Reklama

Mateusz Pacewicz: Musiałem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę

W kilka miesięcy z nieznanego szerokiej widowni debiutanta przerodził się w jednego z najbardziej rozchwytywanych polskich scenarzystów. W Gdyni za scenariusz "Bożego Ciała" odebrał Złote Lwy, w Warszawie Orły, aż wreszcie wylądował w Los Angeles na gali Oscarów - i to wszystko przed 28. urodzinami. W ostatnich miesiącach premierę miał drugi owoc jego współpracy z reżyserem Janem Komasą - film "Sala samobójców. Hejter". - Musiałem się pogodzić z tym, że poświęcam wiele lat pracy na historię, która odbiera nadzieję - wyznaje Mateusz Pacewicz.
Mateusz Pacewicz na spotkaniu z twórcami filmu "Boże Ciało" w kinie Iluzjon w Warszawie (29 stycznia 2020) /Piotr Molecki/East News /East News

Adrian Luzar, Interia: - Od premiery "Bożego Ciała" na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni minęło zaledwie 9 miesięcy. W twoim życiu chyba jednak sporo się od tego czasu zmieniło...

Mateusz Pacewicz: - Na pewno bardzo dużo nauczyłem się na temat samego siebie, bo miniony rok postawił mnie w wielu nowych sytuacjach. Scenarzysta to taki zawód, w którym do ciebie należy decyzja, czy chcesz pozostać w cieniu, czy nie. Nikt nie oczekuje od scenarzysty, że będzie udzielał wywiadów. Ja jednak zdecydowałem przy "Bożym Ciele", nad którym pracowałem przez wiele lat, że chcę promować ten film - jeździć na festiwale, rozmawiać z ludźmi. Jestem bardzo zadowolony z tej decyzji, choć było to dla mnie przeżycie ekstremalne, w dużym stresie i napięciu. Marzyłem o takim okresie, w którym można by siedzieć w domu i... wygadałem (śmiech).

Reklama

I jak, jest lepiej?

- Faktycznie szum po "Bożym Ciele" i premierze drugiej "Sali samobójców" nieco już ucichł. Wraz z pandemią przyszły jednak, oczywiście, nowe wyzwania i stresy. Miałem też bardzo zabawne porównanie między tym, co działo się wokół "Bożego Ciała" kilka miesięcy wcześniej, a tym, co spotkało "Hejtera". Gdy wygraliśmy z tym drugim filmem Tribeca Film Festival w kwietniu, dostaliśmy jedynie telefon na Skypie, a świętowałem u siebie w domu z piwem i Playstation. To spory przeskok w zestawieniu z galą oscarową (śmiech).

- Mam nadzieję, że o "Hejterze" zrobi się znów głośno w lipcu przy okazji światowej premiery filmu na Netflixie. To dla nas eksperyment - "Hejter" jest pierwszym polskim filmem, który spotykają takie losy, ale może to zapewnić mu kolejne życie. Trzymam za to kciuki, bo zostawiliśmy w "Hejterze" dużo serca. Ekipa często pracowała do ostatniego tchu, na "pustym baku". I przyznam szczerze, że ze scenariusza "Hejtera" jestem bardziej zadowolony, niż ze scenariusza "Bożego Ciała". Przy "Bożym Ciele" mnóstwo wysiłku włożyłem w wersje, które w całości trafiły do kosza. Nie miałem starszych kolegów po fachu, którzy doradziliby mi, by z pisaniem wstrzymać się do ostatniego momentu - aż doskonale będę wiedział, jaki film chcę napisać.

Teraz z kolei każdy reżyser chciałby pracować na twoim scenariuszu. Ponoć pojawiły się propozycje z Hollywood...

- Zaczynam w Los Angeles jeden projekt, o którym nie mogę jeszcze mówić.

To duży przeskok?

- Na początku pojawił się stres i pytania: "czy sobie poradzę?", "czy dam radę z angielskim na takim poziomie?". Epidemia trochę to jednak wszystko spowolniła i ułatwiła. Teraz czuję się już gotowy, by podjąć się tego wyzwania. A sama praca wygląda zasadniczo tak samo. Zawsze staram się zmieniać swoje życie tak, by zachować z "poprzedniego" te elementy, które lubiłem najbardziej. I w minionym roku, choć popchnął moją karierę do przodu tak o dziesięć lat, zmiany pojawiły się przede wszystkim w sferze publicznej, zewnętrznej, a moje życie zawodowe już od kilku lat miało podobny wymiar. Cały czas robię to samo - piszę, tylko z innymi ludźmi i na różnych poziomach.

Nie rozważasz ucieczki do Stanów?

- Nie chcę w tym momencie podejmować takiej decyzji. Nie robię z zagranicznych propozycji wielkiej rewolucji życiowej. Chcę mieszkać docelowo raczej w Warszawie, nie planuję dużych wyjazdów. Ale też staram się być otwarty. Taki rok, w którym dwa miesiące spędzałbym w Los Angeles, a pozostałe dziesięć w Europie, byłby dla mnie w porządku. Świat hollywoodzki jest fajny, dobrze traktuje się w nim twórców, wszystko opiera się na budowaniu relacji i zawsze jesteś tam traktowany jak partner do rozmowy.

- To, co mnie najbardziej zniechęca, to samo miasto. Los Angeles jest... cóż, brzydkie (śmiech). Ponadto wszędzie trzeba jeździć samochodem, nie tylko dlatego, że nie ma tam komunikacji miejskiej, ale przede wszystkim dlatego, że chodzenie jest niebezpieczne. Są bardzo duże nierówności społeczne, na ulicach jest mnóstwo bezdomnych i narkomanów. Raz, gdy szedłem chodnikiem, zatrzymał mnie policjant i zapytał, czy wszystko jest ze mną w porządku. To dla nas, Europejczyków, bardzo wyjątkowa sytuacja. W zamian mają cudowną plażę. I w jednej z restauracji spotkałem mojego ukochanego szefa kuchni, którego przepisy próbuję odtwarzać od wielu lat. Los Angeles nie jest miejscem, w którym chciałbym mieszkać, ale mógłbym się tam odnaleźć.

Miasto zwiedziłeś przy okazji wspomnianej już gali oscarowej. Byłeś jednym z niewielu Polaków, którzy mieli szansę uczestniczyć w tej uroczystości.

- I zupełnie szczerze wspominam to jako moment wielkiego niedowierzania. Tak dużego, że dopiero teraz, parę miesięcy po gali, zaczyna to do mnie docierać. Pamiętam taką szczerą myśl, że teraz to wszystko pooglądam, ale zanim zrozumiem i uznam za fakt, minie sporo czasu. Musiałem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Ten przeskok był dla mnie o tyle duży, że ja zaledwie pół roku wcześniej przeżyłem pierwszy publiczny pokaz filmu, który napisałem. Miałem sześć miesięcy, by oswoić się z tym, że coś, co zrobiłem, ujrzało światło dzienne i przejść do etapu gali oscarowej, podczas której słyszę jak Penelope Cruz odczytuje tytuł "Corpus Christi" ze sceny.

- Często jak słyszałem wcześniej w wywiadach relacje ludzi, którzy byli w świecie oscarowym i opowiadali o tym, że "jest to dla nich takie trudne i są tym takie zmęczone", miałem poczucie, że to kokieteria, wydawało mi się to sztuczne i nienaturalne. Dopiero, jak sam znalazłem się w tej sytuacji, pomyślałem "aha, więc to o to chodzi" (śmiech). Janek Komasa powiedział mi przed premierą "Bożego Ciała" takie słowa: "jeśli coś jest dla nas super fajnego, ale też super stresującego, to dla naszego organizmu nie ma znaczenia, że jest to super fajne. Pamiętasz i odczuwasz głównie ten stres". Często mówią też o tym piłkarze. Finał Ligi Mistrzów to jest właśnie taka sytuacja - wychodzisz na murawę i nawet jeśli gra ci się świetnie, grasz i tak ze ściśniętym gardłem. Tak w pewnym sensie było dla mnie z Oscarami. Na szczęście nie wygląda na to, by wkrótce ta oscarowa historia miała się powtórzyć (śmiech). Po tym intensywnym czasie postanowiłem w tym roku skupić się na mniejszych projektach lub na tych, przy których moja rola będzie inna. Choć oczywiście pisanie zawsze będzie dla mnie priorytetem.

A jak podobała ci się sama gala?

- Nie wyniosłem z niej żadnych celebryckich plotek, choć odbyłem parę fajnych rozmów m.in. z Pedro Almodovarem i Joon-ho Bongiem, reżyserem "Parasite". Ten drugi doradził mi, bym oprócz pisania nie rezygnował też z reżyserii. Dużym wyróżnieniem były też zamknięte kolacje dla ekip pięciu filmów nominowanych w kategorii Najlepszy Film Zagraniczny. W porównaniu z nimi, sama gala oscarowa to taki wielki, nieco kiczowaty event z popcornem i reklamami. Często nie czuć tego z perspektywy widza, ale Oscary to jednak impreza masowa. Ekip filmowych jest tam mnóstwo, każda po kilkanaście osób, do tego są stale zapraszani członkowie Akademii. Silne doświadczenie, aż za silne mam wrażenie! (śmiech)

Tym bardziej, że ty ponoć nigdy nie planowałeś zostać scenarzystą...

- Są ludzie, którzy najpierw decydują, że chcą być na przykład reżyserem czy aktorem, i zazwyczaj pracują w tym kierunku, by to osiągnąć, natomiast do mnie przyszło to samo - nie marzyłem o byciu scenarzystą. Dlatego na początku unikałem tego słowa i często mówiłem, że "teraz piszę scenariusz", "teraz piszę drugi scenariusz". To specyfika tego zawodu, bo taki pilot czy nauczyciel nie może powiedzieć, że "on raczej nie czuje się pilotem czy nauczycielem". W twórczości jest nieco inaczej. Jak myślisz o sobie w kategoriach scenarzysty, zastanawiasz się od razu, jakim chcesz być scenarzystą. Hollywoodzkim czy polskim? Komercyjnym czy artystycznym? To trochę mylące, nieadekwatne kategorie. Wszystko sprowadza się do jednego - czy historia nad którą pracujemy, porusza w nas jakąś strunę. Jeśli tak, to jesteśmy w domu. Brak łatki i definicji w pracy twórczej pomaga, a nie przeszkadza.

Jak na debiutanta wziąłeś jednak na barki trudny temat - wiarę. W Polsce wszystko, co dotyka Kościoła budzi wiele emocji. Mogłeś sobie narobić wrogów!

- Tyle że nic nie sprawia mi większej satysfakcji, jak fakt, że ktoś o odmiennym światopoglądzie niż mój odnalazł się w opowieści, którą stworzyłem. To nie oznacza, że musi mu się podobać zachowanie głównego bohatera. Może być nawet na niego wściekły. Ważne, że film go otworzył, wywołał emocje i widz wyszedł z pytaniami, które sprawią, że będzie myślał inaczej. Gdy zastanawiam się, czym jest dla mnie film, to właśnie konfrontacją widza z niewygodnymi pytaniami. Sztuka polega na tym, by pisać w sposób niewygodny także dla samego siebie - bo tylko wtedy może to być niewygodne dla widza. Żeby pisać wygodnie dla siebie i niewygodnie dla wszystkich innych, trzeba być chyba takim ewenementem jak Lars von Trier...

Dlaczego "Boże Ciało" było dla ciebie niewygodnym filmem?

- Ponieważ jestem ateistą, a "Boże Ciało" to film głęboko religijny. Nie musi być tak odczytywany, ale może. Pamiętam, że po premierze filmu miałem bardzo specyficzną rozmowę. Przyjechał na spotkanie ze mną zachwycony "Bożym Ciałem" teolog grecki. Był przekonany, że jestem osobą głęboko wierzącą i stąd te wszystkie nawiązania do Biblii, których doliczył się w filmie kilkadziesiąt. Był na mnie wściekły, gdy mu powiedziałem, że jestem ateistą. Krzyczał do mnie po angielsku z takim mocnym akcentem: "Why don't you take the leap of faith?" - czemu bronisz się przed Bogiem? To była bardzo surrealistyczna sytuacja. Nie spodziewałem się, że napiszę film i przyleci do mnie Grek, krzycząc, bym uwierzył w Boga (śmiech).

Lecz nie da się ukryć, że z "Bożego Ciała" płynie duża fascynacja religią.

- Ja określam się ateistą katolickim. Brzmi to jak sprzeczność, ale uważam, że wiara, w której się dorasta jest formułująca dla osobowości. Chrześcijaństwo bardzo na mnie wpłynęło. To rodzaj bagażu, który nie zawsze jest pozytywny. Często narzuca nam pewne wzorce. Z drugiej strony w przeciwieństwie do moich rodziców, którzy są głębokimi ateistami, ja zawsze miałem w sobie fascynację religią. Jeździłem na wycieczki tylko po obiektach sakralnych i miejscach kultu. To wszystko, łącznie z moją pracą reporterską ("Kazanie na dole" i jego fragment "Kamil, który księdza udawał") sprawiło, że chciałem napisać ten film. Religia była i jest dla mnie zjawiskiem ambiwalentnym - fascynuje mnie, ale mam do niej dystans. Taką samą postawę jako twórcy przyjęliśmy przy pracy nad "Bożym Ciałem" - miała to być perspektywa nieoceniania historii, którą opowiadamy.

To się udało. Z filmem mogą utożsamić się zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące.

- Nie miał to być kolejny film antagonizujący widzów. Nie chcieliśmy też pokazać, że społeczność z prowincji jest idealna, ale zasugerować różne perspektywy. Wszystko wskoczyło na właściwe miejsce w momencie, w którym pojawił się temat wypadku i społeczności podzielonej tym wypadkiem. To dało mi możliwość, by z każdą z postaci się utożsamić, nawet z graną rewelacyjnie przez Aleksandrą Konieczną Kościelną, która jest dla mnie osobiście postacią bardzo odległą. To jest właśnie niesamowite w kinie, że możesz poznać i zrozumieć kogoś, z kim w realnym świecie nie byłbyś w stanie znaleźć wspólnego języka.

Czy jakaś reakcja na "Boże Ciało" cię zaskoczyła?

- Ciekawe dla mnie było to, że po projekcjach podchodziły do mnie osoby o skrajnie różnych poglądach, by podziękować mi za ten film. Pamiętam sytuację, gdy w Kanadzie podeszła do mnie najpierw kobieta z Teksasu mówiąc, że dziękuje za żarliwą obronę chrześcijaństwa przed liberalnym atakiem. Była przekonana, że "Boże Ciało" to obrona Jezusa Chrystusa. Czułem się przez ten moment bardzo nieswojo. Po czym podszedł do mnie Polak mieszkający w Kanadzie i przedstawił się jako członek społeczności LGBTQ. Powiedział, że mieszka w Kanadzie, bo ma dość polskiej katolickiej zaściankowości i dziękuje, że ten film tak obnaża, jaka ta Polska jest pełna hipokryzji, a katolicyzm wykluczający. Zachował się dokładnie, jak ta kobieta przed nim, ale w całkiem innym kierunku. Poczułem się z tym równie źle.

- To absolutnie nie miał być film, który miałby atakować którąkolwiek stronę. Wydaje mi się, że nawet jeśli jako twórca chcesz wbić szpilę, to nie po to, by zaatakować. Często robisz to z miłości. Jeśli kochasz swój kraj, to powinieneś go najsurowiej krytykować. To moim zdaniem obowiązek twórcy - jeżeli kocha jakieś aspekty swojej tożsamości, powinien patrzeć na nie najbardziej krytycznie. Dopiero gdy po tej projekcji wróciłem do mojego airbnb, poczułem prawdziwą euforię, że udało nam się zrobić film, który nie ma jasnego przekazu. Widzowie wychodzą z niego z kompletnie innymi pomysłami dotyczącymi naszych intencji. To jest super. Jeżeli chcesz opowiedzieć jakąś historię, to idealnym rezultatem jest film, który nie zajmuje strony.

Przy "Sali samobójców. Hejterze" zmierzyłeś się z równie dużym, jeśli nie większym wyzwaniem. To brutalny, przerażający film, która pozostawia widza w kiepskim stanie. Czy dla ciebie pisanie scenariusza było równie trudne?

- Zdaję sobie sprawę, że mam fantastyczną pracę i nie powinienem narzekać, ale faktycznie było to spore obciążenie. Często myśli się o pisaniu scenariusza w kategoriach rzemieślniczych, że jest to po prostu rozpisanie historii. To jednak dużo bardziej skomplikowana sprawa - między scenarzystą, a opowiadaną historią tworzy się relacja. My z reżyserem Jankiem Komasą przeszliśmy podobną drogę z głównym bohaterem "Hejtera" - Tomkiem. Przez jakiś czas mieliśmy mroczną fascynację nim. Czułem, że to bohater którego bardzo się boję i nie chciałbym go spotkać na swojej drodze, ale też byłem w stanie go zrozumieć. W którymś momencie, chyba tuż przed rozpoczęciem zdjęć, poczułem coś odwrotnego. Uświadomiłem sobie, że ja w zasadzie już Tomka nienawidzę. Chciałem ograniczyć kontakt z nim do minimum. I pamiętam, jak siedzieliśmy z Jankiem przed podglądem na planie filmu, obserwując scenę epilogu, w której na twarzy Tomka pojawia się lodowaty uśmiech. Janek spojrzał na mnie i powiedział "udusiłbym go". Mieliśmy obaj dosyć tego bohatera.

Trudno też nazwać finał filmu happy endem.

- To jest główna różnica między "Bożym Ciałem" a "Hejterem". "Boże Ciało" to film z katharsis. Wszystkie negatywne emocje czy akty przemocy prowadzą tam do oczyszczenia. Finał daje nam ulgę, nawet jeśli nas smuci czy szokuje. Z kolei "Sala samobójców. Hejter" nie ma tego oczyszczenia. Dzieje się przemoc, jest zamach terrorystyczny, ale jednocześnie nie mamy wrażenia, że ktoś się z kimś godzi lub coś zaczyna rozumieć. To było najtrudniejsze. Musiałem się pogodzić z tym, że poświęcam wiele lat pracy, by napisać historię, która odbiera nadzieję. Teraz świadomie podjąłem decyzję, by iść za projektami, które mają to katharsis. Wolę takie historie, które nawet jeśli są trudne i ciężkie, niosą też szansę na oczyszczenie.

Czy przy nich też będziesz współpracował z Jankiem Komasą? Wasz duet jak na razie sprawdza się świetnie!

- Tajemnica jest prosta: bardzo obaj siebie potrzebowaliśmy. Janek nie czuł się scenarzystą. Czuł się reżyserem, choć pisał we współpracy z innymi twórcami swoje poprzednie scenariusze. Bardzo wcześnie uznał, że warto mi zaufać. Dla przykładu - zapraszał mnie na pokazy kolejnych wersji montażowych "Bożego Ciała" nawet przed producentami. To duża klasa. Dopiero niedawno zrozumiałem, wymieniając się doświadczeniami z innymi scenarzystami, jakie miałem niezwykłe szczęście. Janek to reżyser akuszer, wyzwalacz, położny - pomaga wszystkim twórcom wokół urodzić to filmowe dziecko. Nigdy nie narzucał mi nic, nie mówił, co jest lepsze, a co gorsze, ale jednocześnie dzielił się swoimi emocjami, obrazami, które pojawiały mu się w głowie pod wpływem lektury. Szczególnie wyraźne było to przy "Bożym Ciele", gdzie Janek swoją żywiołową reakcją na pierwszą wersję scenariusza całkowicie odmienił moje myślenie o tym filmie.

- No i drugi sekret: my się w zasadzie ani razu nie pokłóciliśmy. Janek potrafi też wprost komunikować swoją niepewność. A wielu reżyserów ma takie poczucie, że skoro jest reżyserem, to musi wiedzieć wszystko, nakrzyczeć na kogoś, przeforsować swoją wizję. On mówił wprost, że jeszcze szuka. I ja zrozumiałem, że w ten sposób jest większa szansa, by znaleźć jakieś świetne rozwiązanie. Dzięki temu przy Bożym Ciele zmieniałem z dnia na dzień scenariusz, pisałem na kolanie kolejne dialogi, a one na ekranie się sprawdzały. Wszystkim twórcom życzę znalezienia takiego twórczego partnera jak Janek. Oczywiście, dalej ze sobą współpracujemy i nie mogę się doczekać, gdy za jakiś rok, może dwa znów siądę do scenariusza, który Janek będzie chciał wyreżyserować. Bardzo wiele się od niego nauczyłem.

Obecnie pracujesz jednak nad... kolejnym debiutem - 30-minutowym filmem, który nie tylko napisałeś, ale i wyreżyserujesz. Jak ci się podoba ta zmiana?

- Niesamowicie! Choć obecna sytuacja sprawiła, że dużo rzeczy odbywało się inaczej, czytania scenariusza przeprowadzaliśmy na przykład poprzez wideo-rozmowę. Film nosi tytuł "Team Building" i jest to czarna, surrealistyczna komedia. To całkiem inne kino, niż "Boże Ciało" i "Sala samobójców. Hejter". Opowiada o miłość romantycznej, cynicznym podejściu do świata i kapitalizmie, a bohaterką jest 40-letnia kobieta. Dużą inspiracją było dla mnie kino Charliego Kaufmana czy Luisa Bunuela. I nieco popuściłem wodze fantazji. Mamy sporo wyzwań scenograficznych i produkcyjnych, w tym scenę 30-osobowej orgii, którą musimy zrealizować z ograniczeniami koronawirusowymi (śmiech).

- Otoczyłem się jednak naprawdę wybitnymi współtwórcami. To taki "dream team" złożony z ekip "Bożego Ciała" i "Hejtera". Współpracuję między innymi z operatorem Radkiem Ładczukiem oraz Katarzyną Sobańską i Marcelem Sławińskim - scenografami "Zimnej wojny". Czasem się śmieję, że otoczyłem się ludźmi, którzy sprawią, że nawet jak ja coś zawalę, to i tak dalej będzie to dobry film. Przyzwyczaiłem się już do tego, że pracuję z ludźmi, którzy są lepsi i bardziej doświadczeni ode mnie, ponieważ mnie to motywuje. Szybciej się dzięki temu uczę. I już nie mogę się doczekać startu zdjęć!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy