Reklama

"Połączenie kaprala z poetą"

Juliusza Machulskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. "Seksmisja", "Vabank", "Kiler" - to filmy, który na stałe weszły do historii polskiej komedii, a twórcy przyniosły sławę i sukces komercyjny. Wszystkie one zgromadziły wielomilionową publiczność i były nagradzane na gdyńskich Festiwalach Polskich Filmów Fabularnych.

Juliusz Machulski ma w swoim dorobku również popularny serial telewizyjny - "Matki, żony i kochanki". Zajmuje się nie tylko reżyserią - jest także producentem filmowym. W 1988 roku został kierownikiem artystycznym Studia Filmowego "Zebra", którym kieruje do dzisiaj. Na ekrany polskich kin wchodzi właśnie najnowsza komedia Machulskiego - "Pieniądze to nie wszystko", z Markiem Kondratem w roli głównej. Z reżyserem, przy okazji premiery filmu, rozmawiała Anna Kempys.

Reklama

50-letni biznesmen Tomasz Adamczyk chce wycofać się z prowadzenia interesów w branży winiarskiej i poświęcić się życiowej pasji - filozofii, ale pomysł ten nie przypada do gustu jego wspólnikom. Kiedy Tomasz ulega wypadkowi, amatorzy jego wina "Platon" z małej popegeerowskiej wsi robią z niego zakładnika. Jak to się stało, że właśnie ta historia trafiła w pana ręce. Czy scenariusz komedii "Pieniądze to nie wszystko" był napisany na zamówienie?

Juliusz Machulski: Zasadniczo tak. Tekst został napisany przez Jarosława Sokoła. Kiedy go poznałem i przeczytałem kilka scenariuszy, które przygotował dla innych reżyserów, zrozumiałem, że jest to człowiek, który ma niesłychane wrażliwe oko na naszą rzeczywistość. Wiedziałem, że chcę, by napisał coś dla mnie. No i tak się stało. Nie powiedział mi co pisze, ale po pół roku przyszedł z gotowym scenariuszem.

Czy po przeczytaniu scenariusza widział pan już kogo chciałby obsadzić w głównych rolach?

J.M.: Tego nie wiedziałem od początku, może poza Stanisławą Celińską, która mi się jakby od razu objawiła w czytaniu. Wszyscy inni, łącznie z Markiem Kondratem, nie przyszli mi tak łatwo do głowy. Na szczęście okres przygotowawczy był wystarczająco długi i mogłem się dobrze zastanowić nad obsadą. Wybrałem różne konfiguracje, a ta, na którą w końcu się zdecydowałem, wydaje mi się optymalna i jestem szczęśliwy, że właśnie ci aktorzy zjawili się w moim życiu. Tak na przykład było z Sylwestrem Maciejewskim - chciałem, żeby zagrał w tym filmie, a nie wiedziałem co. Nie myślałem o nim jako o Maślance [jeden z bohaterów filmu], myślałem, że raczej zagra jedną z głównych ról albo jedną z najważniejszych ról drugoplanowych. Nagle przyszedł na próbne zdjęcia i zaczął czytać tekst z Czarkiem Kosińskim, który próbował rolę Gołąbka - patrząc potem na nakręcony materiał pomyślałem: "Przecież to jest gotowy Maślanka". Miałem dużo szczęścia przy dobieraniu aktorów.

Czy scenariusz się zmieniał w trakcie pracy na planie? Niektórzy twórcy wprowadzają dużo zmian do tekstu. Ile pan zmienił w "Pieniądzach...".

J.M.: Było kilka wersji, które pisał Sokół i które wynikały z różnych rzeczy. W scenariuszu występowała na przykład policja, a to mi się od razu nie spodobało. Wydawało mi się, że ta wieś powinna być pozbawiona zarówno policji, jak i kościoła. Chciałem pokazać, że to taka wieś zapomniana przez Boga, ludzi i rząd. Policja pojawiała się jak diabeł z pudełka, na końcu aresztowała złych i pomagała dobrym. Namawiałem Jarka, żeby tę policję usunąć. Wymyśliliśmy inny sposób rozwiązania tej sprawy - żeby wieś sama sobie poradziła, ale nie mogę zdradzić szczegółów. To taka zmiana, o której mogę powiedzieć. Inne drobne zmiany to scena straszenia Tomasza - tzw. egzekucja hurtownika. Początkowo wszystko działo się tylko w sferze dźwięków i bohater nikogo nie widział - jego "oprawcy" zabijali świnię, krew się lała - to mi się też nie podobało. Zastanawiałem się, jak to zrobić, przecież nie będziemy na planie zabijać świni, ekologicznie też mi to nie pasowało. Jarek później przyznał, że nie miał lepszego pomysłu, ale obiecał wymyślić coś innego, co właśnie można zobaczyć na ekranie. Rozwiązaliśmy wiele scen o wiele lepiej, tak przynajmniej mnie się wydaje. Było trochę zmian, to prawda.

Czy pan jako reżyser, mógłby powiedzieć w kilku zdaniach, o czym to jest film? Jak pan chciałby, żeby widzowie go odebrali?

J.M.: Moim przywilejem jest chowanie się za filmy - mogę powiedzieć, że jest to film o naszej rzeczywistości, opowiedziany w sposób zabawny, ale i wzruszający. Tak mi się przynajmniej wydaje po pierwszych projekcjach, które miałem okazję widzieć i potem rozmawiać z widzami. Ten film i ten tytuł nie jest tylko promocyjnym numerem. To jest film o tym, że pieniądze to nie wszystko, że człowiek się liczy, a nie branża. W dużym skrócie to opowieść o tym, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy ze wsi. To film także o tym, że czasem pewne wartości, takie jak solidarność w sensie ogólnoludzkim czy lojalność, bardziej przetrwały w niektórych społecznościach, które są pozornie bardziej oddalone od głównego szlaku - autostrady, którą mkniemy rzekomo ku lepszemu jutru. To jest też film o pogmatwaniu się w tej rzeczywistości, która nie jest do końca nowym światem kapitalistycznym, ani starym światem komunistycznym - to jest o tych przemianach. Tym, co mnie frapowało, było to, że Sokół napisał tę historie w sposób budzący śmiech, ale także z dystansem, pokazując, że jest tam także pewnego rodzaju refleksja.

Akcja filmu rozgrywa się w bardzo specyficznym środowisku. Czy przygotowując się do realizacji filmu poszukiwał pan takich popegeerowskich wsi i był w takich miejscach?

J.M.: Oczywiście. Początkowo zrobił to za mnie Sokół, a potem scenograf. Monika Sajko, która robiła scenografię do filmu, pojechała w różne miejsca. Moim wymaganiem było to, żeby ta wieś była jak najbliżej Warszawy - z powodów logistycznych i finansowych, i tego, że wolę nocować u siebie w domu, niż w hotelu w Polsce północno-zachodniej. Idealnym miejscem, dokładnie takim jak opisał autor, okazała się wieś, która leży 15 km na południe od Warszawy i nazywa się Brześce. Jest tam porzucony PGR, który wprawdzie obecnie ma nowego właściciela - jest tam między innymi stadnina koni - ale idealnie nadawał się do sfotografowania. Są tam popegeerowskie chlewnie, budynki inwentarskie, które stoją i niszczeją. Jest również osiedle w szczerym polu, którego pewnie nigdzie indziej nie ma. Jednak są w Brześcach przede wszystkim ludzie, którzy pozostali, którzy nie mają pracy, którzy muszą sobie jakoś radzić. Ci ludzie występują nawet w moim filmie w drugoplanowych czy statystujących rolach. Nie wiedziałem, jak to będzie, jak ułoży się nasza współpraca. Ale oni bardzo nam pomogli, a przede wszystkim zaufali, wpuszczając nas do siebie, nie wiedząc jaki to jest film. Kiedy zaczęli nas obserwować, zobaczyli, że jesteśmy raczej po ich stronie niż chcemy się z nich śmiać, w związku z czym nasza współpraca była bardzo przyjemna. Rozstawaliśmy się nawet z pewną dozą smutku, że to już się kończy.

Proszę zdradzić, jaki był budżet filmu, jak długo trwały zdjęcia i czy wszystko poszło zgodnie z planem?

J.M.: Budżet filmu wyniósł około 4 milionów nowych złotych, czyli 40 miliardów starych - dosyć dużo jak na współczesny film. To się wzięło z różnych względów - były zdjęcia lotnicze, triki, dużo aktorów, a to pożera pieniądze. Film fabularny kosztuje około 100 tysięcy dziennie. Mieliśmy 36 dni zdjęciowych. Pogoda nam wyjątkowo sprzyjała - wpisała się dokładnie w kalendarzowy plan filmu. Były takie momenty, że jak miała być scena po deszczu, w nocy padał deszcz i rano mieliśmy gotową scenografię. Potem, kiedy miało świecić słońce, to świeciło. Wszystko było rozpisane co do dnia i udało się to przeprowadzić zgonie z zamierzeniami. Wolałem nie myśleć co by było, gdybyśmy musieli przedłużać okres zdjęciowy.

Jak układa się współpraca Juliusza Machulskiego - reżysera z Juliuszem Machulskim - producentem. Czy pan sam sobie narzuca pewne reguły i ograniczenia? Kto ustala zasady?

J.M.: Zawsze podświadomie, jako reżyser, starałem się być lojalny wobec producenta, którym wcześniej było państwo, potem zespół filmowy. Wiedziałem, że mam tyle pieniędzy i muszę się w tym zmieścić. Podchodzę do tego dosyć racjonalnie. Oczywiście jest lepiej dla mnie, że te dwie funkcje pełni jedna osoba, bo wiem, czy można iść na pewne kompromisy. Czasem jako reżyser wiem, że są takie momenty, z których nie można zrezygnować. Producenci niekiedy próbują wywrzeć presję na reżyserów - z powodów ekonomicznych - żeby czegoś nie kręcić, kręcić taniej albo szybciej. Starałem się poprowadzić przygotowania całego filmu, by czasu wystarczyło, choć tak naprawdę zawsze jest go za mało.

Co według pana, jako doświadczonego producenta, stanowi o sukcesie filmu?

J.M.: Wyznacznikiem sukcesu jest bezwzględnie dobry scenariusz. Żadne nazwisko, nawet najlepszego aktora czy reżysera, nie nadrobi niedostatków scenariusza. Następnie istotni są dobrze obsadzeni aktorzy. Reżyser jest tylko po to, by pilnować tego, co jest dobre w scenariuszu, żeby aktorzy wszystko zrobili i niczego nie zepsuli. Scenariusz jest definitywnie najważniejszy. Wszystko mnie przekonuje, że tak jest naprawdę.

Mało jest filmów o współczesnej polskiej rzeczywistości. Czy do pana, jako producenta, nie trafiają ciekawe scenariusze?

J.M.: Tych dobrych scenariuszy rzeczywiście nie ma. Sięganie w ostatnim czasie po lektury szkolne to ucieczka, przyznanie się do tego, że nie ma się pomysłu na coś innego, oryginalnego. Ale to jest "wąskie gardło" na całym świecie - brak dobrych scenariuszy, szczególnie współczesnych. Trochę się dziwię, bo przecież teraz wszystko można, nie ma żadnych przeszkód, a kiedyś było alibi, że cenzura, że nie pozwalają; teraz nie ma alibi.

Zaryzykowałby pan zainwestowanie pieniędzy w debiutanta, gdyby zwrócił się do pana z dobrym scenariuszem?

J.M.: Jeżeli ten debiutant sam by to napisał, to tak. Zaryzykowałbym, tak jak kiedyś zaryzykował dla mnie Kawalerowicz, kiedy pojawiłem się u niego z projektem filmu "Vabank". Mam głębokie przekonanie, że dobry tekst się przebije. Nie ma czegoś takiego jak zmowa starców, że młodych się nie dopuszcza do branży. Młodzi filmowcy są straszliwie leniwi.

Myśli pan, że to wpływ reklamy, a co za tym idzie ogromnych pieniędzy, które można w tej branży bardzo szybko zarobić?

J.M.: Właśnie - dla nich teraz pieniądze to wszystko. Oni muszą z czegoś żyć, to oczywiste, ale to osłabia drapieżność, jaką myśmy mieli po szkole. Wtedy nie było takich pieniędzy i można było skupić się na tym, co chciało się robić. Trochę jest trudno, jak się dostaje dziennie 30 tysięcy złotych, robić potem film, za który się dostanie może trochę więcej - za wszystkie miesiące pracy. To psuje odporność tych ludzi, trzeba mieć jednak szalony charakter, żeby chcieć coś robić, żeby wykrzesać energię na robienie czegoś innego, niż samo zarabianie pieniędzy.

Czy mógłby pan krótko podsumować 2000 rok. Co się wydarzyło w pana życiu zawodowym, a czego spodziewa się pan po pierwszym roku XXI wieku.

J.M.: Bardzo ważne dla mnie jest to, że zrealizowałem ten właśnie film i że wchodzi on do kin jako pierwszy polski film trzeciego tysiąclecia. To dla mnie najważniejsze wydarzenie roku. Jeśli chodzi o filmy, to był to dla mnie rok nieco mniej ciekawy. Co drugi rok jest lepszy, co drugi gorszy. Widziałem wszystkie ubiegłoroczne filmy na festiwalu w Gdyni i zaobserwowałem, że nie jest dobrze. Może w tym roku będzie lepiej, ciągle za mało z siebie dajemy, myślę też o sobie. Jesteśmy za leniwi, może za mało utalentowani. Jeśli chodzi o jakość kinematografii, to jesteśmy w ogonie naszych sąsiadów. Jeśli chodzi o ilość, to trzymamy się nieźle, ale jakościowo - jesteśmy za dużym krajem, żeby robić tak słabe filmy. Jest trochę debiutów i one są obiecujące, ale to za mało. Trzeba, by ci debiutanci nie usiedli na laurach. Potrzeba połączenia kaprala z poetą - z poetą nie jest źle, tylko kaprala brakuje.

Jakie ma pan plany jako reżyser i producent na 2001 rok?

J.M.: Zrobiłem "Pieniądze to nie wszystko" i chyba teraz trochę odpocznę jako reżyser. A jako producent - Michał Rosa skończył zdjęcia do filmu według scenariusza Krzysztofa Piesiewicza, zatytułowanego "Cisza". Jest to nasz następny film w studio Zebra i dużo sobie po nim obiecujemy. Być może będziemy robić jakieś seriale w telewizji, ale za wcześnie, by teraz mówić o szczegółach.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy