Reklama

Nie jestem dość ładna ani medialna

W kinach można ją zobaczyć w "Sali samobójców", a wkrótce w "Róży z Mazur" Wojciecha Smarzowskiego. Agata Kulesza ma nadzieję, że niedługo będzie rozpoznawana dzięki filmom, a nie dlatego, że po wygranej w "Tańcu z gwiazdami" oddała srebrne porsche.

Twój STYL: "Nie jestem dość ładna ani medialna, nie lubię wywiadów, czasem mam ochotę rzucić ten zawód" - to pani słowa. Aktualne?

Agata Kulesza: - Mimo że śmiesznie to brzmi, bo właśnie z panią rozmawiam - tak, wszystko podtrzymuję.

Jak na aktorkę nie jest chyba pani też wystarczająco próżna?

Reklama

- O nie. Spokojnie. Próżności mam naprawdę sporo. Czasami jestem jak studnia bez dna - tak potrzebuję pochwał. Problem tylko w tym, że ja nie wierzę w komplementy. W krytykę uwierzę dużo szybciej. Adam Hanuszkiewicz podobno mówił, że prawdziwy aktor wchodzi na scenę i czuje, jak wypełnia całą przestrzeń swoim zapachem. I jest z tego dumny. Moje wychodzenie na scenę jeszcze do niedawna odbywało się w popłochu, było nerwowym wyrzucaniem z siebie tekstu. Nie dawałam sobie prawa do zatrzymania uwagi widza. Teraz jest już lepiej.

- Pycha, próżność są aktorowi niezbędne do tego, żeby pozwolić sobie na większą odwagę grania. Myślę, że tę próżność trzeba umieć kontrolować. Nie dać się zwieść, że oto jestem kimś wyjątkowym i więcej mi się należy. Osobą, która nie daje mi wejść w taką ułudę, jest mój mąż [Marcin Figurski, operator filmowy - red.], realista do bólu. I jestem mu za to wdzięczna.

Film "Sala samobójców", w którym zagrała pani jedną z głównych ról, został dobrze przyjęty na festiwalu w Berlinie. Właśnie skończyła pani zdjęcia do "Róży z Mazur" Wojciecha Smarzowskiego. Naprawdę nadal waha się pani, czy nie rzucić aktorstwa?

- Lubię grać, ale cały czas nie mam pewności, czy powinnam być aktorką. Myślę, że może jakiś inny zawód powodowałby mniej frustracji, a dawał więcej satysfakcji. A potem zdarzają się takie właśnie role i myślę wtedy: "Mój Boże, jakie ja mam szczęście! Od skończenia szkoły aktorskiej na to czekałam. Czyli jakieś 15 lat!". I tak się w te role zapadam, że ponoszę spore koszty.

Jakie?

- Psychiczne, osobiste. Wpadam w to granie z głową. Biegnę za emocją, orgiastycznym uprawianiem zawodu i potrafię się emocjonalnie rozharatać. Taplam się w bólu, który moje bohaterki mogły odczuwać, chcę jak najbardziej się do nich zbliżyć. Zadręczam przyjaciółki, bliskich opowieściami, analizami. Prowadzę równolegle drugie życie. Użyczam swojego ciała, emocji komuś innemu, kogo tworzę. Przy "Sali samobójców", przygotowując się do roli Beaty Santorskiej, hieny z agencji reklamowej, popsułam sobie charakter.

- Pracując nad tą rolą, dogrzebałam się do swojej bezwzględności. I trochę zaczęłam tak działać. W urzędach, bankach załatwiałam wszystko od razu. "O, Beata weszła ci pod skórę", mówił reżyser, gdy na planie ryknęłam na kogoś, bo wydawało mi się, że mnie nie słucha.

- Dwa ostatnie filmy kręcone były na wyjeździe. To daje inny poziom koncentracji. Na szczęście. Nie było mnie w domu, nie musiałam gotować, odwozić córki do szkoły, łączyć tych dwóch światów. Kiedy wracam po skończonych zdjęciach, wracam do siebie prawdziwej. Rodzina pozwala mi na miękkie lądowanie, a ja bardzo dużo śpię. Po kilkanaście godzin dziennie, oczywiście jeśli akurat nie muszę lecieć na plan serialu. Role mogą mnie nadwątlić, ale rodzina przywraca pion. Bez córki, męża cały czas byłabym w uniesieniach i pewnie za długo bym nie pożyła.

Nie widać pani na bankietach, imprezach. Męczą panią ludzie?

- Po intensywniej pracy na planie wolę być sama. Kiedy od rana ktoś mnie maluje, czesze, ubiera, poprawia ubranie, znów maluje, czesze, dotyka, mam momenty, że jestem tak zmęczona przekroczeniem granicy bliskości, że od samego dotyku pędzla na skórze robi mi się niedobrze. Wielomiesięczna intensywność kontaktu z ludźmi sprawia, że nie mam ochoty wychodzić na premiery, imprezy, więc tego nie robię.

Bywanie nie jest elementem pani zawodu?

- Jestem aktorką, a nie celebrytką. Zawód celebryty polega na pokazywaniu się na wszystkich premierach, otwarciach, prezentacjach pomadek. Ostatnio usłyszałam, że po dużych fetach znani ludzie wychodzą do fotoreporterów i opowiadają ze szczegółami, co mają na sobie, jakich marek buty, torebki. Mnie by to żenowało. Czasami w przypływie próżności pójdę na jakiś bankiet. I na miejscu się zastanawiam, co ja tu robię.

W dzieciństwie przyjaźniła się pani z Kasią Nosowską. Nadal macie dobry kontakt?

- Kaśka jest w moim życiu praktycznie od zawsze. Poznałyśmy się jako trzylatki, nasi rodzice się znali, mieszkałyśmy w Szczecinie niedaleko siebie. W podstawówce chodziłyśmy do jednej klasy. Kaśka jest w mojej głowie nieustannie, nawet gdy przez kilka miesięcy nie mamy kontaktu. Gdy już się zobaczymy, zdzwonimy, gadamy bez końca.

Kiedyś wspólnie wymyśliłyście, że będziecie sławne?

- Chyba nie chodziło nam o sławę...

Tylko proszę nie odpowiadać, jak wszyscy: "zostałam aktorką, bo lubiłam recytować na szkolnych akademiach".

- Nie recytowałam. Ten zawód wymyśliłam w drugiej klasie liceum. Postanowiłyśmy z Kaśką, że będziemy zdawać razem. Do warszawskiej Akademii Teatralnej pojechałam przed egzaminem na jakieś konsultacje. Usłyszałam, że mam próbować.

Jak zareagowali rodzice?

- Mama kibicowała, tata powiedział: "że Kaśka zdaje, to rozumiem, ale ty?" (śmiech), ale potem bardzo wspierał.

Tamtym zdaniem nie podciął córce skrzydeł?

- Nie, bo ja tych skrzydeł jeszcze wtedy nie miałam. Jako dziecko byłam tak nieśmiała, że ledwo wyduszałam z siebie "dzień dobry" i "do widzenia". Do sklepu szłam z kartką, którą podawałam ekspedientce ze spuszczoną głową, bo bałam się odezwać. Walczyć z paraliżującą tremą zaczęłam w szkole, bo nagle się okazało, że dzieci mogą mnie dosłownie zeżreć. Zaciskałam pięści i wykrzykiwałam, co myślę, im bardziej się bałam, tym częściej i głośniej gadałam. Z obrony przeszłam do roli napastnika. Wchodziłam w postać odważnej osoby.

- Myślę, że zostałam aktorką z nieśmiałości, jak wiele osób w tym zawodzie, dla których granie jest szansą na pozbycie się zażenowania, schowaniem się za rolę. Mój mąż twierdzi, że mam potrzebę bycia oglądaną i mimo lęku wysokości, gdyby przyprowadzić kilka osób, które by patrzyły, skoczyłabym ze spadochronem. Jest we mnie potrzeba bycia akceptowaną przez innych, bo chyba sama dla siebie akceptacji mam za mało.

Do szkoły aktorskiej dostała się pani za pierwszym razem.

- Duże szczęście, bo pewnie nie starczyłoby mi odwagi, żeby próbować znowu. I było mi w tej szkole bardzo dobrze. Spotkałam wiele fascynujących osób: Maję Komorowską, Wiesława Komasę. Bardzo dobrze sobie radziłam.

Małgorzata Kożuchowska, pani koleżanka z roku, po szkole wystartowała jak burza. Co się działo z panią?

- Przestraszyłam się tego zawodu. Na zajęciach w szkole ulegałam autorytetom i chyba zatraciłam własne zdanie, pewność siebie. Chyba źle zrozumiałam lekcję o pokorze. Ale to była wina mojej ówczesnej niedojrzałości.

Nie wydawała się pani sobie wystarczająco fajna?

- Potrzebowałam, żeby ktoś od czasu do czasu poklepał mnie po plecach i zapewnił: "masz prawo tu być". Zaczęłam pracować w Teatrze Dramatycznym, sporo tam grałam. Nie musiałam dorabiać jako listonosz, kelnerka, ale wiem, jak czuje się aktorka, kiedy reżyserowi na planie nie opłaca się zapamiętywać jej nazwiska. Wtedy zbytnio się nie martwiłam, myślałam, że to etap, że w tym zawodzie nigdy nic nie wiadomo, że ktoś mnie zauważy.

- Dziś wiem, że role, które zagrałam teraz, w ciągu ostatnich dwóch lat, mogły nie nadejść. Miałam szczęście. Bo ile w polskim kinie jest dobrych kobiecych kreacji, które niosą fabułę, a nie są tylko ozdobnikiem?

To był dla pani intensywny czas z innego powodu, urodziła pani dziecko.

- Miałam 26 lat. Pamiętam, że wróciłam do Szczecina, żeby urodzić Mariankę. Chciałam mieć blisko mamę, siostrę, Marcin pojechał ze mną. Przez pierwsze dwa tygodnie tak wariowały mi hormony, że tylko płakałam. Miałam ochotę wyskoczyć przez okno, ale mieszkaliśmy na parterze, więc wiedziałam, że wyląduję na tarasie, a potem będę musiała grzecznie wrócić (śmiech).

- To, co czułam, było pomieszaniem ogromnej, niewyobrażalnej miłości do córki z panicznym lękiem o nią, o mnie, o nas, o to, co będzie. Miałam stale powtarzający się sen, że ona siedzi na parapecie przy otwartym oknie i wychyla się do tyłu, a ja łapię ją w ostatniej chwili.

Macierzyństwo nie zatrzymało pani w domu.

- Tak, choć można powiedzieć, że byłam matką totalną. Taką, która spaceruje, pierze, gotuje zupki, nie przegapia pierwszego zdania, kroku, karmi piersią i ma wyrzuty sumienia, kiedy na kilka godzin jedzie na spektakl i zostawia dziecko z nianią. Grałam, bo mam silną potrzebę niezależności finansowej. Muszę mieć swoje pieniądze, jakiekolwiek, to daje mi wolność i pewność, że gdy będzie źle, mogę odejść. Że sama dam sobie radę. To mnie uspokaja.

Chciała pani kiedyś odejść od męża?

- Nie, nigdy nie pakowałam walizek.

Są państwo razem 15 lat. Recepta?

- Nie ma recepty, ale myślę, że bardzo ważne jest szanowanie odrębnego świata drugiej osoby i eliminowanie niszczących emocji, na przykład zazdrości.

Tak po prostu jest jej pani pozbawiona?

- Przestałam się na niej koncentrować. To nie jest kwestia pewności siebie i wiary, że jestem taka wspaniała, że nie znajdzie się kobieta, która mi zagrozi. To raczej gotowość na przyjęcie różnych scenariuszy, także tych, na które nie mam wpływu. Krystyna Janda i Edward Kłosiński ponoć zawsze w święta życzyli sobie: "obyśmy się nigdy nie zakochali". To mądre życzenia.

- Z mężem jesteśmy indywidualistami, mamy relację partnerską. Marcin na przykład nie przychodzi na premiery moich filmów. Nie lubi tego, co się wokół takich wydarzeń dzieje, i ja to szanuję. Nie mam pretensji. Dzięki niemu zrozumiałam, czym jest wolność w związku, że można być w nim osobnymi, niezależnymi osobami ze swoim światem. Ta wolność jest obustronna. Kiedyś wróciłam do domu z imprezy o siódmej rano, budziłam go, tłumacząc się, ale powiedział: "daj spokój i połóż się spać".

Indywidualista może dać kobiecie szczęście?

- Każdy może. Każdy, kogo się kocha. Gdy ktoś pyta o szczęście, zawsze przypomina mi się zdanie Leszka Kołakowskiego, który powiedział: "Szczęśliwe to może być dziecko do piątego roku życia w kochającej rodzinie. Albo Bóg. My możemy być co najwyżej zadowoleni".

Po dziesięciu latach bycia razem wzięli państwo ślub. Symbol czy jednak potrzeba przynależności?

- Nie chcę publicznie próbować nazywać tego, co nami kierowało. Po prostu chcieliśmy. Było bardzo fajnie.

I tyle? Nie powie pani nic więcej?

- Wie pani, że nie lubię mówić o szczegółach z prywatnego życia.

A o samochodach? Nie lubi pani dobrych aut?

- Nie lubię przesady, przerostu formy nad treścią. Teraz mam fajne auto, subaru forester. Wygodne. Ale żeby samochodem się zachwycać, ekscytować? To nie. Rozumiem, że chce pani zapytać o porsche. Nie będę umiała odpowiedzieć na pytanie, dlaczego je oddałam, bo wszystkie moje odpowiedzi na ten temat już są nieco wyświechtane. Nie wiem, jak wytłumaczyć, że miałam taką potrzebę. Że stwierdziłam, że Wielka Orkiestra Jurka Owsiaka będzie miała z niego większy pożytek. Czemu ludzie wciąż o to pytają?

Może wyobrażają sobie, że mogła pani sprzedać samochód i odłożyć pieniądze na czarną godzinę.

- Zarobiłam na "Tańcu z gwiazdami". Wystarczy. A w razie jakiejś katastrofy mam przyjaciół, rodzinę, wierzę, że mi pomogą.

Nie jest pani rozczarowana, że sprawa porsche w pewnym momencie była najważniejsza w kontekście pani osoby? Że stała się pani znana nie z ról, ale z tego, że jako pierwsza w historii "Tańca" oddała samochód.

- Tak, nawet odnotowano to w Wikipedii. Nazywam to efektem porsche. Ale co mam z tym zrobić? Pozostaje nadzieja, że wkrótce zagram takie role, że nie będzie już pytań o porsche. Proszę mi tego życzyć.

Udział w tym programie dla pani kariery był przełomowy. Zaczęła pani grać. Romans ze światem gwiazd, od którego pani ucieka, przyniósł korzyść.

- Paradoksalnie, teraz role w filmach dostaję u ludzi, którzy w ogóle tego programu nie oglądają. Może to ja zaczęłam lepiej grać? W związku z tą akceptacją, którą dostałam od widzów. Powiem teraz zdanie nadużywane w kontekście tego programu i trochę idiotyczne, ale tak czuję: w "Tańcu" pokonałam siebie.

Jak Marianna znosi pani nagłą popularność? Role, wyjazdy?

- Bez ekscytacji. Proszę pamiętać, że kiedy Marianka się urodziła, ja byłam już aktorką (śmiech). Rozmawiałam z nią w trakcie "Tańca z gwiazdami" i uprzedzałam, że ktoś może jej w szkole dokuczyć, że jej mama tańczy z gołymi plecami, ale ona mówiła: "Daj spokój, kto by się przejmował". Czasem przychodziła na "live". Jeśli bardzo się denerwowałam, patrzyłam na nią, a właściwie na jej minę. Niewzruszoną, lekko znudzoną.

- Dziecko potrafi przywrócić życiu właściwe proporcje. Odzyskiwałam spokój. Ona i mój mąż zachowywali się zupełnie inaczej niż moi rodzice i siostra. W domu rodzinnym przeżywali każdy program, mama często płakała. Przy odcinku finałowym płakała tak, że nie widziała połowy tańca. A gdy wracałam do domu i pytałam: "I co? Jak było?", Marcin i Marianna mówili: "Ojej, przełączyliśmy w trakcie reklam na inny program i przegapiliśmy".

Radzą sobie, kiedy pani wyjeżdża na plan?

- Funkcjonują zupełnie normalnie. Nawet mają większy porządek, bo w domu ja jestem bałaganiarą, wszystko rozrzucam. Na fotelu jest zawsze sterta ciuchów. Widzi pani? Tak jak teraz. Gadamy już trochę, a ja zdążyłam zająć swoimi rzeczami dwa krzesła i pół stołu.

Co jeszcze mówi o pani mieszkanie?

- Że w tym domu zawsze dostanie się śniadanie. Tak mówi moja przyjaciółka Agnieszka Suchora. Twierdzi, że świadczy o tym moja kuchnia, zawsze w lekkim nieładzie, który sugeruje, że tu się gotuje. Chciałabym w swoim mieszkaniu trochę odtworzyć klimat domu, który miałam w Szczecinie. Stąd kanapa po dziadku. Nie lubię rzeczy modnych, z katalogów, bo są nudne.

- Nie podobają mi się mieszkania, które nie mówią nic o właścicielu, bo nawet zdjęcia w ramkach są ze sklepu. Lubię lekki naturalny nieład, który narasta z dnia na dzień, z mnóstwem gazet, książek, rozsypanych zabawek i workiem z pojedynczymi skarpetkami, bo przecież te od pary kiedyś się znajdą.

Jest pani już z Warszawy czy jeszcze ze Szczecina?

- W Warszawie mieszkam 20 lat, w Szczecinie byłam 19, ale czuję się szczecinianką mieszkającą w stolicy. Myślę, że o naszej przynależności decyduje miejsce, gdzie się wychowujemy. Ja wciąż, kiedy myślę o tym, skąd pochodzę, widzę małe mieszkanie pełne ludzi. Rodzice, siostra, babcie, ciotki. Normalny dom. Czasy, kiedy odwiedzało się kogoś bez zapowiedzi i nikt nie miał pretensji. Obchodziło imieniny, urodziny. Moje podwórko, na które biegłam po lekcjach. Dzieciaki, zabawa w podchody, złamanie jedynki na asfalcie i to jak pogryzł mnie spaniel, do dziś mam bliznę na palcu.

- Zespół dziecięcy "Gama" w domu kultury, który był na naszym osiedlu, kąpielisko, na które chodziłam z mamą. Kaśka Nosowska, Jolka Pyź, Anka Szymańska, spacery z nimi, zabawa w festiwal w Opolu. Dzieci teraz bawią się już inaczej. W domach, przed komputerami.

Co przed panią?

- Po emocjonalnych rolach wracam do siebie, czyli do stanu, w którym moja przyjaciółka mówi o mnie "człowiek koc, książka, kanapa". Na parapecie mam mnóstwo zaległości. Między innymi "Triumf chirurgów", bo jestem fanką Stulecia, jest też Murakami, Dostojewski. "Sali samobójców" i "Róży z Mazur" oddałam emocje, doświadczenia. Muszę szukać inspiracji, zbierać nowe. Chciałabym odpocząć, mieć satysfakcję z tego, co zrobiłam, i za półtora roku zagrać w dobrym filmie.

- Powinnam też zadbać o kondycję, bo od kiedy przestałam tańczyć, moje ciało już się mnie tak nie słucha. Nudzi mnie bieganie, jazda na rowerze. Co tydzień planuję, że zacznę chodzić na fitness, więc i dziś obiecam sobie: "od poniedziałku zacznę biegać w tej nudnej siłowni". Na razie i tak nie mam czasu, bo na plan serialu jeżdżę codziennie.

Rozmawiała Natalia Kuc

Twój STYL 4/2011

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Agata Kulesza | Sala samobójców | aktorka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy