Reklama

Jean Dujardin: Uwodziłem sam siebie

- W moim domu mówiło się o takich jak ja: komediant  - opowiada francuski aktor Jean Dujardin, odtwórca głównej roli w filmie "Deerskin".
Jean Dujardin ma już na koncie Oscara za najlepszą rolę w filmie "Artysta" (2011) /Sylvain Lefevre /Getty Images

Jean Dujardin ma na swym koncie Oscara za rolę w filmie "Artysta" oraz udział w takich produkcjach, jak "Oficer i szpieg", "Marsylski łącznik", "Wilk z Wall Street", "Sztuka kłamania" czy "Facet na miarę".

"Deerskin" to jego najnowszy film, który trafił na ekrany polskich kin 3 stycznia 2020 roku.

Anna Serdiukow: Pan ma jakieś fetysze?

Jean Dujardin: - Niebezpiecznie jest pytać o to aktora.

Dlaczego?

- Jako narcystyczni egocentrycy - mówię tu o aktorach w ogóle - fetyszyzujemy zwykle samych siebie. Tak jest, proszę się nie śmiać. Najczęściej za przyzwoleniem ogółu. Trzeba sporej pracy, by nie dać się na to nabrać - melanż samouwielbienia i adoracji tłumu daje okropny rezultat.

Reklama

Okropny? Nie wierzę! A czy sławni ludzie nie jadą na tym paliwie przez lata?

- Bywa, że jadą na oparach... A to grozi poważnym uszkodzeniem mózgu. (śmiech) Fuzja, o której pani mówi, zawsze kończy się tragedią. W najlepszym wypadku depresją.

To porozmawiajmy przez moment o pana bohaterze. Kim jest Georges?

- A to akurat jest świetne pytanie, bo Georges jest nikim.

Jak się gra... nikogo?

- To kolejne dobre pytanie. Widzi pani, budowaliśmy tego bohatera za sprawą atrybutów zewnętrznych: Georges nie ma nic od siebie do zaoferowania światu. Jego jedynym autem jest popkulturowy gadżet. Kurtka z jeleniej skóry. To mógłby być jakikolwiek inny przedmiot adoracji, ale reżyser Quentin Dupieux moim zdaniem celowo pozwolił sobie na tę prowokację.

Prowokację?

- Oczywiście. W dobie wzrostu świadomości społecznej względem ekologii czy niezgody na chów przemysłowy i cierpienie zwierząt, kurtka ze skóry jelenia urasta do rangi symbolu zła. Georges odziany w piękną kurtkę - piękną, ale naznaczoną cierpieniem - staje się bohaterem wyklętym. Utytłanym grzechem, krwią niewinnych. Georges nie tylko chce wyglądać jak myśliwy, on staje się myśliwym.

I zakochany w swojej kurtce postanawia unicestwić wszystkie inne kurtki na świecie, by ta jego mogła poczuć się wyjątkowa.

- Co mogę powiedzieć, rzeczywiście miałem sporą frajdę, wcielając się w dość odpychającego typa, który zresztą staje się kwintesencją maskulinistycznej pewności siebie.

Panu zdarzył się podobny afekt?

- Względem przedmiotu czy samego siebie? (śmiech) Pamiętam swoje pierwsze dżinsy, ale traktowałem je w kategoriach symbolu dorosłości. Żeby rozwiać pani wątpliwości, gdy je już "zajechałem" i okazało się że mają więcej dziur niż materiału, nie wyprawiłem im pogrzebu. Dziś nawet nie wiem, gdzie są, chyba je po prostu wyrzuciłem, choć patrząc na modę, mogłyby się stać prawdziwym rarytasem. Gdy pierwszy raz zakładałem te spodnie, czułem że świat należy do mnie, a ja do świata. Czułem że stanowimy jedność i nic złego nie może mi się stać w tych portkach.

Spełniło się? Przeszedł pan przez życie nienaruszony?

- Oczywiście, że nie. Tyle że każdy czas ma swoje atrybuty: długie włosy, minispódniczki, ramoneski... Tamte dżinsy to była moja zbroja. Georges ma kurtkę.

Zrobiliście wiele, by widzowie go nie polubili, a jednak - pomimo wszystko - sympatyzujemy z nim: podążamy za nim ciekawi jego historii.

- Na to akurat pozwoliła konwencja filmu. Nie wiem, czym jest "Deerskin", nie potrafię zdefiniować gatunku. To komedia, być może komediodramat, a może kino drogi  i absurdu, albo - ktoś mi to podrzucił - groteskowa miniatura filmowa? Jest w ogóle coś takiego?

Jeśli nie ma, to właśnie stworzyliście tę hybrydę z reżyserem.

- Powiem pani coś, za co pewnie mój agent by mnie zabił: Dupieux - gdy mnie angażował - powiedział jasno, że mam być na kontrze do swego dotychczasowego emploi. To znaczy, że o ile w innych filmach mogłem, czy też może raczej moje warunki pozwalały mi na to, by uwodzić innych, tak przy "Deerskin" otrzymałem jasne instrukcje, by balansować na granicy szaleństwa i autoironii. Krótko mówiąc, chodziło o to, by tym razem grając bohatera, nie uwodzić innych, a samego siebie.

A to ciekawe...

- To pani nie wiedziała, że aktorzy uwodzą publiczność? Starają się jej przypochlebić, pozyskać widzów... Mamy swoje tricki, prócz ciężkiej pracy i warsztatu.

I jak pan siebie ocenia? Dobry jest pan w "te klocki"?

- (śmiech) Delikatna sprawa z wystawianiem sobie laurek akurat w tym przypadku, nie sądzi pani? Wyjdzie na to, że albo kokietuję, albo jestem nieszczery. A ja grając Georgesa, po prostu wcielałem się w mężczyznę czołobitnie zapatrzonego w siebie. Choć fabuła może wydać się pretekstowa, to nie jest ona tak zupełnie abstrakcyjna i oderwana od rzeczywistości. Przecież samouwielbienie mego bohatera w niczym nie odbiega od tego, co robimy na co dzień, wrzucając tysiące selfie na media społecznościowe albo informując ogół o tym, co aktualnie myślimy lub co właśnie robimy. Dlaczego się tak obnażamy? Przez próżność? Miłość własną? Czy żeby siebie pocieszyć i przekonać świat, jak dobrze nam się wiedzie? Tymczasem im ciaśniejszy kadr, tym mniej w nim prawdy - tego powinna była nauczyć nas przez lata telewizja.

Pan czuje że czasami mizdrzy się do publiczności?

- Zdarza się, że włącza mi się radar. Nawet wtedy, gdy mówię że nie zależy mi na sławie i przychylności widzów - a tak jest w istocie, choć oczywiście lubię, gdy się mnie docenia - ale nawet wówczas, wypowiadając tak szczere słowa, czuję że to o czymś przesądza i wartościuje mnie jako aktora, być może nawet człowieka, i wsadza w ciasną szufladkę, z której potem trudno będzie się wydostać. Bo są chwile, gdy bardziej niż zwykle potrzebuję akceptacji czy chociaż zwrotnego komunikatu, że to, co robię ma sens. Tylko tyle, choć i to bywa rozumiane na opak. Ostatecznie każdy z nas wykonuje jakiś taniec godowy przed publicznością i nawet uciekając przed paparazzi, gramy w tę grę.

Pamiętam, akurat byłam w Paryżu, gdy wracał pan z Ameryki z Oscarem za rolę w filmie "Artysta". Owacyjnie był pan witany na ulicach miasta.

- Gęba sama się szczerzy do zdjęć, proszę mi wierzyć, to odruch bezwarunkowy. Naprawdę można uwierzyć w swoją wielkość w sekundę. Ale ja cały czas pamiętam, skąd pochodzę.

Bracia nie dają panu zapomnieć?

- Mam trzech. Każdy z nas ma silną osobowość, a to, co działo się wówczas wokół mnie, a co miało związek z Oscarem, raczej ich śmieszyło, niż wzbudzało ich podziw. Przychylność i uznanie braci zyskuję za sprawą ról, nie nagród. Oni wiedzą kim tak naprawdę jestem i nie zmienią tego żadne statuetki lub ich brak.

- Pochodzę z robotniczej rodziny, w której mężczyźni utrzymywali się dzięki fizycznej pracy rąk. Więc to, czym zajmuję się na co dzień, wydaje się wielu moim bliskim dość surrealistyczne. [śmiech] Bo co ja konkretnie robię?

Jest pan aktorem.

- W moim domu mówiło się o takich: komediant. Co do zasady, zgoda, ale na czym polega ta praca w szczególe? Co jest jej kwintesencją dzisiaj? Wcielam się w innych? Po co to komu? Całe dnie wkuwam czyjeś teksty na pamięć, potem przez wiele godzin czekam na swoje ujęcie, by następnie umierać z niepokoju przez długie tygodnie wypatrując premiery. Mało praktyczne i użyteczne, nieprawdaż?

Wzrusza pan ludzi. Niesie radość. Czasami zadumę.

- Pamiętam mojego ojca, który - a jest dość prostym człowiekiem - wzruszył się na "Artyście" Michela Hazanaviciusa. Uściskał mnie po projekcji i powiedział, że to hołd dla kina jego epoki, hołd dla sztuki, którą zna i rozpoznaje. Wiem, że sprawiłem mu rolą George'a Valentina wielką frajdę, tyle że nie zająknął się o tym słowem.

Nie chwalono pana w domu?

- Chwalono, ale za inne rzeczy. I nie tyle chwalono, co okazywano uznanie, tak po męsku... Niewypowiedziana duma widoczna w oczach ojca - bo tu słowa były tak zbędne, jak i niestosowne - to było coś niezwykłego. Na to się czekało długie lata.

- Wychowałem się pod Paryżem, mój ojciec robił w tzw. budowlance. W młodości dorabiałem jako rzemieślnik, w zasadzie dzięki ojcu potrafię do dziś zrobić lub naprawić niemal wszystko. I mojemu ojcu bardziej imponuje fakt, że jestem samowystarczalny i że potrafiłbym zbudować dom, niż to że jestem artystą. To przecież dziwne i mało poważne.

Serio, zbudowałby pan dom?

- No dobrze, może domu nie, ale chatkę leśną już tak. (śmiech) Bez wątpienia doświadczenia, jakie zebrałem w młodości, jak również pobyt w wojsku, to trochę mój kompas. Czasami wystarczy krok, pół kroku, a nasze życie zmienia bieg o 180 stopni.

Widziałam "Deerskin" dwa razy. Dla mnie to również minitraktat o samotności. Za drugim razem poczułam to jeszcze mocniej.

- George w swojej wędrówce natrafia na dziewczynę o imieniu Denis. To niegroźna psychofanka kina marząca o karierze filmowej. I ona w pewnym momencie mówi do mojego bohatera: "Może będziemy teraz samotni razem?". To wspaniałe zdanie, wzrusza mnie za każdym razem, gdy je słyszę, bo trafnie podsumowuje współczesne czasy. Słyszę je i myślę o dzieciach, o tym jaka je czeka przyszłość...

- My już nie wiążemy się w pary, by być razem i celebrować wspólne życie - najczęściej robimy to, by znaleźć kamuflaż dla naszych samotni. Przy okazji spełniamy jakieś społeczne oczekiwania i wpisujemy się w normy prawne, podatkowe itd. Tak naprawdę większość z nas nadrzędnie chce traktować wyłącznie swoją jednostkowość i podmiotowość.  Być może nie ma w tym nic złego... A być może wyginiemy nie przez kataklizmy ekologiczne, a przez to że przestajemy ze sobą rozmawiać, siebie nawzajem słuchać, uprawiać seks.

Pana bohater zaczyna kręcić film dla swojej kurtki. Robi to w sposób absolutnie amatorski, ale nie zraża się.

- Dziś każdy może być twórcą, nie słyszała pani o tym? Są festiwale, które honorują filmy realizowane komórką.

Pan się z tym nie zgadza?

- Tego nie powiedziałem. Nie mnie oceniać, gdzie kończy się autopromocja, a zaczyna twórczość. Jednak sztuka, to coś więcej niż trzęsący się obiektyw aparatu telefonicznego, który ma udawać, że imituje życie. Nie wiem, kto powinien wydawać stemple jakości roztrząsające, że coś jest warte uwagi, a coś innego nie. Na pewno wcześniej czy później weryfikuje to życie. Jeden udany film wrzucony do Internetu to najczęściej przypadek, fart, splot okoliczności, ale jeśli ktoś rozwija swoją pasję, jest konsekwentny, a przy tym zdołał wytworzyć swój autorski język i ma do zaproponowania coś nowego, to wtedy chętnie zatrzymam się przy jego propozycji i zastanowię się nad nią.

- A być może najprościej jest najlepiej i najtrafniej - sztuka to jest coś, co nas przeszywa do głębi, zatrzymuje, przenosi gdzieś indziej. Dzisiaj to już sporo.

Rozmawiała Anna Serdiukow

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jean Dujardin | Deerskin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy