Reklama

Jacek Braciak: Mówię, co chcę

Chociaż Jacek Braciak gra nieprzerwanie od 30 lat, "Córka trenera" jest pierwszym filmem w jego karierze, w którym zagrał główną rolę. Aktor opowiedział o przygotowaniach do ostatniego projektu Łukasza Grzegorzka, swoim udziale w międzynarodowej produkcji sprzed kilku lat (która wciąż nie miała swojej premiery) oraz podkładaniu głosu pod postać kosmicznego szopa Rocketa w polskiej wersji językowej "Strażników galaktyki" i "Avengers". Nie zabrakło także pytań o "Kler" i jego współpracę z Wojciechem Smarzowskim.
Jacek Braciak /Niemiec /AKPA

Jakub Izdebski, Interia: "Córka trenera" to pana drugi film z Łukaszem Grzegorzkiem. W jego "Kamperze" zagrał pan mniejszą rolę "polskiego Gordona Ramsey’a". Czy według pana te postaci coś łączy?

Jacek Braciak: Skoro pan sprowokował, to może jakiś przemożny wpływ, który chcą wywierać na ludzi. Oczywiście w różnym rozmiarze. W "Kamperze" był epizod. W "Córce trenera" jest tego więcej. Chodzi o córkę oczywiście. I nie tylko, bo o jej młodego przyjaciela też.

W jaki sposób pracował pan z reżyserem nad postacią Macieja Korneta?

Reklama

- Spotkaliśmy się wcześniej, pół roku przed zdjęciami. Zaczęło się od treningów na korcie. Podczas nich wiele rozmawialiśmy. Myślę, że niektóre rzeczy z naszych rozmów przeniknęły do postaci Macieja Korneta. One mogą być niezauważalne dla widza, ale wzbogaciłem go pewnymi rzeczami z mojego życia. Mieliśmy komfort do tego stąpania, że jak zaczęliśmy zdjęcia, to nie miałem momentu przekroczenia siebie prywatnie i wejścia w postać. Stało się to bardzo gładko i niewymuszenie.

Minęło już kilka miesięcy od premiery "Kleru", więc chyba mogę o to spytać bez popsucia komuś filmu. Największy zwrot fabularny w filmie dotyczy pana bohatera. Czy Wojciech Smarzowski uprzedził pana o tym, gdy proponował tę rolę?

- Nie, dał mi gotowy scenariusz. Nasze rozmowy z Wojtkiem to jest z reguły piętnaście minut maksimum. Nie mam potrzeby specjalnej analizy. Więcej czasu zajęło zgłębienie etykiety kościelnej. Musiałem nauczyć się kwestii po włosku. Reszta była na planie. Wojtek wiedział czego chce. Ja starałem się mu pomóc jak mogłem najlepiej. Tam nie było szczególnej analizy ani, nomen omen, nabożeństwa przy tej pracy.

Czy był pan zaskoczony, gdy w scenariuszu pana postać pokazała swoje prawdzie oblicze?

- Nie pamiętam tego. Mnie interesowało jaka to jest rola, czy jest ona istotna w tym filmie, czy jest odmienna od moich dotychczasowych... Krótko mówiąc: czy mam szansę na podróż, czy znowu będę stał w miejscu. Okazało się, że tak, że jest to coś, co mnie ciekawi, co da okazję - także widzom - do zobaczenia czegoś nowego w mojej pracy.

"Kler" spotkał się z bardzo żywymi i skrajnymi reakcjami. Odczuł je pan w jakikolwiek sposób?

- Nie, nie. Myślę, że brak odwagi powoduje, że nie przyszedł do mnie ktoś, komu nie podobał się film. Zwykle reakcje na moją pracę w "Klerze" były bardzo pozytywne. I wiadomości tekstowe, i telefony, i spotkania...

Weźmie pan udział w kolejnym projekcie Wojciecha Smarzowskiego?

- Coś tam mi przebąkiwano, ale moja współpraca z Wojtkiem polega na tym, że my nie utrzymujemy kontaktów prywatnych poza pracą. Więc on mnie nie wprowadza w swoje nowe pomysły, jest bardzo oszczędny w uzewnętrznianiu się. Wiem, że ma być coś kolejnego i jestem brany pod uwagę, ale nie umiem panu konkretnie powiedzieć. Słowo daję, niczego nie zatajam.

Nakręcił pan "Córkę trenera" zaraz po "Klerze"...

- Wręcz równolegle. Na początku "Kleru" kończyłem zdjęcia do "Córki trenera".

Czy przechodzenie między dwoma bohaterami było trudne?

- Nie, wcale. Nie chcę demonizować czy mitologizować tego wchodzenia, wychodzenia - w postać, z postaci, podziałów, kłopotów psychicznych z tym związanych. Nie wydaje mi się, żeby w ogóle dotyczyło mnie to zagadnienie. Tym bardziej, że te postaci były zgoła odmienne. Tak jak w "Klerze" pomagał mi kostium, charakteryzacja... Te przydatki w przypadku "Córki trenera" były zupełnie inne.

Jakiś czas temu zakończył pan zdjęcia do "Music, War and Love", międzynarodowej koprodukcji w reżyserii Marthy Cooldige.

- Boże, to było sto lat temu. I wciąż tego filmu nie ma. Tam jest jakaś afera związana - jak to pewnie w Ameryce - z prawnikami czy coś... Nie wiem, nie ma tego filmu. Robiłem postsynchrony, film jest gotowy.

Ile to już czasu?

- Trzy, cztery lata. Cztery od zdjęć. Film jest ukończony, ale są - jak to się mówi - jakieś kwasy.

Jaką postać pan zagrał?

- Josef Kramer, komendant obozu koncentracyjnego. Potwór, potwór-meloman. No, ale miałem tę przyjemność, że spotkałem w pracy Stephena Dorffa i Stellana Skarsgårda. Okazało się, że nie taki diabeł straszny, bo szczególnie Skarsgård okazał się kolegą z pracy. Normalnym człowiekiem z ogromnym poczuciem humoru.

Na koniec chciałem spytać o kinowe uniwersum Marvela, w którym podkłada pan głos pod szopa Rocketa ze "Strażników galaktyki". Amerykańscy aktorzy mówią pół-żartem, że za ujawnienie jakichkolwiek szczegółów fabuły kolejnych filmów grożą im bolesne konsekwencje.  Czy podobne restrykcje dotyczą także osób użyczających swoich głosów w polskiej wersji językowej?

- Ja nie wiem, czy jestem specjalnie traktowany, czy u nas jest takie bezhołowie prawne. Ja mówię, co chcę. (śmiech) Więc nie jestem w okowach prawników, praw autorskich, konwenansów.

Ale już nagrał pan kwestie do czwartej części "Avengers"?

- No tak. Nagrywałem szopa jakiś czas temu. Rok temu chyba, ale być może te młyny mielą powoli.

Podczas nagrania ma pan przed sobą fragment filmu?

- Tak, oczywiście. Widoczny fragment filmu, tekst na kartce i tak zwanego pilota w słuchawce, w tym wypadku głos Bradley’a Coopera.

Chciałbym trochę dopytać o "Avengers: Koniec gry", ale boję się, że zepsuję sobie film...

- Ja nie mógłbym panu nic powiedzieć, bo ja nie pamiętam w ogóle o czym to było. Nie pamiętam. (śmiech)


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jacek Braciak | Kler
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy