Reklama

Gabriela Muskała: Poznać samą siebie

"W dzieciństwie nie potrzebowałam żadnych horrorów. Wystarczyła moja bogata, rozbuchana wyobraźnia, która płatała mi różne figle. Osoby wysoko wrażliwe wyróżniają są dużo bardziej narażone na stres, mają żywsze sny, w nocy przychodzą do nich rozmaite duchy" - wyznaje Gabriela Muskała. Aktorka opowiedziała nam nie tylko o własnych lękach i koszmarach z dzieciństwa, ale także o tych, które pootwierały się w ludziach podczas pandemii. Zdradziła też, dlaczego te kilka miesięcy spędzonych samotnie w czterech ścianach było dla niej czasem ważnym i potrzebnym.
Im jestem starsza, tym gram więcej - przyznaje Gabriela Muskała /Tricolors /East News

Mateusz Demski, Interia: Nie wiem, czy pani też ma takie wrażenie, ale "W lesie dziś nie zaśnie nikt" Bartosza Kowalskiego zrobił nam się filmem bardzo aktualnym. Ja oglądałem go jeszcze przed pandemią, drugi raz w trakcie i ten potwór to taki trochę...

Gabriela Muskała: - Koronawirus? No rzeczywiście coś takiego się stało, że ten potwór żyjący w środku lasu, którego wszyscy tak się boją, nabrał nagle nowych znaczeń. Film Bartka jest oczywiście typowym slasherem, a więc filmem gatunkowym opartym na budowaniu ciągłego zagrożenia, ale tak myślę, że kryje się w tym o wiele bardziej złożona opowieść o lęku, który jest przecież w każdym z nas. W obecnej sytuacji coraz więcej tych uśpionych w nas niepokojów się otwiera, mieliśmy zresztą okazję porozmawiać o tym całą ekipą. Urządziliśmy sobie premierę online w naszych domach, podzieliliśmy się między sobą swoimi przemyśleniami, wyciągnęliśmy różne stare strachy z szafy.

Reklama

A skoro jesteśmy przy tych straszydłach - czego w młodości, czy też w dzieciństwie bała się Gabrysia Muskała?

- Wie pan, ja w dzieciństwie nie potrzebowałam żadnych horrorów. Wystarczyła moja bogata, rozbuchana wyobraźnia, która płatała mi różne figle. W ogóle to byłam dzieckiem nadwrażliwym, w psychologii nazywa się to "wysoką wrażliwością". Miałam więc to do siebie, że przeżywałam wszystko silniej niż moi rówieśnicy, wchłaniałam nastroje i emocje innych istot dookoła, wczuwałam się w ich sytuację. I tak na przykład cały czas ratowałam jakieś ptaszki, które wypadły ze swoich gniazd, albo ropuchy ze stawu w parku u nas w Ołdrzychowicach, które chłopcy mieli w zwyczaju maltretować. Osoby wysoko wrażliwe wyróżniają się rozbudowaną empatią, często przekierowują uwagę na innych, przez co zapominają o sobie. Są dużo bardziej narażone na stres, mają żywsze sny, w nocy przychodzą do nich rozmaite duchy.

Pani świat to była Kotlina Kłodzka, czyli natura, zwierzęta. Ale z tego, co wiem, to ziemia kłodzka pełna jest tragicznych historii, legend, podań, które mogły tę wyobraźnie u dziecka jeszcze podsycać.

- Ależ oczywiście. To przepiękne miejsce, miejsce magiczne, ale po latach dochodzę do wniosku, że jednocześnie budzące w człowieku pewien niepokój. Z jednej strony ma pan tam malownicze krajobrazy, absolutnie oczarowujące, a z drugiej wiele niszczejących, mrocznych poniemieckich folwarków. Wiele dramatów wydarzyło się przed laty w tych budynkach, mówimy przecież o terenach, na które po wojnie przesiedlano Polaków z Kresów zajętych przez Związek Radziecki. I tak sobie myślę, że te duchy nadal tkwią w tych ścianach. Mojej nadwrażliwości to raczej nie pomagało. Wprost przeciwnie. W dzieciństwie, jakoś podświadomie, musiało mnie to wszystko dodatkowo absorbować.

A jak pani sobie z tym radziła?

- Mam wrażenie, że tak na dobre zaczęłam sobie z tymi wszystkimi traumami, demonami, emocjami radzić już jako osoba dorosła. Wtedy też zdecydowałam się skorzystać z pomocy psychologa, który pozwolił mi nad tą moją rozbuchaną wyobraźnią zapanować, tak aby nie obracała się ona przeciwko mnie. Ale w dzieciństwie faktycznie miałam taki jeden sposób, który polegał na świadomym śnieniu. W pewnym momencie nauczyłam się panować nad tymi koszmarami, zdawałam sobie sprawę, że to nie dzieje się naprawdę, a jest marą i częściowo mogłam ją kontrolować. Wypracowałam nawet rodzaj sygnału, który miał mnie z tych straszliwymi snów szybko wybudzać. Kiedy więc we śnie groziło mi jakieś niebezpieczeństwo, kiedy ktoś na przykład biegł w moim kierunku z nożem, zamykałam oczy i przewracałam się na lewą stronę. I wtedy faktycznie się budziłam.

Ciekawe jest to, co pani mówi o pomocy psychologa. W Polsce niestety wciąż jeszcze pokutuje fatalne myślenie, że terapia równa się byciu wariatem, mazgajem.

- Ja zawsze namawiam na psychoterapię wiele osób, które są tak samo nadwrażliwe, albo po prostu sobie nie radzą z życiem. I niestety bardzo często w odpowiedzi słyszę właśnie: "Czy ja jestem nienormalny, żeby chodzić po psychologach?". To strasznie przestarzały, a przede wszystkim niemądry stereotyp. Prawda jest taka, że terapia pozwala odgruzować w sobie wiele rzeczy, które mogą ciążyć nam od bardzo wczesnego dzieciństwa, a które na co dzień pozostają uśpione. Takie odgruzowanie pozwala zadbać o jakość relacji z otoczeniem, poznanie samego siebie. Ale już pomijając wartość psychoterapii dla mojego osobistego życia, uważam, że w zawodzie aktora jest to coś niezwykle cennego.

No właśnie - aktorstwo to przecież ciągłe dłubanie w emocjach.

- Oczywiście. Aktor ma za zadanie rozpracowywanie bardzo różnych ludzkich osobowości, rozkładanie ich na części setne, więc rzeczą absolutnie konieczną w tym zawodzie jest znajomość źródła własnych emocji, reakcji, odruchów. Taka wiedza psychologiczna na swój własny temat, i w ogóle na temat funkcjonowania człowieka, jest niezbędna do dalszego rozwoju zawodowego. Ja bardzo cenię sobie moje rozmowy z psychologami, one otworzyły mi oczy, dały dostęp do wielu spraw, głęboko osadziły mnie w życiu. I nie odebrały mi absolutnie niczego. Wiem, że jest wielu reżyserów, którzy twierdzą, że aktorzy nie powinni uczęszczać na terapię, bo uświadamiają sobie pewne procesy emocjonalne, stają się mniej spontaniczni. Żaden z nich głośno tego nie przyzna, ale chodzi przede wszystkim o to, że takim świadomym aktorem, trudniej jest na planie manipulować. A ja myślę, że najlepszy reżyser to taki, który wcale nie musi tej manipulacji względem innych stosować.

I co więcej, oprócz stabilności, czy też równowagi duchowej stawia pani na formowanie i rozwój ciała. Nawet naszą rozmowę przełożyliśmy ciut ze względu na pani trening!

- A to kolejna ważna rzecz - lubię się ruszać, lubię uczucie panowania nad swoim ciałem. Jako aktorka mam świadomość, że to moje podstawowe narzędzie pracy i muszę je utrzymywać w ciągłej formie. I nie chodzi mi ani o upiększanie, poprawianie ciała, ani o szczupłą sylwetkę, raczej o jego sprawność, lekkość, giętkość. Irytuje mnie, kiedy wchodzę po schodach i łapię zadyszkę, kiedy czuję spięcie w ścięgnach, którego nie mogę kontrolować. Ten aktywny tryb życia, ta bliska więź z ciałem są we mnie zaprogramowane od dzieciństwa. Co niedzielę wyprawialiśmy się rodzinnie na długie, wielogodzinne wędrówki po Sudetach. Już jako czterolatka jeździłam na nartach, między 12 a 18 rokiem życia intensywnie trenowałam sztuki walki - najpierw karate, potem taekwondo. A to wszystko zasługa mojego taty. To on od małego uczył mnie miłości do sportu.

Słyszałem, że odebrała pani przy tacie kardiologu prawdziwą szkołę przetrwania.

- Faktycznie coś w tym jest. Mój tata nie był wprawdzie tyranem, ale był wymagający i zawsze wysoko stawiał poprzeczkę. Na nartach na Spalonej albo w Zieleńcu nie było zmiłuj, razem z siostrą byłyśmy zabierane na czarną trasę i musiałyśmy zjeżdżać z pionowej ściany! Pamiętam też, jak tata uczył nas skakać na główkę do basenu, a my tak strasznie się wtedy bałyśmy. To była swoista próba charakteru, nauka pewności siebie i tego, żeby nigdy się ze sobą nie cackać. Ale jednocześnie piękna lekcja zaufania i znajdowania oparcia w drugim człowieku.

- W ogóle moje pierwsze, świadome wspomnienie z dzieciństwa, które odłożyło się w mojej głowie, właśnie tego dotyczy. Wyjazd do Bułgarii, niesamowicie wzburzone morze z wielkimi, kotłującymi się falami i mój tato, który trzyma mnie, czterolatkę, za rączkę. Powiedział wtedy: "Nie bój się Gabrysiu, cokolwiek, będzie się działo, ja cały czas jestem przy tobie i pamiętaj - ja cię nigdy nie puszczę". I nagle przestałam się bać, wbiegłam razem z nim do tej wody, w te fale, które mnie zakryły i rzucały moim ciałem pod wodą na wszystkie strony. Nie miałam w sobie lęku. Byłam spokojna i pewna, bo wiedziałam, że tata nie puści mojej ręki i że jestem bezpieczna.

Tymczasem wracając do teraźniejszości i naszych różnych niepokojów - dzisiaj do głosu dochodzą inne lęki spowodowane globalną pandemią, reżimem izolacji. Zastanawiam się, jak pani przyjęła ten czas.

- To na pewno był dla mnie czas ważny i potrzebny. Ja od dłuższego czasu, szczególnie w ostatnich latach, nie miałam ani chwili dla siebie. Nie potrafiłam się zatrzymać, pobyć sama w czterech ścianach i zapytać samej siebie, tak najzwyczajniej w świecie o to, jaka ja tak właściwie jestem i czego mi poza pracą w życiu potrzeba. Trochę było tak, że przez cały ten czas żyłam próbami, planami filmowymi, premierami, więc tym, co kocham oczywiście najbardziej. Ale to ciągłe kreowanie w głowie różnych postaci, wchodzenie w cudzą skórę, użyczanie swoich emocji i swojego ciała na potrzeby konkretnych ról też mi trochę w życiu odebrało. Czułam, że brakuje mi tej przyjemności i satysfakcji z bycia ze samą sobą. I tego, żeby w pełni zaakceptować siebie taką, jaka jestem.

Więc jak te miesiące wyglądały?

- Ja całą pandemię spędziłam rzeczywiście w absolutnej samotności. Mój syn już dawno wyprowadził się z domu, rodzice mieszkają w Kłodzku, siostra w Salzburgu. Przyjaciele byli pod telefonem, ale ściśle trzymaliśmy się wszelkich reżimów. I powiem panu szczerze, że ani przez sekundę się nie nudziłam. Tak się stało, że tuż przed pandemią kupiłam telewizor, którego w moim domu nigdy nie było, bo na oglądanie go nie miałam dotąd po prostu czasu. Na samym początku ułożyłam jednak listę zajęć i priorytetów, tak aby nie przetrwonić tego darowanego mi czasu. W ten sposób przez pół dnia pracowałam nad nowym scenariuszem, kolejne pół faktycznie nadrabiałam te wszystkie zaległości, które przez lata się nagromadziły. Naprawdę obejrzałam chyba z kilkanaście seriali, które mają po kilka sezonów, drugie tyle filmów dokumentalnych, fabularnych.

Wiemy jednak, że nie dla wszystkich był to czas względnej beztroski. Nie miała pani w sobie strachu o to, co będzie dalej? Nie myślała pani, że wszystko wali się w gruzy?

- We mnie tych obaw, paniki czy histerii nie było, pewnie dlatego, że do mojego domu nie zapukał kryzys finansowy. Ja nie przeżyłam tego dramatu, co moi koledzy, którzy nie mają etatów w teatrach i grają na zlecenia. Innymi słowy, byłam po prostu na tę okoliczność zabezpieczona. Ale oczywiście niezaprzeczalny jest fakt, że pandemia w każdym z nas pootwierała wiele lęków, nie tylko bytowych, ale tych o nasze przyszłe relacje ze światem. To jest przecież wielki sprawdzian, papierek lakmusowy dla wielu rodzin.

To znaczy?

- W ogóle mam takie poczucie, że pandemia zweryfikowała to, czy związki, które tworzą ludzie żyjący ze sobą pod jednym dachem, są tak naprawdę silne. Czy są oparte na miłości, więzi, czy może zasadzają się na fikcji, w której ludzie nieraz tkwią na siłę i z jakiegoś przymusu. W natłoku zadań, jakie stawia przed nami codzienność, nie zastanawiamy się nad tym. Pędzimy przed siebie, gonimy za czymś, a ta sytuacja zmusiła nas do tego, żeby w końcu stanąć w miejscu i pobyć ze sobą. Zakładam, że jedne związki się scementowały, inne tej próby zapewne nie przetrwały.

Może się mylę, ale mam w sobie poczucie, że filmem poniekąd o takiej rodzinnej próbie była "Fuga". Wspomniała pani wcześniej, że w czasie izolacji udało się usiąść do nowego scenariusza. Skąd ta potrzeba w przecież już zapracowanej aktorce?

- Ja miałam od dawna różne pomysły, teraz równolegle myślę o dwóch scenariuszach. Jeden z nich - ten, który razem z siostrą napisałam w trakcie pandemii - będę realizowała już sama, stając po drugiej stronie kamery jako reżyserka. Ten drugi ciągle jest w mojej głowie i sercu, czeka na odpowiedni czas. Ale odpowiadając na pana pytanie: to wszystko wynika chyba z takiej naturalnej potrzeby poszerzania obszaru artystycznej wypowiedzi, za którą idę, nie zastanawiając się dlaczego. Czasem tak się po prostu zdarza, że coś pojawia się w głowie i człowiek chce to zrealizować, chce zobaczyć przed sobą to, co widzi oczami wyobraźni. Tak samo było z "Fugą". Pewnego dnia, siedząc wieczorem w pustym pokoju i przerzucając kanały, trafiłam w telewizji na przypadkowy reportaż o kobiecie cierpiącej na fugę dysocjacyjną. I coś się we mnie uruchomiło, coś, co kazało mi o ten projekt powalczyć przez kilkanaście lat i pozwoliło zgromadzić grono ludzi chcących pomóc mi w realizacji tego marzenia.

Odnoszę wrażenie, że ten film pozwolił pani uwierzyć w swoją samodzielność, siłę.

- Zdecydowanie. Mnie z tego wszystkiego najbardziej cieszy to, że udowodniłam samej sobie, że potrafię. Że jako aktorka, mogę wyjść poza dotychczasową rolę i zrobić coś więcej. Kilka moich koleżanek po fachu powiedziało mi po "Fudze": "Gabrysia, ty tym filmem spowodowałaś, że odważyłam się pisać! Wcześniej miałam wiele pomysłów na scenariusze, sztuki, ale myślałam, że mi nie wypada pisać, bo jestem tylko aktorką". Serce mi rośnie, kiedy słyszę takie rzeczy.

No tak, jeszcze do niedawna w polskim kinie ze świecą było szukać tak silnych, niezależnych bohaterek.

- Właśnie. W Polsce faktycznie przez długi czas, szczególnie w latach 90., pokutowała taka tendencja, że aktorki były skazane na granie tak zwanych "ozdobników". Wtedy to całe zadanie aktorskie sprowadzało się do tego, by na ekranie tylko pięknie wyglądać. Natomiast kobiety w średnim wieku występowały głównie w rolach epizodycznych: matek, ciotek czy babć, które tylko wypełniały główne wątki. Teraz, nie tylko u nas, dzieje się pod tym względem coraz lepiej. Tak jak wspominałam - całą pandemię oglądałam dziesiątki filmów i seriali, zauważając fantastyczną, naprawdę budującą tendencję, polegającą na tym, że nareszcie pojawia się coraz więcej wyrazistych, pełnokrwistych ról dla kobiet. Też dla tych dojrzałych, po pięćdziesiątce. A mnie przecież wielokrotnie przed laty straszono, że jak do trzydziestki nie zrobię kariery, to już po mnie (śmiech).

A to ktoś bardzo się pomylił. W ostatnich latach ciurkiem przylatują do pani kolejne role.

- To ewidentnie znak czasów. U mnie ta tendencja faktycznie jest odwrotna, zwyżkowa. Im jestem starsza, tym gram więcej i te role naprawdę wydają się ciekawsze, głębsze, bardziej wymagające. I nie muszę wcale oszukiwać zegara biologicznego, kalendarza, tego, co widzę w lustrze. Nie uważam, by naturalny proces, jakim jest starzenie się, był dla mnie koszmarem. Albo tłumacząc na język ostatniego filmu Bartka Kowalskiego - horrorem. Nie muszę zmieniać swojej twarzy w istny slasher, ciachać jej i starać się mieć znowu dwadzieścia lat. I tak wracamy do tematu akceptacji, satysfakcji z bycia ze samym sobą. Mnie kino pozwala dziś polubić siebie właśnie taką, jaka jestem. Dzięki temu czuję się doceniona, spełniona. Jako kobieta również.

Rozmawiał Mateusz Demski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gabriela Muskała
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy