Reklama

Catherine Denueve: Moje oczy są zawsze smutne

- Nigdy nie byłam specjalnie przebojową dziewczyną. Siedziałam w domu i czytałam książki. Do pewnego stopnia oczywiście, ale nie interesowało mnie nigdy noce życie i ekstremalne przygody. W żadnym momencie nie musiałam i nie chciałam sobie czy innym niczego udowadniać - mówi Catherine Deneuve.
Catherine Deneuve w 1960 roku /API/GAMMA/Gamma-Rapho /Getty Images

Grała u największych twórców światowego kina. Filmy z jej udziałem realizowali: André Téchiné, Roman Polański, Agnés Varda, László Szabó, Luis Buñuel. Debiutowała u Rogera Vadima w jego filmie "Występek i cnota", ale jej kinowy debiut to tak naprawdę "Parasolki Cherbourga" Jacquesa Demy - wtedy Francja oszalała na jej punkcie. Był rok 1964 i europejscy reżyserzy zafascynowali się jej intrygującą osobowością i posągową urodą.

Ikona. Marcello Mastroianni stracił dla niej głowę, ale to Yves Saint Laurent został jej największym przyjacielem. Była twarzą perfum Chanel 5, gdy zdecydowała się nie przedłużać kontraktu po wielu latach, marka zanotowała spadek sprzedaży o 6% we Francji. Gerard Depardieu nie bez powodu powiedział o niej: "Gdy już zostanę prawdziwym mężczyzną, będę taki jak Catherine Deneuve".

Reklama

Catherine Denueve spóźnia się 40 minut na wywiad. Wchodzi i od razu rzuca - z malującą się na twarzy perfekcyjnie wystudiowaną nonszalancją: "Bardzo przepraszam, ale w moim wieku postanowiłam już nigdzie się nie spieszyć". Kompletnie nie wiem, co odpowiedzieć, a przecież muszę jakoś rozpocząć rozmowę. "Proszę nie przepraszać, szczerze podziwiam i uwielbiam panią, czekałabym tydzień".

Z aktorką w lutym tego roku w Paryżu rozmawiała Anna Serdiukow.

Catherine Denueve: - Radzę nigdy nie mówić tego żadnej aktorce! [śmiech]

Anna Serdiukow: Dlaczego?

- Proszę nie karmić aktorskiego ego w ten sposób. Nie zasługujemy na to.

Mocne słowa.

- Bo to prawda.

Aktorkom i aktorom wolno więcej?

- Tego nie powiedziałam, ale nie jestem ekspertką w temacie. Akurat dziś cały Paryż stanął: metro nieczynne, bo strajki, ulice nieprzejezdne, bo korki. Kocham to miasto, ale to trudna miłość... Nagrałam nawet kiedyś taki utwór z Malcolmem McLarenem "Paris, Paris"...

Malcom McLaren był twórcą punkowej grupy Sex Pistols, jakoś nie wyobrażam sobie pani z irokezem.

- Poznałam go przez męża, Davida Baileya [brytyjski fotografik, Denueve była jego żoną w latach 1965-1972 - przyp. red.] Z Davidem poznał mnie z kolei Roman Polański, u którego zagrałam we "Wstręcie" w 1965 roku. Prawie 10 lat później Polański nakręcił "Lokatora" [1976 rok - przyp. red.], którego zresztą uwielbiam, i dość dobrze pamiętam jak obydwa filmy były zestawiane ze sobą.

"Lokator" to adaptacja nowelki "Chimeryczny lokator" Rolanda Topora, w moim odczuciu wyśmienita.

- Rzeczywiście, to rzecz warta polecenia, ale wówczas film został zjechany przez krytykę. [śmiech] Roman cierpiał, no nie dość, że wyreżyserował film, to jeszcze zagrał w nim główną rolę. To świetny aktor, pokazał w "Lokatorze" bardzo ciekawe studium schizofrenii paranoidalnej, no ale mało kto to docenił. Tak to już bywa w tym zawodzie, rzadko jest się docenianym za talent.

Aktorstwo to?

- Fizyczność. Emocje. Charyzma.

A skoro jesteśmy przy roku 1976, pamięta pani wywiad, którego udzieliła Andy'emu Warholowi do założonego przez niego magazynu "Interview"?

- Oczywiście, to była chyba najbardziej absurdalna i niezwykła rzecz, w której uczestniczyłam w życiu. Rozmawialiśmy o naprawdę nieistotnych rzeczach, ale taki był zamysł. Zjedliśmy przepyszny obiad, zresztą spotkaliśmy się w kilka osób, i potem cały materiał w takiej dość surowej formie został opublikowany.

- Wie pani, to miał być swego rodzaju pastisz ze wszystkich niby profesjonalnych rozmów, które publikowane są na łamach innych gazet. Andy pragnął pokazać fasadowość popkultury i jej przedstawicieli, chciał obśmiać establishment, zadrwić z dziennikarzy, którzy przychodzą nieprzygotowani na wywiady, a potem udają mądrych. Założył swoją własną gazetę, to też był przecież symbol, wielki gest. Ale gdy dzisiaj czytam zapis naszej rozmowy... to chce mi się śmiać. O ile w ogóle był to jakikolwiek manifest, to chwilowy i bardzo hermetyczny. On też niestety dość mocno uwypuklił powierzchowność wielu inicjatyw samego Warhola.

McLaren, Warhol, Yves Saint Laurent.

- Yves to akurat był mój wielki przyjaciel. Jeden z najważniejszych w życiu. Ale rzeczywiście zawsze ciągnęło mnie do ludzi, którzy byli nieco inni. Szukałam poza kręgami aktorskimi.

Wyprzedała pani garderobę i kolekcję ubrań, które zgromadziła przez lata.

- Nie założę już tych sukni, nie mam gdzie, a i figura się nie zgadza. Moja córka ich nie chciała, może dobrze, niech więc służą komuś innemu. Część oddałam do muzeum i do prywatnej kolekcji Laurenta, niech cieszą oczy zwiedzających. Rzeczywiście trochę sprzedałam, ale sporo przekazałam za darmo. Nie umiałam tego wycenić.

Zaliczana jest pani do najważniejszych aktorek europejskiego kina.

- Dzisiaj to już niewiele znaczy, a prawdę mówiąc, nigdy wiele nie znaczyło, proszę mi wierzyć. Uroda pomagała za moich czasów zaistnieć i zrobić tzw. karierę. Dzisiaj patrzę uważnie i widzę, jak wiele osób przebija się w tym środowisku. Nie powiedziałabym, że są piękni. Są interesujący. I dobrze. Jednak, gdy ja stawiałam pierwsze kroki w zawodzie, trzeba było być klasycznie pięknym. To było premiowane bardziej niż najlepsze studia.

- Uroda na pewno pomagała tak w życiu jak i w tym zawodzie. Piękny człowiek był - i chyba wciąż jest - lepiej traktowany. Inni uśmiechają się do niego, zerkają, być może zazdroszczą, ale przepuszczają w drzwiach. Tak było i będzie. To niebezpiecznie, można się przyzwyczaić do myśli, że jest się kimś lepszym.

Nigdy tak pani o sobie nie pomyślała?

- Pochodzę z rodziny zdominowanej przez kobiety. Silne i piękne. Moja mama - też aktorka - trzymała nas krótko. Uroda nigdy nie była szczególnie cenioną przez nią wartością. Miałam trzy siostry i nie przypominam sobie, żebyśmy rozmawiały na te tematy: nie czułyśmy się wyjątkowe. Mama musiała zrezygnować z czynnej kariery, by móc zająć się domem i dziećmi. Nie miałam poczucia, że pochodzę z wyższych sfer, albo że powodzi nam się lepiej niż innym.

- Prawdę mówiąc nigdy też nie myślałam na poważnie o aktorstwie. Do zawodu wciągnęła mnie siostra, która odnosiła spore sukcesy przede mną [Françoise Dorléac zmarła mając 25 lat, zginęła w wypadku samochodowym - przyp. red.]. Nie miałam pomysłu na siebie, aktorstwo pojawiło się niemal jak na ratunek. W szkole świetnie rysowałam, więc może poszłabym na jakieś artystyczne studia związane z malarstwem, może zajęłabym się architekturą... Wie pani, ja nigdy nie byłam specjalnie przebojową dziewczyną. Siedziałam w domu i czytałam książki. Do pewnego stopnia oczywiście, ale nie interesowało mnie nigdy noce życie i ekstremalne przygody. W żadnym momencie nie musiałam i nie chciałam sobie czy innym niczego udowadniać... Nigdy specjalnie nie lubiłam ryzyka. Byłam i jestem dość melancholijna. Moja matka mawiała zresztą dość często: "Catherine może się śmiać w głos, ale jej oczy są zawsze smutne". To prawda. Widzę często to, czego nie powinnam.

Jak to rozumieć?

- Można sobie wyobrażać, że żyję w jakimś oderwaniu od problemów zwykłych ludzi, ich trosk i zmartwień. To nieprawda. Nie jestem odklejona od rzeczywistości, nie odgrodziłam się od świata. Egzystuję dość normalanie, mam zwykłych znajomych. Słyszę, widzę, czuję. Wiem co się dzieje na świecie. Nie dzieje się dobrze, a będzie jeszcze gorzej. Dziś, gdybym miała życie przed sobą, czułabym się odpowiedzialna, by wybrać zawód użyteczny dla ludzkości. I przyszłościowy. Myślę że jeszcze chwila, a kino stanie się reliktem przeszłości... Wchodzimy na dość niebezpieczne tematy, czuję że powinnam zapalić.   

Pani mama obchodziła jakiś czas temu urodziny, dość okrągłe, bo prawie setne. Czy to prawda że wciąż pali?

- Oczywiście, wszyscy w mojej rodzinie to robimy. Jesteśmy absolutnie staroświeccy w tym względzie, to się pewnie szybko nie zmieni. Za to też uwielbiam Paryż - tu wciąż w wielu miejscach wolno palić, i mówię także o eleganckich restauracjach.

Mogłaby pani mieszkać gdzie indziej?

- Sporo podróżowałam: mieszkałam w Rzymie, był czas, że często odwiedzałam Wielką Brytanię, uwielbiałam i nadal uwielbiam Hiszpanię, mogę tam wracać kilka razy do roku, a bywało i tak, że z racji realizowanych filmów, na całe miesiące przenosiłam się w piękne egzotyczne i dalekie rejony. Zawsze jednak tęskniłam za moim wściekle zakorkowanym, ciasnym, zaśmieconym i regularnie zadeptywanym przez turystów miastem. Urodziłam się tu. To zobowiązuje.  

- A pamiętam dobrze, zdjęcia do filmu "Indochiny" kręciliśmy między innymi w Malezji. To piękne miejsce, niemal nierealne, a w 1992 roku jeszcze nie tak bardzo dostępne, przynajmniej nie dla wszystkich. W zasadzie "raj na ziemi", zdjęcia jak z katalogu podróży... Było mi tam wspaniale, a i tak tęskniłam do miasta. To chyba siła wspomnień, emocji i obsesji tak działa.  

Skoro mowa o obsesjach, powiedziała pani kiedyś: o moich pasjach wiedzą wszyscy, obsesji nigdy nikomu nie zdradzę.

- Bo to prawda, nie zamierzam! Każdy ma jakieś.

A pasje?

- Kino, to na pewno. Niezmiennie od lat. Kino fascynuje mnie i inspiruje. Chodzę do kina regularnie, ale też uwielbiam grać - co z tego, że już mniej ma mi kino do zaoferowania. Dobrze, że nie grywam wyłącznie samych babć, a od czasu do czasu także i neurotyczki, czy "kobiety w bliżej niezidentyfikowanym choć słusznym wieku". [śmiech] Patrzę z satysfakcją na karierę Isabelle Huppert, moja koleżanka grywa wbrew metryce i wciąż zaskakuje. To krzepiące.

Kino wciąż panią zaskakuje?

- Na szczęście tak. Propozycje by zagrać "stary kredens" - metaforycznie rzecz ujmując - odrzucam z góry. Wolę nie grać niż redukować się do dekoracji w aktorskim czwartym planie. Oczywiście też rozumiem, że kino przeszło i przechodzi rewolucję, a ja przynależę do innego porządku. Debiutowałam w "Parasolkach z Cherbourga" [1964 rok - przyp. red.], a dziś te wszystkie kamery są takie małe... i są tak blisko ciebie... Rzecz nie do pojęcia 50 lat temu. Co ja mówię, 50! A 30 lat temu? Proszę pamiętać, że grywałam w czasach, gdy nie było telefonów komórkowych, nikomu się nie śniło, że kiedyś będzie można rozmawiać przez bezprzewodowy telefon. Ale odłóżmy na bok ludzką wyobraźnię, wie pani jak sam fakt pojawiania się komórek, wpłynął na narrację filmową? Ile obecnie można spraw załatwić przez telefon? Kiedyś trzeba było wszystko pokazać, albo odpowiednio zaakcentować, że ktoś się czegoś na przykład domyśla. A dzisiaj? Wystarczy wstukać numer. Dla klasycznej fabuły motyw niepojawiającej się dziewczyny albo chłopaka na randce był kluczowy. Ach, co za domysły snuł widz... A dziś wybierasz numer i wiesz wszystko. [śmiech]

Ale dzięki temu o ile mniej osób moknie na deszczu...

- A to prawda, jeśli tak do tego podejść! Choć mieć dla kogo moknąć, to fundamentalna kwestia w życiu.

Rozmawiała Anna Serdiukow

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Catherine Deneuve
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy