Reklama

Dominika Kluźniak: Asertywności uczyłam się strasznie długo

Tak się złożyło, że chodzi mi dziś po głowie piosenka z komedii "Wkręceni": "Życie jest małą ściemniarą". Zdarza się pani myśleć, że ono nas czasem robi na szaro?

- Wydaje mi się, może niesłusznie, że to typowy hicior napisany pod film. Przecież to jasne, że życie podsuwa nam niespodzianki. Czy ktoś przeżył je tak od a do zet zgodnie z planem?

A pani miała takie zderzenia ze ścianą?

- Pewnie, że tak. Pierwsze poważniejsze rozczarowanie przytrafiło mi się w podstawowej szkole muzycznej. Szybko musiałam zrozumieć, że nie ma siły - nie zostanę wirtuozem pianina. Lekcje kosztowały mnie wiele wysiłku, a jednocześnie widziałam, że moje ręce nie pozwolą mi osiągać sukcesów. Brnęłam, ale już wiedziałam, że to nie to. Ściana.

Reklama

Trzeba było zrobić krok w tył?

- Na szczęście w szkole średniej okazało się, że jest taki wydział jak dyrygentura. I od razu dostałam skrzydeł. Nie trzeba było do tego ręki jak do pianina. I aż tylu ćwiczeń! Bo prawdę mówiąc, ćwiczyć mi się nie za bardzo chciało, nie miałam cierpliwości, no i nie zamierzałam tego robić.

Więc jak się pani znalazła w tej szkole? Przymus rodziców?

- Nie! Gdy byłam w zerówce do klasy przyszła pani, która testowała nam słuch i rytmiczność. Wybrała m.in. mnie, po czym zapytała rodziców, czy nie chcieliby, żebym zdawała do tej szkoły. Zresztą fajnej. Później się dowiedziałam, że kończyli ją aktorka Krystyna Tkacz, Mirek Jastrzębski (dziś kierownik muzyczny w moim Teatrze Narodowym), sopranistka Ola Kurzak, wokalistka Olga Szomańska czy Piotrek Baron z Afromental. To właśnie moje "ziomki" z "muzycznej".

Więcej ścian nie było?

- W szkole teatralnej znów zaczęła się masakra. Zero głośności! To brzmiało jak wyrok. Bo to był prawie wyrok. Z wrodzonej nieśmiałości mówiłam cichutko i piskliwie jak myszka, taka mała piszcząca główka. W naszym głosie często słychać podejście do świata.

No zaraz... przecież w teatrze potrafi pani "ryknąć".

- Dzisiaj. Teraz mówię o dwie oktawy niżej. Już to umiem. Niemniej przez cały pierwszy rok miałam stres, wszystko było OK oprócz głosu. Gdybym tego nie przewalczyła, byłoby krucho. Fascynujące, jak szkoła teatralna potrafi wyciągnąć z takich kłopotów. Adam Woronowicz mówił mi ostatnio, że miał bardzo podobne problemy i też poradził sobie dzięki odpowiednim ćwiczeniom. Miałam wspaniałych profesorów, którzy mi pomogli. Odnosiłam wrażenie, że im zależy, żeby mi dobrze poszło. I czułam, że wobec mnie byli bardziej surowi.

To panią mobilizowało?

- Mnie mobilizuje krytyka. Oczywiście, nie destruktywna, bo taka nikomu nie służy, ale też ja nigdy - odpukać! - nie spotkałam się z krytyką, która totalnie podcięłaby mi skrzydła. Dobra krytyka podkręca moją ambicję: nie załamuję się, lecz czuję, że się rozwijam. Dlatego wyjątkowo się cieszę, że w Narodowym mogłam współpracować z nieżyjącym już Jerzym Jarockim, który wprawdzie w pracy był troszkę tyranem, ale od siebie i innych wymagał wielkiego wkładu emocjonalnego i intelektualnego. Oczywiście, czasami zżymam się w środku...

A Robert Wilson? Był taki ktoś w pani życiu. Reżyser "Kobiety z morza" w warszawskim Teatrze Dramatycznym.

- O, to był gość! Przyjechał do nas jako wielki reżyser...

...żeby aktorów, m.in. i panią, postawić pod ścianą.

- Dosłownie i w przenośni. Kazał powtarzać jakieś ruchy, przy czym w ogóle na nas nie patrzył - wyglądało, że nas ignoruje! Złość mieliśmy taką, aż kipiało. A byli tam moi znakomici koledzy, m.in. Danusia Stenka, Dominika Ostałowska, Władek Kowalski. Jakoś to znieśliśmy, oczywiście, utyskując, jak reżyser mógł się tak bezczelnie zachować. A wie pani, co on powiedział później dyrektorowi? "Świetny zespół. Tylko dziwię się, że nikt nie trzasnął mi drzwiami przed nosem. Jakoś tak to łyknęli". To była prowokacja, która nas miała obnażyć!

Litości. Po co?

- Wydawało nam się to kompletnie bez sensu. A jeszcze Wilson upierał się, że ma być dokładnie tak, jak żądał. I co się okazało? Że to jednak było sensowne! Więc cała ta przygoda okazała się czymś dobrym. Z tym że dziś, gdyby reżyser potraktował mnie podobnie, zareagowałabym inaczej. Przecież nie ma przykazania: "Czcij reżysera swego!". Spokojnie mogłabym powiedzieć: "Przepraszam, dlaczego tak pan mnie traktuje?".

Z wiekiem nabiera się odwagi, pewności siebie, jakiejś mocy.

- Mocy nabiera się też, kiedy zostaje się rodzicem. Liczy się doświadczenie, spotkania z ludźmi, pierwsze nagrody, ale właśnie dopiero rodzicielstwo to baza, która sprawia, że człowiek naprawdę mądrzeje...

...i staje się odpowiedzialny. Pani tak ładnie kiedyś powiedziała: "Mam tu taką małą kwoczkę, więc ja muszę być dorosłą kurą".

- A teraz mam już dwie małe kwoczki. Starsza córka ma 9,5 roku, młodsza prawie dwa lata. Z Julią mamy fajną relację. Podoba mi się, jak siebie traktujemy, jakim uczuciem się darzymy. Mamy swoje kody, których chyba nikt nie zrozumie - są tylko nasze. Mam nadzieję,
że będzie kiedyś przychodziła do mnie ze wszystkim, jak teraz... Chociaż rzecz jasna wiem, że są różne etapy w życiu naszych dzieci - gdy dorosną, nie należy ich trzymać przy sobie na siłę, więc to nie zawsze tak będzie, jak jest teraz.

A jakie były pani relacje z mamą? Nie było żadnych dołków?

- Były! I kłótnie! Zwłaszcza kiedy dorastałam. Ale próbowałyśmy się dogadywać. A jak urodziła się Julia, więź między nami stała się jeszcze silniejsza. Wtedy zrozumiałam, o co chodziło mamie, kiedy ja byłam dzieckiem.

Jaka jest Julia, a jaka Zuzanna?

- Młodsza córka zaczęła mówić, codziennie pojawia się jakieś nowe słowo, jest czuła, wesoła.

W przeciwieństwie do Julki?

- Mają zupełnie inne charaktery. Julia ma silny charakter, jest asertywna, czego mnie zawsze brakowało.

"Nikomu nie odmówię, żeby nie sprawić przykrości?"

- No właśnie. Nie chciałam całego czasu spędzać w pracy, bo bycie mamą i żoną jest dla mnie najważniejsze, a odmawiać nie umiałam. I tej asertywności uczyłam się strasznie długo. Ale teraz już wiem, co i jak.

Ściany zdarzały się też w pani życiu prywatnym. Dopiero teraz przyszedł czas na spokojne, nudne życie. Jest jak w "M jak miłość"?

- Moje życie wcale nie jest nudne! Jeśli ma się taką pracę, jak ja - trochę szaloną, ale w domu jest spokój - osiąga się równowagę. A w serialu? Ewa i Marek są ustatkowani, wszystkim radzą, pomagają. Staram się, by w mojej postaci pojawiał się rys poczucia humoru, nie chcę, żeby była świętą Ewą. Ale nudno nie jest, mamy dwóch niesfornych chłopaków i dwie dorosłe dziewczyny. Co chwilę ratujemy któreś z opresji.

Jak pani przetrwała czas ciężkiej choroby Ewy i jej pobyt w Irlandii?

- Byłam w ciąży z Zuzanną. Nie chciałam wracać od razu do pracy. Wzięłam sobie wolne trzy miesiące. Mało, ale w tym zawodzie pewne rzeczy, np. dłuższy urlop, nie są możliwe...

Gra pani w filmach (ostatnio "7 rzeczy, których nie wiecie o facetach"), serialach... Nie myślała pani, żeby żyć tylko z teatru? Byłoby więcej czasu na wszystko.

- Jeśli chce się mieć na benzynę, ciuchy itp., nie ma takiej możliwości, żeby nie pracować gdzieś poza teatrem: nie jeździć na dubbingi, do radia, nie mieć paru dni zdjęciowych w serialu. Bo wystarczy gorszy miesiąc czy wakacje i już jest marnie z pieniędzmi. Chyba że ktoś jest singlem.

Dyrektor Jan Englert nie protestuje?

- "Sam jestem aktorem, rozumiem was...", mówi. Nie rzuca nam kłód pod nogi. Więc wszystko jakoś się układa...

Rozmawiała Bożena Chodyniecka

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Dominika Kluźniak urodziła się 10 lipca 1980 roku we Wrocławiu. Skończyła Akademię Teatralną w Warszawie, a obecnie (od sezonu 2010/2011) jest na etacie w Teatrze Narodowym. Znana z komedii ("Tylko mnie kochaj", "Lejdis", "Jak się pozbyć cellulitu", "Wkręceni", "7 rzeczy, których nie wiecie o facetach") i seriali ("Codzienna 2 m. 3"), sprawdza się również w dubbingu! Słyszeliśmy jej głos w bajkach: "Iniemamocni", "Merida Waleczna", "Pszczółka Maja", "Bystry Bill". Ma dwie córki.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Dominika Kluźniak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy