albumy "The Joshua Tree", "Achtung Baby", "All That You Can't Leave Behind" czy "No Line on the Horizon". Moralizowanie dla muzyka to nie jest odpowiednia droga. Musimy zgubić się w naszej sztuce i pozwolić jej mówić, bo słowa mają znaczenie. Ale istnieje też inny język.
Jaki?
- Porozumienie dusz. Można nie znać słów, wystarczy to poczuć. Pamiętam jak Paul McCartney we wrześniu 2023 roku przyjechał na inauguracyjny koncert U2 do niezwykłej sali koncertowej Sphere w Las Vegas. Paul był pod wielkim wrażeniem technologii, a było to prawdziwe immersyjne doświadczenie. Jednak po zakończeniu koncertu powiedział nam: "Słyszałem was lepiej niż kiedykolwiek. Widziałem was znakomicie, ale dopiero w momencie, gdy to wszystko zostało wyłączone, tak naprawdę was poczułem".
To były ważne słowa dla ciebie?
- Paul powiedział o esencji naszej sztuki. Uważam w ogóle, że The Beatles to najlepszy zespół na świecie, który zresztą miał duży wpływ na naszą muzykę. Niedawno doszło do mnie, że moją ulubioną ich piosenką jest "I Saw Her Standing There".
(Bono zaczyna śpiewać)
"So why should I fan with dance with another? Well, I saw her standing there".
- Słuchałem tej piosenki, kiedy miałem cztery lata i zastanawiałem się, kim jest kobieta, do której McCartney śpiewa.
Kim zatem jest?
- Dziewczyną, matką, a może muzą? Intuicyjnie poczułem jednak, że nie chodzi o konkretną osobę, a o stan umysłu. O wolność. Zobaczyłem ją tam. Najpiękniejszą. Najbardziej inspirującą. Muzyka była dla mnie ucieczką, ale też walką o wolność - od strachu, od wątpliwości, od oczekiwań innych. Kiedy byłem trochę młodszy moim największym muzycznym ideałem był John Lennon. Podziwiałem go także za to, że w imię ważnej dla niego idei, jaką był pokój na świecie, był gotowy wystawić się na pewną absurdalność czy nawet śmieszność.
- Spójrzmy na jego wesele z Yoko Ono, które było performatywnym dziełem sztuki. Zorganizowali słynny "Bed-In", czyli happening na rzecz pokoju (para spędziła tydzień w hotelowym łóżku, zapraszając media, by nagłośnić ich przesłanie o pokoju - przy. red.). Dla Lennona definicją sztuki było otwarcie klatki piersiowej i wystawienie własnego serca na wierzch. W podobnych kategoriach traktuję mój dokument. "Bono: Stories to Surrender" traktuję jako operację na otwartym sercu, która w sztuce jest dla mnie najważniejsza.
Epilog
Dwa dni po wywiadzie, kiedy siedziałem w biurze prasowym canneńskiego festiwalu, w oczekiwaniu na kolejny filmowy seans, niespodziewanie zobaczyłem maila, który właśnie pojawił się w mojej skrzynce. Pochodził od agentów filmu "Bono: Stories of Surrender" i był mniej więcej takiej treści: "W podziękowaniu za wywiad Bono zostawił ci małą niespodziankę w recepcji hotelu". Wdzięczność i pamiątka na całe życie.