Reklama

Hlynur Pálmason: "Kino nie polega na wyjaśnianiu"

W 2017 roku islandzki reżyser Hlynur Pálmason zaprezentował w ramach festiwalu Nowe Horyzonty swój głośny debiut "Zimowi bracia". W 2019 roku wrócił do Wrocławia ze swoim drugim filmem "Biały, biały dzień". W wywiadzie dla Interii mówi między innymi o przygotowaniach do zdjęć, istocie kina, roli pogody w swojej twórczości oraz planach na przyszłość.
Kadr z filmu "Biały, biały dzień" /materiały prasowe

"Biały, biały dzień" opowiada historię policjanta Ingimundura (Ingvar Sigurdsson), który niedawno stracił żonę w wypadku samochodowym. Mężczyzna stara się dalej żyć, mimo przeciągającej się żałoby. Opiekuje się wnuczką, pomaga córce zbudować dom. Pewnego dnia przez przypadek odkrywa tajemnicę swojej zmarłej żony. Ta zmusi go do podjęcia kilku decyzji, których skutki będą mogły być tragiczne.

Jakub Izdebski, Interia: Tytuł twojego filmu "Biały, biały dzień" pochodzi od islandzkiego powiedzenia: "W biały, biały dzień, gdy nieba nie można odróżnić od ziemi, zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją".

Reklama

Hlynur Pálmason: - Pracowałem nad serią fotografii, którą nazwałem "Biały dzień". Fotografowałem zamiecie śnieżne. Wszystko było białe i nie można było dostrzec linii horyzontu. Wtedy przyszedł do mnie pomysł na film. I stawał się coraz większy, aż w końcu rozrósł się do pełnego metrażu. Ja po prostu dodałem słowo "biały" do tytułu fotografii. To był tylko tytuł roboczy. Ale z czasem się w nim zakochałem. Brzmiał tak zaskakująco. Dopiero później przeczytałem o tym powiedzeniu. Nie znałem go wcześniej.

W twoim filmie są dwie sekwencje upływającego czasu, podczas których bohater remontuje swój dom, a w tle zmienia się pogoda i pory roku. Są imponujące, ale... ile zajęło ci nakręcenie ich?

- Dwa lata, podczas których pracowałem nad filmem. Chciałem, żeby proces twórczy był bardziej kreatywny i zabawny. Poprosiłem więc moich przyjaciół z Danii o kamerę i taśmę, i zacząłem kręcić. Na zmianę realizowałem zdjęcia i rozwijałem pomysły na "Biały, biały dzień". To było bardzo inspirujące. Przez dwa lata woziłem w bagażniku swojego auta kamerę 35 mm, która każdego dnia przypominała mi, co robię.

W sekwencji pojawia się aktor Ingvar Sigurdsson. Jak namówiłeś go na udział w projekcie od samego początku, gdy fabuła była dopiero rozwijana?

- Ja i Ingvar poznaliśmy się, gdy kręciliśmy razem krótki metraż - mój film zaliczeniowy w szkole filmowej. Bardzo dobrze nam się wtedy pracowało. Mieliśmy dużo zabawy i uważałem, że jest naprawdę świetny. Powiedziałem mu, że mam projekt pod tytułem "Biały, biały dzień" i uważam, że powinien zagrać w nim główną rolę. Zaraz się zgodził. Napisałem film z myślą o nim i swojej córce, która miała wtedy cztery lata. Miałem wiele pomysłów, które chciałem zrealizować, ale było też dużo niewiadomych. Zaczęliśmy więc kręcić sekwencję otwierającą, a wszystkie wątki powoli do mnie przychodziły i łączyły się w całość. Dla mnie był to proces zgłębienia swojego dzieła. Czasem bardzo zaskakujący.

W twoich filmach znaczącą rolę odgrywa pogoda. Czy podczas realizacji filmu dostosowywałeś się do niej, czy też czasem musiałeś czekać na odpowiedni dzień?

- Mogliśmy kręcić tylko w mgliste dni, gdy było dosłownie biało. Więc czasem musieliśmy czekać i nieraz mówiłem "Dziś nie możemy tego kręcić, zróbmy coś innego". Ale zdarzały się też sytuacje, gdy na przykład zaczynało padać, a ja wcześniej nie myślałem, by dana scena odbywała się w czasie deszczu. Ale podobał mi się ten zamysł, wiec próbowaliśmy. Pogoda stanowi istotny aspekt moich filmów, ponieważ dodaje im atmosfery i charakteru.

Pisałeś scenariusz z myślą o Ingvarze Sigurdssonie i swojej córce. Czy pomagali oni w tworzeniu fabuły, proponowali swoje pomysły?

- Nie, pracowałem sam. Gdy zaczęliśmy zdjęcia, moja córka nie wiedziała nawet, że zagra w tym filmie. Nic jej nie powiedziałem. Przetestowaliśmy na niej scenę z bajką na dobranoc, więc mogła się spodziewać, w jakim kierunku to zmierza, ale nie dałem jej całego scenariusza. Co do Ingvara, to jest on naprawdę świetnym czytelnikiem. Wysłałem mu scenariusz i inne materiały, a on je czytał. Nie konsultowaliśmy jednak postaci lub poszczególnych scen. Nie lubię takich rozmów. Według mnie marnują one energię potrzebną do pracy. Wolę podsyłać ludziom kolejne materiały, by razem ze mną wchodzili w projekt. Gdy twój aktor jest dobrym czytelnikiem, później nie musisz mu nic mówić. A Ingvar jest właśnie takim typem, który z upływem czasu coraz bardziej wchodzi w projekt.

To twój drugi film, a fabuła znów dotyczy relacji rodzinnych. Co jest w nich takiego, ze poświęcasz im kolejne dzieło?

- "Zimowi bracia", mój debiut, opowiadał o braku miłości, pragnieniu bycia potrzebnym i kochanym. Ten projekt też jest o miłości. Może nie o jej braku. Bardziej o dwóch rodzajach miłości. O czystym i prostym uczuciu bohatera do swojej wnuczki. Ale jest też jego miłość do żony, która zginęła w wypadku. Ta jest bardziej skomplikowana. Są w niej wątpliwości, pragnienia i inne kwestie, które są ukryte. Podobało mi się, że te dwie miłości są obecne równocześnie i jakoś starają się ze sobą współistnieć.

Film jest pełen innych emocji. Jest poczucie straty, gniew, nienawiść. Powiedziałeś wcześniej, że nie lubisz rozmów. Twoi bohaterowie nie mówią o swoich uczuciach, ale są one odczuwalne dla widzów. Ciężko jest osiągnąć taki efekt?

- Zawsze lubiłem, gdy filmy... Jakby to powiedzieć... Wibrują... Albo gotują się. Według mnie kino daje możliwość stworzenia atmosfery dla tej "gotującej się" części, która będzie oddziaływać na widzów. Efekt ten można osiągnąć bez mówienia. Kino nie polega na objaśnianiu, jest doświadczeniem. Ja i reszta mojej ekipy filmowej staramy się, by podczas seansu pracowało serce, nie głowa. Objaśnianie wszystkiego nie jest potrzebne.

Czy pracujesz już nad kolejnym filmem?

- Tak, rozwijam go od 2014 roku. Nie ma jeszcze angielskiego tytułu. To kino historyczne. Głównym bohaterem będzie młody duński ksiądz Lucas, który wyruszy na Islandię, by zbudować na niej kościół i zaprosić do niego miejscowych. Uważa, że ma misję od Boga. To film o ambicji i odkrywaniu swojej natury. Ale także o dostrzeganiu otaczającego cię piękna.

"Zimowi bracia" i "Biały, biały dzień" znalazły się w programie Nowych Horyzontów. Czy z nowym filmem będzie podobnie?

- Mam taką nadzieję. Dwa lata temu pokazałem podczas festiwalu "Zimowych braci". Obejrzałem film tutaj i było to fantastyczne przeżycie. Naprawdę polubiłem ludzi związanych z festiwalem i tych, którzy na niego uczęszczają. Jestem tutaj drugi raz i mam nadzieję pokazać także swój trzeci film. Za jakieś dwa, trzy lata.

Film "Biały, biały dzień" wejdzie do polskich kin 13 marca 2020 roku.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Biały biały dzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy