Reklama

Craig Gillespie nie tylko o filmie "Cruella": Pokazuje wszystkim środkowy palec

"Inspiracją dla Cruelli był dla mnie projektant mody Alexander McQueen. Mieszkał w złej dzielnicy, nie był niczyim protegowanym. Nie przymilał się do establishmentu, to establishment przyszedł do niego, bo był tak niesamowity. Cruella też funkcjonuje z dala od elit i nie przestrzega zasad śmietanki. Ona pokazuje wszystkim środkowy palec i sama te zasady wyznacza" - mówi Craig Gillespie, reżyser filmu "Cruella", z Emmą Stone w tytułowej roli.
Emma Stone jako Cruella /Disney /materiały prasowe

Gillespie? Samo nazwisko nie mówi zbyt wiele, ale sytuacja zmienia się, gdy prześledzimy dorobek pięćdziesięciotrzylatka z Sydney. Za debiutancką tragikomedię "Miłość Larsa" z Ryanem Goslingiem Australijczyk dostał nominację do Oscara. Potem był wielbiony przez neurotyków serial "Wszystkie wcielenia Tary" z genialną Toni Colette i kultowy w niektórych kręgach remake horroru "Postrach nocy" z Colinem Farrellem. 2014 rok to początek współpracy z Disneyem i dramat sportowy "Ramię za milion dolarów" z Jonem Hammem. Dwa lata później Gillespie kręci "Czas próby" z Chrisem Pinem i Caseyem Affleckiem.

Reklama

W 2017 przychodzi największy w jego karierze sukces - biograficzny "Jestem najlepsza. Ja, Tonya" o pogmatwanym życiu łyżwiarki Tonyi Harding ze świetnymi rolami Margot Robbie i Alison Janney (Oscar). Australijczyk zdobywa opinię specjalisty od nieoczywistych, skomplikowanych postaci. I to jest most do "Cruelli" - całkowicie przemeblowanej "origin story" jednej z najsłynniejszych disnejowskich "czarnych charakterek". Z bajeczki dla dzieci Gillespie zrobił opowieść o starciu dwóch charyzmatycznych, ekscentrycznych kobiet sukcesu, które w drodze na szczyt nikogo nie prosiły o pomoc.

Gillespie nie zwalnia tempa - w produkcji są aż trzy jego seriale. Wyczekiwany "Pam i Tommy" opowie burzliwym romansie modelki Playboya i rockmana - Pameli Anderson i Tommy'ego Lee, "Physical" prześledzi drogę emancypującej się przez aerobik kury domowej (w tej roli Rose Byrne), zaś "Iron Mike" będzie głębszym spojrzeniem na skomplikowaną biografię Mike'a Tysona.

W rozmowie z Interią Gillespie opowiada o tym, jak trafił na pokład wyczekiwanej produkcji, jaki ma patent na uczłowieczanie wiedźmy, dlaczego fascynują go nieoczywiste biografie i jak daleko można się posunąć, kiedy robi się film dla firmy, która przyniosła światu Myszkę Miki.

Anna Tatarska: Pracował pan już wcześniej z Disneyem, ale zarówno "Ramię za milion dolarów", jak i "Czas próby" trzymały się z dala od bohaterów znanych z bajek. Jak to się zatem stało, że stanął pan na czele "Cruelli"?

Craig Gillespie: - To Emma Stone wybrała mnie do tego projektu. Odebrałem telefon od Seana Baileya z Disneya. Mówi do mnie: "Co sądzisz o Emmie Stone w roli Cruelli w punkowym Londynie lat 70?". "To brzmi przeciekawie!" - powiedziałam. Sean wysłał mi scenariusz i choć pomysł nie przestał mnie fascynować, okazało się, że tekst wymaga bardzo dużo pracy. Strukturalnie ciekawy, miał spore braki na polu tonacji, klimatu. Nie miałem poczucia, że to, co umiem robić w kinie najlepiej, będzie miało szanse tam wybrzmieć. Po co miałbym przyjmować propozycję, w której nie jestem w stanie pokazać siebie? Do prac nad scenariuszem zaprosiłem - za zgodą Disneya - Tony'ego McNamarę, świetnego australijskiego dramatopisarza i scenarzystę, który współtworzył nagradzany dramat "Faworyta", z Emmą w jednej z ról głównych i "Wielką", fantastyczny serial o Katarzynie Wielkiej z Elle Fanning. Wspólnie udało nam się osiągnąć pożądaną dynamikę. Kiedy napięcie pomiędzy dwiema głównymi postaciami sięgnęło zenitu, także we mnie obudziło się poczucie, że zaczynamy naprawdę ekscytujący projekt.

Skoro to Emma pana wybrała, musiała ufać, że da jej pan do zagrania fenomenalną rolę. Jak ustalaliście, kim jest, jaka jest nowa Cruella?

- Myślę, że dla aktora zawsze jest trudnym zadaniem zagranie kogoś, kto jest tak bardzo wyabstrahowany z rzeczywistości. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by ją jakoś uczłowieczyć, zakorzenić w przestrzeni tak, by widzowie byli w stanie się do niej odnieść i nawiązać z nią więź. Jednocześnie chcieliśmy oddać hołd pewnemu ikonicznemu wizerunkowi, bo tego też się od nas oczekuje. Emma jest jako aktorka doskonała, nie musieliśmy trenować żadnych nowych technik czy sztuczek. Przez pierwszy tydzień po prostu szukaliśmy tonacji. Pokazała mi wiele wcieleń Cruelli, o intensywności od 1 do 10. Potem wspólnie zastanawialiśmy się, który poziom jest odpowiedni dla nas. Jak udało się to ustalić, dalsza praca stała się o wiele łatwiejsza.

Filmy Disneya, szczególnie te oparte na bajkach i skierowane do młodszej widowni, wywołują pewien konkretny zestaw skojarzeń. Przekraczanie granic przez lata do tego zestawu nie należało - ale w "Cruelli" to się dzieje. Jak daleko chciał pan te granice przesunąć?

- Kocham filmy Disneya i to, co powiem, w żaden sposób nie jest pomyślane jako obraźliwe... ale chciałem je wymazać! Marzyło mi się, że będę musiał prosić o wybaczenie! Producenci doskonale wiedzieli, że dopiero co skończyłem film "Jestem najlepsza. Ja, Tonya", że startujemy z punkowego Londynu lat siedemdziesiątych. Pamiętam, jak na pierwszym spotkaniu z całym pionem producenckim każda kolejna osoba, którą mi przedstawiano, mówiła: "Tylko pamiętaj, my nie robimy disnejowskiego filmu!". Od samego początku miałem więc wyraźny sygnał, że tego się po mnie oczekuje, w uszach słyszałem: "Idź na całość" i tego chciałem. Oczywiście, chwilami zdarzało nam się nieco przeginać i wśród producentów dało się wtedy wyczuć lekkie nerwy. Zdarzało mi się kręcić alternatywne wersje scen, na wypadek, gdyby coś jednak było zbyt ostre. Ale, ku mojemu zaskoczeniu - i za to najwyższe wyrazy uznania dla produkcji!! - żadnej z tych lżejszych wersji nie musiałem ostatecznie użyć.

W "101 dalmatyńczykach" była klasyczna, ilustracyjna muzyka, tymczasem w "Cruelli" ścieżka dźwiękowa brzmi jak ostry koncert, do tego nie do końca z epoki.

- Zawsze zanim wejdę na plan, przygotowuję składankową płytę z kawałkami, które według mnie oddają charakter filmu. Dzielę się nią z moją montażystką i długoletnią współpracowniczką Tatianą S. Riegel. Rozumiemy się bez słów. Wchodząc na plan "Cruelli" miałem playlistę liczącą ponad czterysta piosenek. Często montujemy na bieżąco, więc jeszcze tego samego dnia wypróbowuję różne utwory, żeby zobaczyć, który mi pasuje. Podoba mi się kontrast między tonacją piosenki a wydźwiękiem sceny. Na przykład jak w momencie, gdy Jasper i Horace włamują się do pracowni Baronessy, a w tle śpiewa Doris Day. Albo podczas pierwszego spotkania z Baronessą: ona wysiada z samochodu, a w tle leci piosenka The Doors. Wybory intelektualnie być może niezrozumiałe, ale emocjonalnie w punkt. Lubię zaskakiwać i wzbudzać nieoczywiste emocjonalne reakcje.

Film pełen jest spektakularnych, widowiskowych momentów. Która scena była najtrudniejsza do zrealizowania?

- Ha, ha, mam wrażenie, że każdy tydzień na planie rozpoczynałem z takim przekonaniem, że to właśnie ten będzie najtrudniejszy i najbardziej obfitujące w wyzwania. A potem przychodził kolejny i okazywało się, że byłem w błędzie... Obie Emmy są tak dobre, że na poziomie pracy z aktorem nigdy nie czułem się przytłoczony, one po prostu zawsze dawały radę. Tak jak mówiłem: odkąd ustaliliśmy, o co nam chodzi, temat już nie wracał. Trudności były gdzie indziej. Realizacyjnie chyba najtrudniejsza była sekwencja ze śmieciarką. Na jej nakręcenie mieliśmy dwie godziny o 3 nad ranem w sobotnią noc w Londynie. Na ostatnie ujęcie, w którym widzimy, jak Cruella odjeżdża na śmieciarce, a za nią ciągnie się kilkumetrowy tren, zostało nam osiem minut. Przyznaję, była lekka panika. Ale daliśmy radę.

Milion statystów, kostiumów, detali, ujęć - jak nad tym wszystkim zapanować?

- Zawsze przed zdjęciami przygotowuję szczegółową listę ujęć wraz z moim operatorem Nicolasem Karakatsanisem, omawiamy rytm każdej sceny. Pracuję chronologicznie, co oznacza, że sceny kręcę w takiej kolejności, w jakiej trafiają one potem do montażu, tak że ujęcia bezpośrednio wynikają jedno z drugiego. Wiem, że są różne podejścia do tego tematu, ale mnie takie podpowiada najbardziej. Myślę, że to ułatwia ekipie pracę, bo wiedzą, co należy przygotować, jak ustawić światło i mogą to robić już w trakcie trwania jednej sceny z myślą o kolejnej. Dzięki temu praca na planie przebywa przebiega w miarę gładko. Wydaje mi się, że dobrze jest być nawet zbyt drobiazgowym. Tak, żeby każdy wiedział, jakie dokładnie ma zadanie.

Dla reżysera tyle ubrań i wizerunków u bohaterów musiało być wyzwaniem. Tym bardziej, że nie było to obok pana, bo w "Cruelli" one też tworzą narrację.

- Myślę, że sam nawet nie do końca zdaję sobie sprawy z tego, jak bardzo. Weźmy imprezę w stylu Marii Antoniny, gdzie jest czterystu statystów, każdy musi być w peruce. Co więcej, to nie jest po prostu bal w stylu Marii Antoniny, a bal w stylu Marii Antoniny zrobiony w latach siedemdziesiątych w Londynie, czyli interpretacja oryginału w konkretnym kontekście. Albo czarno-biały bal, gdzie wyzwaniem nagle stale staje się znalezienie odpowiedniej ilości ubrań w tonacji i w stylu lat siedemdziesiątych dla statystów, do tego jeszcze maski. Nasza ekipa była naprawdę niesamowita. Ogromnie doceniam, że byli w stanie dotrzymać mi tempa. Co więcej, mam wrażenie, że z czasem pracowali coraz lepiej, a każdy zawieszał poprzeczkę coraz wyżej. Na przykład Nadia Stacy, odpowiedzialna za włosy i charakteryzację, nigdy nie kończyła pracy po realizacji wcześniej ustalonego looku. Zawsze dochodziły poprawki, dyskretne zmiany fryzury oddające dokładnie dyspozycję psychiczną bohaterki. Na planie poruszaliśmy się z taką prędkością, że ona musiała dosłownie biec. Ale biegła i utrzymywała fenomenalne tempo.

Tonya Harding, Cruella, teraz Pamela Anderson i Tommy Lee, o których kręci pan serial... Można by pomyśleć, że buduje pan jakiś gabinet outsiderów, może nawet czarnych charakterów?

- To zabawne, ale chyba wszystkie moje filmy opowiadały o ludziach, którzy nie pasują. "Lars...", "Wszystkie stany Tary", nawet "Postrach nocy"... Nie do końca wiem, dlaczego... Może pociąga mnie szansa na zbliżenie się do tych postaci? Ustalenie, w jakim momencie życia są, co myślą, dlaczego zostały odrzucone przez społeczeństwo? Zamiast powierzchownej, szybkiej oceny - poszukiwanie kompletnego obrazu. Wydaje mi się, że "Pamela i Tommy" to będzie podobna podróż, co "Tonya". Opowieść o kimś, kto został właściwie pożarty przez media i ludzi, a stworzona wokół nich narracja zniszczyła im życie. Fascynuje mnie możliwość obejrzenia tych - pozornie dobrze znanych - historii i spojrzenia na nie z całkiem innej perspektywy.

Patrząc na bohaterki filmu można by dojść do wniosku, że w latach siedemdziesiątych kobieta musiała być narcystyczną psychopatką albo ostrą buntowniczką, żeby dojść do sukcesu... To się zmieniło?

- Wciąż funkcjonuje taki stereotyp, że kobieta, żeby osiągnąć sukces, musi być suką. Sprawnie poruszać w męskim świecie, a przecież "mężczyźni są tacy twardzi". My nie do końca chcieliśmy to przekonanie wspierać, ale trudno byłoby udawać, że w latach siedemdziesiątych ono nie funkcjonowało. Zatem uwzględniamy rzeczywistość momentu, ale jednocześnie ta koncepcja jest nam obca. Bardzo zależało nam też, żeby mówić o tych bohaterkach, jakie są, bez odnoszenia ich do mężczyzn. Dlatego w filmie celowo unikamy romantycznego zaangażowania, koncentrując się wyłącznie na ich drodze. Musimy sobie zdawać sprawę z tego "tańca", które muszą ciągle wykonywać funkcjonując w męskim świecie, szczególnie jeśli chodzi o Baronessę, bo Cruella funkcjonuje po prostu z dala od elit i nie musi przestrzegać zasad śmietanki. Można powiedzieć, że ona pokazuje wszystkim środkowy palec i sama te zasady wyznacza. Na pewno postacią, która bardzo mnie inspirowała przy budowaniu tej bohaterki był Aleksander McQueen. Nie miał przywileju pochodzenia, nie był nikogo protegowanym, mieszkał w złej dzielnicy. Nie przymilał się do establishmentu, to establishment przyszedł do niego, bo był tak niesamowity. Mimo że jego pokazy bywały bardzo kontrowersyjne, naprawdę stawiały wszystko na głowie. Tworząc ten film nie myślałem tak bardzo o płci bohaterek, ale o ich charakterze i mocnych stronach.

Lata siedemdziesiąte w Wielkiej Brytanii to czas obfitujący w wydarzenia ważne dla kobiet: od regulacji kwestii aborcji, antykoncepcji czy tematu dyskryminacji ze względu na płeć, po debiut feministycznego magazynu "Spare Rib". Na ile kontekst społeczny był dla pana interesujący?

- Wspaniale było opowiedzieć historie dwóch odnoszących sukcesy zawodowe, ambitnych kobiet. A przyglądanie się tłu wydarzeń ubogacało fabułę. Taka Baronessa zaczynała pewnie karierę w latach pięćdziesiątych, a swoje imperium budowała na przestrzeni kolejnej dekady. By tamtych czasach odnieść tak imponujący sukces, bez wątpienia musiała grać według męskich zasad, tylko jeszcze lepiej niż jej koledzy. Dlatego specjalnie wprowadziliśmy w scenariuszu scenę, w której ostro usadza ona w rozmowie dwóch znajomych, by pokazać jak silna i bezwzględna musi być w kontaktach z mężczyznami. Ta scena ma oczywiście wydźwięk komediowy, ale jest w niej też coś poruszającego, a nawet smutnego. To był męski świat i cena kobiecego sukcesu bywała bardzo wysoka.

Cruella gra już w inną grę.

- Cruella jest postacią wyrosłą w duchu punkowej rewolucji. To świetna analogia - bo u niej, zgodnie z filozofią punków, kluczem do sukcesu okazuje się bunt przeciwko odgórnie narzuconym zasadom, uwolnienie energii i talentu, które wcześniej były konsekwentnie kiełznane i tonowane. Bohaterka przychodzi z lat sześćdziesiątych, kiedy kołnierzyk zawsze musiał być gładziutko wyprasowany, a za wychodzenie przed szereg dostawało się linijką po łapach, w czas, gdy zaczyna się cenić odnajdywanie autentycznego głosu, wyrażanie subiektywnych opinii. I mimo że początkowo Cruella jest za to karana, z czasem doskonali się w buncie. Tło społeczne, historyczne było dla nas interesujące w tym sensie, że stało się ono paralelą do zmian zachodzących w osobowości bohaterki. Baronessa symbolizuje to, czym kobiety były, musiały być do tego momentu. Cruella to przyszłość.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cruella | Craig Gillespie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy