Reklama

Magdalena Boczarska: Próżność nie jest niczym złym

Potrafi być seksowna i bardzo kobieca, nie boi się odważnych ról, ale potrafi też zaskoczyć stanowczością, siłą i brakiem makijażu. Magdalena Boczarska ma na swym koncie wiele znakomitych kreacji filmowych, nagród i wyróżnień. Można było ją podziwiać w takich produkcjach, jak "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej", "Różyczka", "W ukryciu", "Piłsudski" czy "Ostatnia Rodzina". Obecnie aktorka wciela się w bohaterki seriali "Król" oraz "Żywioły Saszy - Ogień", a niebawem na ekrany trafi film "Magnezja", w którym gra jedną z głównych ról.

Decydując się na udział w danym filmie zwraca pani uwagę na to, aby miał on głębsze przesłanie?

Magdalena Boczarska: - Rolą filmu i moją, jako aktorki, jest niesienie ludziom pokrzepienia. Film ma być przede wszystkim przeżyciem, ale często także rozrywką. Nie wartościowałabym tego. Tym, co mi przyświeca i w czym szukam wspólnego mianownika, jest jakość - czy dana rola wnosi coś w moje życie i czy mnie rozwija. Zrobienie rozrywki na wysokim poziomie, bardzo dobrego serialu czy komedii, jest czasami dużo większym wyzwaniem niż tak zwane kino ambitne. Przy wyborze filmów zazwyczaj bazuję na własnych przeczuciach, ale często te wybory nie są łatwe.

Reklama

Przeczucie pani nigdy nie zawiodło?

- Nagrody otrzymane za moje filmowe kreacje świadczą o tym, że intuicja dobrze mi podpowiada i to, co robię ma sens. Czarek Pazura, wręczając mi nagrodę Diamentowego Klapsa, powiedział, że wszyscy aktorzy są odrobinę próżni. Myślę, że wiele jest takich osób, ale próżność nie jest niczym złym. Czasami taka dobrze pojęta próżność, czyli docenienie tego, co się ma, jest bardzo potrzebna, ale bez konfrontacji z widownią nasza praca przestaje mieć sens. To nie jest praca dla solistów, ona istnieje tylko i wyłącznie w połączeniu z ludzkimi reakcjami.

Na koncie ma pani wiele nagród. Czy one cokolwiek ułatwiają w pracy aktora?

- W moim życiu nagrody zmieniły wiele, ponieważ postawiły mnie na zupełnie innej półce aktorskiej, spowodowały, że środowisko zaczęło inaczej mnie odbierać, co też jest istotne i ma odzwierciedlenie w propozycjach, które właśnie z tego środowiska dostaję. Natomiast tego typu wyróżnienia z dnia na dzień nie zmieniają życia. Nie są to nagrody finansowe, tylko wizerunkowo-prestiżowe. Jeżeli nasza praca spotyka się z uznaniem, wtedy takie momenty dodają nam skrzydeł.

Pani pozycja aktorska jest już na takim poziomie, że propozycje napływają same?

- Często dostaję propozycje bez castingów, ale ciągle zdarza mi się na nie chodzić. Castingi nadal są jakąś codziennością, standardem, na podstawie którego obsadza się także uznanych aktorów, z dorobkiem. Jeśli nie dostaję jakiejś roli, oznacza to, że ona nie była dla mnie i czeka na kogoś innego. Nauczyłam się nie patrzeć na to jak na porażkę.

Ważnymi filmami w pani karierze okazały się m. in. "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej", w której zagrała pani tytułową rolę, oraz "Piłsudski", w którym wcieliła się pani w Marię Piłsudską. Dostrzega pani w tych bohaterkach jakieś cechy wspólne?

- Maria Piłsudska i Michalina Wisłocka to dwa różne charaktery. Oba te filmy są jednak filmami kostiumowymi, a grane przeze mnie role miały swój pierwowzór. Nie chciałabym nic ujmować Marii Piłsudskiej, ale "Piłsudski" był kinem iście męskim, a nacisk na bohatera był położony zupełnie inaczej. Maria Piłsudska była nieprawdopodobną kobietą i moją ambicją było, by w tym dosyć niewielkim materiale jaki miałam, pokazać, że była to kobieta, która ulepiła Marszałka i zaszczepiła w nim wiele wartości. Polska i Polacy powinni się dowiedzieć jak wiele zawdzięczają Marii. Była niesamowitą społecznicą i kobietą mocno wyprzedzającą czasy, w których żyła - te cechy akurat łączą ją z Michaliną Wisłocką.

Z perspektywy dzisiejszej Polski widać, że historia Michaliny Wisłockiej jest nadal aktualna.

- Zdecydowanie! Jest to historia kobiety, która 40 lat temu walczyła o swoje prawa. Na tym polegała magia i fenomen tego filmu - zachęcił on wielu ludzi i otworzył ich na rozmowę o seksie, erotyce. Temu filmowi towarzyszyła też kampania "Kochanie to sztuka", która miała przybliżyć na nowo język miłości. Nie chciałabym używać wielkich słów, ale uważam "Sztukę kochania" i przywołanie postaci Michaliny Wisłockiej jako pewnego rodzaju zjawisko misyjne. Wydaje mi się, że po latach Michalinie udało się jeszcze raz zabrać głos. Rzadko kiedy zdarza się, żeby film zostawił po sobie tak wiele.

Zdarza się pani przynosić grane postaci do domu, czy może zostawiała je pani na planie?

- Aktorstwo jest zawodem, którego nie da się zostawić na wycieraczce, szczególnie gdy gra się bardzo emocjonalne sceny. Nawet mając świadomość tego, że w domu czeka na mnie małe dziecko i mąż, a rzeczywistość czasem się mocno o mnie upomina, bywają momenty, kiedy emocje z planu jeszcze długo w człowieku zostają. Czasami potrzeba czasu, żeby wylądować i złapać azymut. To nie jest zawód, który zostawia się za drzwiami, ale, na szczęście, na dobre tory sprowadzają mnie przyjaciele i normalne życie rodzinne. W moim przypadku bardzo ważne jest to, by mieć do czego wracać.

Aktorstwo na pewno nie jest łatwym zawodem. Jest coś czego się pani w swojej pracy boi?

- W ten zawód wpisanych jest wiele strachów, trosk i małych fobii. Przede wszystkim jest to zawód bardzo niestabilny i niepewny. To, że ktoś jest teraz na topie nie znaczy, że jutro też będzie. Jest takie powiedzenie: "Tyle jesteś wart, ile twoja ostatnia rola". Czasem, mimo że włożysz w coś całe swoje serce, coś nie wychodzi. Nad filmem pracuje sztab ludzi zajmujących się montażem, kampanią promocyjną, są inni aktorzy. Tych składowych, które powodują, że film okazuje się sukcesem, jest bardzo wiele. Bywa, że naprawdę wielka kreacja aktorska może zniknąć w obrazie, który jest uznawany za średni lub nienajlepszy.

Gdzie postawiła sobie pani granice aktorskie, których nie jest pani w stanie przekroczyć?

- Tymi granicami, których nie przekraczam są granice mojej własnej moralności i etyki tego zawodu. Jeśli nie mam poczucia, że robię coś wbrew sobie, to wszystko jest w porządku, ale zdarzyło mi się odmówić parokrotnie ról, które w moim kodeksie etycznym szły gdzieś za daleko.

Nadal odczuwa pani tremę przed wejściem na scenę teatru lub plan filmowy?

- Jest takie powiedzenie wśród aktorów i bardzo wielu starszych kolegów ciągle powtarza, że "tylko głupi nie mają tremy". Oznacza to, że jeżeli ktoś się tego strachu i dygotu wyzbędzie, to jest to początkiem końca czujności i otwartości, która jest bardzo potrzebna w tym zawodzie. Znam wiele wspaniałych i wielkich nazwisk, które nawet po przekroczeniu 70-tki przed premierą teatralną ciągle odczuwają tremę.

Ostatnio, za sprawą serialu "Król", po raz kolejny przeniosła się pani do przedwojennej Warszawy. Co w tej stolicy urzekło panią najbardziej?

- Pochodzę z Krakowa, ale do Warszawy przeprowadziłam się zaraz po skończeniu szkoły. Mieszkałam w różnych dzielnicach i czuję się już warszawianką. Bardzo kocham to miasto. W "Królu" Warszawa jest osobnym bohaterem, symbolem epoki i czegoś, czego już nie ma - obyczajowości, tego jakim byliśmy tyglem kulturowym, wielojęzykowym, różnorodnym, bardzo otwartym i światowym miastem. Ten serial działa na wielu płaszczyznach - jest trochę komedią, serialem obyczajowym, kostiumowym, historycznym, trochę romansem, sensacją, kryminałem, kinem akcji. Wielopoziomowość "Króla" i to jak Warszawa się w nim jawi bardzo mnie ujmuje.

Ryfka Kij, którą pani gra, prowadzi burdel, do którego przychodzą największe osobistości stolicy. To kobieta wyzwolona, pewna siebie, mająca cięty język, ale posiadająca też drugą, wrażliwszą stronę. Która z tych stron jest pani bliższa?

- Grając jakąkolwiek postać zawsze jestem sobą, ale wypożyczam tym postaciom moje myśli, uczucia i ciało. Z każdą graną przez siebie bohaterką w jakiś sposób się utożsamiam, z niektórymi trochę mniej, z innymi bardziej. Tworząc Ryfkę czułam, że jest mi bardzo bliska. Jej historia porusza, ponieważ Ryfka, jako dziecko ulicy, obcowała z największą patologią. Z tych łódzkich slumsów wyrwał ją Kum Kaplica, by później uczynić szefową najbardziej modnego i prestiżowego burdelu w Warszawie. To duży awans społeczny. Ryfka jest jak bombka - w świetnym makijażu, ubrana w cekiny&, ale skrywa w sobie też duże osamotnienie i nostalgię. Jest też silną jednostką, która wykuła w sobie pewną niezależność, powodowaną mocną wolą przetrwania w otaczającym ją, męskim, świecie. Klnie jak szewc, pali papierosy, jednego za drugim, i jest niezwykle barwnym ptakiem, który nie daje sobie w kaszę dmuchać. Jednak w środku jest małą, samotną dziewczynką, która zawsze musiała sobie wszystko sama zapewnić.

Idąc na zdjęcia próbne była pani już w 7 miesiącu ciąży. Co sprawiło, że mimo wszystko zdecydowała się pani na udział w castingu?

- Postać Ryfki jest postacią kultową. Nie ma chyba osoby, która po przeczytaniu książki nie chciałaby jej zagrać. To rola jedna na milion, więc grzechem byłoby nie podjąć rękawicy. Tak wyszło, że zdjęcia próbne zdarzyły się w ciąży, ale Janek P. Matuszyński powiedział mi o serialu dużo wcześniej. Do pierwszych rozmów przystąpiliśmy już 4 lata temu, więc cały ten okres jest mocno rozciągnięty w czasie. Półtora roku temu skończyliśmy zdjęcia, postprodukcja trwała drugie tyle. Nie da się takiego serialu zrobić szybko.

Myślę, że wiele osób chciałoby znaleźć się na pani miejscu i samemu przenieść się do lat 30. XX wieku.

- To wielka magia mojego zawodu. Niesamowite, że umożliwia on takie podróżowanie w czasie, nie mówiąc już o tym, że pozwala bezkarnie żyć pożyczonym życiem postaci (uśmiech - przyp. red.). Wszystkie pomieszczenia, ulice, zostały wspaniale zrobione i fantastycznie odtworzone, tak, że nie trzeba było już sobie niczego wyobrażać. Ten świat po prostu był.

Czego w najbliższym czasie widzowie mogą się od pani jeszcze spodziewać?

- Dzięki pomocy mojej managerki Kasi Frydrych zdecydowałam się na wzięcie spraw w swoje ręce. Razem z Nataszą Parzymies, która jest silnym głosem młodego pokolenia, pracujemy nad pewnym projektem, o którym na razie nie mogę jeszcze mówić. Co do planów filmowych, pracujemy nad kontynuacją "Różyczki". Pojawią się także "Listy do M 4". Sporo się dzieje, co bardzo mnie cieszy. Czekam już na 2021 rok.

Rozmawiała Barbara Skrodzka/AKPA

AKPA
Dowiedz się więcej na temat: Magdalena Boczarska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy