Reklama

Karolina Gruszka: Wszystkim nam przyda się empatia

Jako dziewięciolatka debiutowała w telewizyjnym programie "Dyskoteka Pana Jacka". Od tego czasu zdążyła wystąpić w wielu polskich i zagranicznych filmach. Karolina Gruszka zagrała m.in. tytułową rolę w filmowej biografii Marii Skłodowskiej-Curie. Widzowie znają również kreacje aktorki z takich produkcji, jak "Szczęście świata", "Pani z przedszkola", "Futro" czy "Francuski numer".
Karolina Gruszka na wiosennej ramówce TVN /AKPA

Często współpracuje ze swoim mężem - rosyjskim reżyserem filmowym i teatralnym Iwanem Wyrypajewem. Obecnie można ją oglądać w dwóch wyreżyserowanych przez niego sztukach w Warszawie: "Wujaszku Wani" (Teatr Polski) oraz "Słonecznej Linii" (Teatr Polonia).

Karolina Gruszka zdradza, za co polubiła swoją ostatnią bohaterkę – tajemniczą femme fatale z najnowszego serialu kryminalnego TVN "Kod genetyczny".

Czym panią skusiła Izabela Berger?

- Swoją niejednoznacznością oraz uwikłaniem. Tym, że ma w sobie potrzebę i światła, i mroku. Zainteresował mnie jej autodestrukcyjny mechanizm, uniemożliwiający odzyskanie upragnionej równowagi.

Reklama

Ona wydaje się bardzo zagubiona, nadal niezdefiniowana. Jak stworzyć spójną postać, która będzie łączyła skrajności?

- To właśnie było najciekawsze! Wydaje mi się, że trudno jest znaleźć spójność w chaosie, a Iza ewidentnie ma w sobie chaos, ma w sobie bardzo dużo z pozoru wykluczających się emocji, ale też ogromnie dużo strachu. Myślałam sobie, że jeżeli warto się u niej nad czymś skupić, to na tym, żeby dokopać się do jej wrażliwości. Ona czasami robi rzeczy zupełnie sprzeczne z jej prawdziwymi pragnieniami. Toksyczne, krzywdzące innych... Chciałam dać jej szansę, zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Iza to tajemnicza postać, nie znamy jej motywacji.

- Wiemy, że w jej życiu stało się coś, przez co się pogubiła; zaczęła brać narkotyki, pić więcej alkoholu. Na poziomie instynktownym odczuwa ogromną potrzebę, żeby ktoś dał jej ciepło, dał jej poczucie choćby iluzorycznej akceptacji. To otrzymuje od Tomasza [Adam Woronowicz - przyp. red.], swojego partnera. Natomiast od Piotra (Maciej Musiałowski), jego syna, a swojego kochanka, dostaje pewien rodzaj uwielbienia i namiętności. W momencie, w którym ją spotykamy, nie lubi sama siebie, więc to, że dostaje od kogoś pozytywne emocje, staje się dla niej bardzo uzależniające. Nie szuka przyjemności, tylko wyciszenia bólu, który nosi w środku i który ją przerasta.

Więc nie jest taką  zwyczajną femme fatale?

- To osoba, która się bardzo pogubiła. W momentach trzeźwości - i dosłownej, i przenośnej - zdaje sobie sprawę, że jej postępowanie musi się skończyć źle. Chciałaby to wszystko poukładać, ale brakuje jej na to takiej życiowej energii. Wydaje mi się, że zawsze, żeby móc coś zmienić, popchnąć swoje życie w stronę, w którą chcemy, potrzebujemy na to siły. Bardzo często tego nie robimy, bo po prostu nam jej brakuje. Potrzebujemy jakiegoś doładowania (śmiech).

Gdzie można go szukać?

- Myślę, że w jak najbardziej świadomym patrzeniu na to, co się dzieje. Kiedy zaczynamy się utożsamiać ze swoimi emocjami, wpadamy w wir. Takie postępowanie jest bardzo toksyczne, opustoszające. Ważne, żeby umieć popatrzeć na swoje życie z zewnątrz. Każde takie spojrzenie z boku daje nam duży zastrzyk sił. Położenie Izy jest ekstremalne, więc przychodzą do niej ekstremalne emocje. Amplituda jest duża. Ona myśli, że czyjaś bliskość pomoże jej się z nimi uporać. Ale okazuje się, że wpadła w błędne koło.

Opowiadała pani kiedyś o rozmowie z Adamem Woronowiczem, w wyniku której doszliście do wniosku, że kobieta wnosi do związku ciepło i empatię. Ale tutaj jest chyba zupełnie inaczej?

- To było trochę wyrwane z kontekstu. Kobieta może wnosić do związku bardzo różne wartości, tak samo jak mężczyzna może wnosić ciepło, dobro i empatię. Bałabym się takich uproszczeń. A w "Kodzie genetycznym" wszystkim brakuje empatii. Relacja Tomasza i Piotra była trudna jeszcze przed pojawieniem się mojej postaci. Wszyscy bohaterowie są bardzo skupieni na tym, co sami przeżywają. Zwłaszcza Iza, ale i Piotrek, który jeszcze nie jest świadomym, dojrzałym człowiekiem.

A starszy Skowroński?

- On sprawia wrażenie człowieka zaangażowanego... Tomaszowi, który wydaje się z nich wszystkich najbardziej poukładany, także brakuje empatii. To widać w jego relacji z synem, z którym mu się kompletnie nie układa. W swojej pracy też jest skoncentrowany na tym, co dotyczy bezpośrednio niego. Pewnie mógłby czasem popatrzeć nie na siebie, a od siebie. Ale to wszystkim nam by się przydało (śmiech).

Na co warto zwrócić uwagę w tym serialu?

- On ma bardzo ciekawą konstrukcję, dużo informacji odkrywa się w retrospekcjach. Fajna jest ta nielinearność scenariusza, to, w jaki sposób myli się tropy. Podoba mi się też, jak operator pracuje z obrazem. A do tego jest świetna muzyka.

Mamy więc nielinearną akcję, ciekawe ujęcia, udaną ścieżkę dźwiękową i tajemniczą główną bohaterkę... Ale jakie jest sedno tego serialu, czemu to wszystko służy?

- Zbudowaniu pełnej napięcia, kryminalnej historii, intrygującej atmosfery. A na głębszym poziomie "Kod genetyczny" to także szansa, by wspólnie z bohaterami przejść przez ten emocjonalny rollercoster, który obnaża dojmującą potrzebę kontaktu oraz dialogu. Takie doświadczenie może okazać się oczyszczające.

Prawdopodobnie już w najbliższym czasie zobaczymy panią w kolejnej serialowej nowości, czyli w "Domu pod dwoma orłami". Mamy na co czekać?

- To przepiękny, bardzo dopracowany scenariusz. W pierwszej części serialu moją postać, Zofię, gra Małgosia Zajączkowska, ja się pojawiam od piątego odcinka. Gram główną bohaterkę na dosyć dużym przedziale czasowym, od momentu, w którym ma ona około 17 lat, prawie do sześćdziesiątki. Nigdy wcześniej nie pracowałam z reżyserem Waldkiem Krzystkiem, na sekundę spotkaliśmy się przy "Czasie honoru". Bardzo się cieszę, że ponownie zjawił się na mojej drodze. On dobrze rozumie aktorów.

To znaczy?

- Rozumie, jak pracujemy; widzi wszystko, każdy niuans, i wie, jak rozwinąć nasze propozycje, popchnąć aktorów w nowe dla nich, często zaskakujące rejony. To się coraz rzadziej zdarza, w tej chwili reżyserzy raczej bazują na tym, co aktor sam wymyśli, i tylko mniej więcej go korygują. Nie mają umiejętności, warsztatu, żeby rozmawiać z nami na temat konkretnych rozwiązań, pomagać nam wychodzić poza własne ograniczenia. Może to jeszcze stara szkoła, ale Waldemar Krzystek to jest taki ewenement. Zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Rozmawiała Joanna Kołakowska

Super TV
Dowiedz się więcej na temat: Karolina Gruszka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy