Reklama

"Nie sądzę, abym jakoś się zmienił"

Russell Crowe urodził się w 1964 roku w Nowej Zelandii, a wychował w Australii, gdzie szybko dostrzeżono jego talent aktorski. Australijski Instytut Filmowy trzykrotnie nominował go do swojej nagrody. Po raz pierwszy w roku 1991 w kategorii "Najlepszy aktor" za rolę w dramacie "The Crossing" George'a Ogilviego.

Nagradzał go również amerykański przemysł filmowy. Amerykańskim debiutem filmowym Crowe'a był film "Szybcy i martwi" Sama Raimiego z 1995 roku, w którym wystąpił obok wielkich gwiazd amerykańskiego kina: Gene'a Hackmana i Sharon Stone. Jednak dopiero kreacja w "Tajemnicach Los Angeles", w reżyserii Curtisa Hansona, przyniosła mu prawdziwą sławę i uznanie amerykańskich krytyków oraz publiczności. Kolejny zrealizowany w Stanach Zjednoczonych film to "Informator". Obraz Michaela Manna przyniósł Russellowi nominację do Oscara w kategorii "najlepszy aktor", nominację do Złotego Globu i brytyjskiej nagrody BAFTA. Jedna z największych dotychczasowych ról Russella Crowe'a to niewątpliwie postać Maximusa w filmie "Gladiator" Ridley'a Scotta.

Reklama

Oto obszerne fragmenty konferencji prasowej z Russellem Crowem, która odbyła się w Londynie z okazji europejskiej premiery "Dowodu życia".

Jesteś aktorem, który podczas kręcenia swych filmów nie boi się posuwać do granic swej fizycznej wytrzymałości. Mieliśmy tego dowód w "Gladiatorze", teraz mamy w "Dowodzie życia". Lubisz grać w ten sposób?

Russell Crowe: Decyzję, aby zagrać w tym filmie, podjąłem - tak jak w przypadku każdego innego - po przeczytaniu scenariusza. Wyczułem w nim coś zupełnie świeżego. Ten temat jest bardzo ciekawy. Prawie nikt o tym nie mówi, ale na świecie po II wojnie światowej powstał nowy rodzaj biznesu, który wziął swe początki w ekonomicznej ekspansji Stanów Zjednoczonych na teren Ameryki Południowej. Nigdy nie słyszałem o takich porwaniach, nie mówiąc już o tym, że nie wiedziałem, iż w ogóle istnieją takie ubezpieczenia od porwania. Poza tematem spodobał mi się sam bohater, jego rola, to co przeżywa. Nie wahałem się zbyt długo.

Czy sam byłeś ubezpieczony i na ile?

RC: No, nie wiem, ale gdyby Taylor Hackford nie zapłacił co najmniej drobnych 150 tysięcy dolarów, to bym się wycofał. (śmiech). Mówiąc poważnie, w naszej ekipie było paru czynnych komandosów z amerykańskich sił specjalnych, poza tym cały czas konsultowaliśmy się z CIA, FBI, SAS i innymi służbami specjalnymi. Jak więc widać, w miarę możliwości mieliśmy zapewnioną podstawową ochronę. Ekwador to bardzo dziwne miejsce, tam nie da się niczego przewidzieć. Przede wszystkim jest blisko Kolumbii, a ten film o niej właśnie opowiada, choć nadaliśmy temu krajowi fikcyjną nazwę.

Jak przygotowywałeś się do tej roli?

RC: Odbyłem szereg spotkań z osobami, które kiedyś pracowały w służbach specjalnych zajmujących się właśnie uwalnianiem porwanych biznesmenów. Większość z nich już się tym nie zajmuje, ale było paru, którzy nadal są aktywni. Nie były to przyjemne rozmowy, bo to nie są łatwe tematy. Raz spotkałem się z jednym gościem w restauracji w Londynie i uświadamiał mnie, jak komandos powinien zachowywać się w dżungli. Nie jak żaden Rambo z wielką spluwą, ale cicho, delikatnie. Musi zabijać jednym ciosem, niewidocznie. Wtedy była to dla mnie tylko zwykła informacja, ale teraz, gdy o tym pomyślę, przechodzą mnie dreszcze. Dla niego to praca, a dla mnie zupełnie niesamowite rzeczy. Rozmowa z ludźmi z SAS była zaszczytem. Nie ma lepszych niż oni. Między nimi a Amerykanami jest ogromna różnica. Oni mówią o tym, czego nie należy brać, a Amerykanie o tym, jaką broń zabrać. Wbili mi do głowy jedno zdanie: "Amerykańscy komandosi to ludzie uzbrojeni, a brytyjscy to ludzie wyszkoleni i z charakterem". Sporo czasu zajęło mi, aby zdobyć ich zaufanie. Nigdy przy pierwszym pytaniu nie dostawałem prawdziwej odpowiedzi, wszystko przyszło z czasem.

Czy po sukcesach w "Gladiatorze" i "Dowodzie życia" zauważasz w sobie jakąś zmianę, czy widzisz, że twoja kariera drastycznie się zmieniła?

RC: Nie sądzę, abym jakoś się zmienił. Nadal jestem takim samym dupkiem, jakim byłem trzy lata temu. (śmiech). Cieszę się, że mam taką pracę, poświęcam się jej jak tylko mogę. Oczywiście parę lat temu nie wierzyłem, że człowiek może żyć normalnie z tak napiętym terminarzem zajęć, ale jakoś mi się udaje. To chyba największa zmiana - ilość zajęć. Ale lubię pracować, bo wiem, że jak już zrobię swoje, to będę miał chwilę odpoczynku.

Czy z powodu napiętego kalendarza nie masz problemów ze swoim życiem prywatnym, jak to opisują gazety?

RC: Z niektórymi aspektami swojego życia prywatnego sobie nie radzę - z tym, co wy dziennikarze wymyślacie. Staram się zachowywać poczucie humoru, ale czasem nie mogę się powstrzymać i reaguję na to, co przeczytam, choć teraz przestaję w ogóle czytać na swój temat. Nie mogę się przyzwyczaić, że ludzie pchają mi się do domu w każdy możliwy sposób.

A co cię najbardziej denerwuje?

RC: Gdy dziennikarze męczą moją rodzinę. Wielu z nich często stosuje chwyty poniżej pasa, tylko po to, aby usłyszeć od nich coś na mój temat. Gdybym nie udzielał wywiadów i nie bywał na konferencjach prasowych, to bym się nie dziwił, że coś takiego robię, ale przecież jestem dla nich cały czas dostępny. Wiem, że to część mojego zawodu, dlatego staram się udzielać jak najwięcej wywiadów, nie uciekam od tego. Nie chowam się i nie mieszkam na jakiejś strzeżonej wyspie, ale jest pewna granica prywatności i oni powinni ją akceptować. Ale nawet jeśli z kimś pogadam, to jeszcze nie znaczy, że napisze prawdę. Zawsze może coś poprzestawiać. Mógłbym to kontrolować, ale w sumie nie jest to aż tak ważne. Nie chcę tracić na to czasu. Skupiam się na pracy i tylko to mnie interesuje.

Jak czułeś się grając w "Dowodzie życia" Australijczyka?

RC: Hmm... W sumie najpierw w scenariuszu było napisane, że bohater jest Brytyjczykiem. Jednak rozmawiałem z Taylorem i powiedziałem mu, że w takich służbach nie pracują tylko ludzie z Wielkiej Brytanii i Stanów, ale są też Australijczycy, są ludzie z Nowej Zelandii, a nawet z krajów afrykańskich. Dlatego, biorąc pod uwagę, że mam taki a nie inny głos i akcent, to najlepiej będzie zrobić z bohatera Australijczyka. Miałem bowiem wszystkie odpowiednie cechy, aby zagrać tę rolę, a nie byłoby w tym żadnego zakłamania. Mogłem być jednocześnie wojownikiem i żołnierzem, ale z drugiej strony mogłem w każdej chwili być zwykłym urzędnikiem. To było szczere i najbardziej naturalne.

Taylor Hackford powiedział, że twój związek z Meg Ryan miał zły wpływ na przyjęcie filmu w Stanach. Zgadzasz się z tym?

RC: Tak powiedział? Co za pieprzony idiota! Serio. (śmiech). Film jest taki, jaki jest i nie da się chyba powiedzieć, że mój związek z Meg mógł na to wpłynąć. Moim zdaniem nie było dobrym pomysłem pokazywanie w Ameryce filmu o porwaniach tuż przed świętami Bożego Narodzenia. "Grinch" czy "Czego pragną kobiety" musiały się lepiej sprawdzić w tym okresie. Sam nie poszedłbym na "Dowód życia" w święta.

Czy wśród setek propozycji ciężko jest trafić na rolę, z którą mógłbyś się do końca identyfikować?

RC: Nie jest łatwo. Razem z moim agentem przedzieramy się przez setki ofert w poszukiwaniu roli, która byłaby prawdziwym wyzwaniem. Wyobraźcie sobie, że nie czytam już w ogóle książek, bo każdego tygodnia muszę przebrnąć dosłownie przez setki stron scenariuszy. Trochę mnie to wkurza, ale wiem, że muszę to robić, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trafisz na rzecz, która chwyci cię za gardło, na prawdziwą niespodziankę. Kiedy czytając scenariusz dostaję gęsiej skórki, kiedy akcja mnie porywa i zaczynam się identyfikować z bohaterem, wiem, że trafiłem na coś, co warto zrobić. Nigdy nie zakładam z góry jakiej roli szukam. Na przykład w nowym filmie "Beautiful Mind", który obecnie robię z Ronem Howardem, gram chorego na schizofrenię matematyka. To będzie ciekawe.

Jak skomentowałbyś to, co brukowce wypisują o tobie i Meg Ryan?

RC: Meg to piękna i odważna kobieta. Niestety, straciłem jej towarzystwo, ale wierzę, że nie straciłem jej przyjaźni. Nasz związek oparty był przede wszystkim na porozumieniu umysłów, na ciągłych rozmowach i tego mi brakuje.

Czy miejsce, w którym kręcono "Dowód życia", miało wpływ na tempo pracy?

RC: Dzień zdjęciowy to dzień zdjęciowy, niezależnie od tego, pod jaką szerokością geograficzną się odbywa. Trzeba jednak przyznać, że tym razem nie było łatwo. Do planu, na którym kręciliśmy wszystkie zdjęcia, mieliśmy z dżungli 1,5 godziny jazdy, a drogi w Ekwadorze nie należą do najlepszych na świecie... W końcu zdecydowałem się, że zamieszkam na miejscu, w dżungli, w jednej z przyczep. Wszyscy dziwili się mojej decyzji, ale kiedy przyjeżdżali rano na plan zmęczeni drogą, ja witałem ich rześki i wyspany. Wolałem mieszkać w tej dziczy niż mieć codziennie do czynienia z ekwadorskimi kierowcami.

Jak przygotowujesz się do roli?

RC: Na wiele różnych sposobów. Kiedy pracuję nad rolą, wcielam się w cudze życie, zbliżam się do czyjegoś charakteru tak jak tylko można. Podam ci pewien przykład z "Gladiatora". Na pewnym etapie powstania filmu producenci zażyczyli sobie sceny miłosnej z udziałem Lucilli i Maximusa. Od razu doszedłem do wniosku, że to absurd z punktu widzenia charakteru głównego bohatera. Przecież jedynym celem jego życia jest pomścić żonę, nie może po drodze baraszkować z córką cesarza. Przecież to byłoby wbrew niemu samemu, wbrew jego honorowi. Musiałem stoczyć z producentami małą bitwę, ale w końcu udało mi się im uświadomić, że to był głupi pomysł.

Jak wspominasz współpracę z Richardem Harrisem, z którym grałeś w "Gladiatorze"?

RC: To wspaniały człowiek i wyjątkowy aktor. Uwielbiałem rozmawiać z nim godzinami po zakończeniu zdjęć. Richard jest bardzo mądrym, doświadczonym człowiekiem. Wyrządził sobie samemu w życiu wiele złego, a potem potrafił to sam naprawić. Opowiem wam jeszcze jedną historię z powstawania "Gladiatora". Joaquin Phoenix to bardzo nerwowy młody człowiek, brakuje mu trochę pewności siebie. Przed kręceniem scen w Koloseum powiedział: "Przecież jestem tylko chłopakiem z Florydy. Co ja mam tam zrobić? Pomachać im wszystkim?" (śmiech). Bawił nas w ten sposób codziennie, a co najciekawsze, wszystko to robił ze śmiertelną powagą. Naprawdę miał z tym wszystkim spore trudności. Zastanawialiśmy się z Richardem, jak mu pomóc. Richard postanowił zaprosić go po zdjęciach na parę piw, żeby zobaczyć, czy Joaquin jest człowiekiem, któremu warto pomagać. Okazało się, że warto, że to wspaniały młody człowiek. Nazwałem go nawet "czekoladowym księciem", bo jest stanowczo zbyt słodki, by być cesarzem. W każdym razie Richard bardzo mu wtedy pomógł. Richard to dla mnie odwód na to, że można całe życie poświęcić aktorstwu. Można mieć swoje szaleństwa, które jednak w końcu mijają i znowu stajesz się sobą.

Jak odebrałeś słowa Anthony'ego Hopkinsa, że przypominasz mu jego samego sprzed lat?

RC: Na początku byłem bardzo dumny, odebrałem to jako wielki komplement. Potem jednak ktoś podpowiedział mi, że może Hopkins miał na myśli siebie z okresu, kiedy był alkoholikiem. (śmiech). Może to miało być ostrzeżenie?

Lubisz być porównywany do innych aktorów?

RC: Przyzwyczaiłem się do tego, tym bardziej, że lista nazwisk, które pojawiały się w kontekście mojej osoby, jest nieskończenie długa. Zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi chce mi takimi porównaniami zrobić przyjemność. Nigdy jednak nie miałem idoli, których chciałbym naśladować, nie wzorowałem się na nikim w bezkrytyczny sposób.

Dlaczego nie chcesz się przeprowadzić do Los Angeles, centrum filmowego świata?

RC: Ameryka to duży kraj i jest w nim wiele fajnych miejsc. Lubię Los Angeles, mam tam mnóstwo przyjaciół i zdaję sobie sprawę, że wokół tego miasta kręci się cały przemysł filmowy. Uważam jednak, że mieszkanie w Los Angeles jest trochę jak sypianie w biurze. Ale nigdy nie mówię nigdy. Nie wiadomo, co przyniesie życie. Może nadejdzie dzień, w którym będę musiał z jakichś bardzo ważnych względów przeprowadzić się do Los Angeles.

Żeby dopilnować interesów?

RC: Nie! Myślałem raczej o miłości, o takich rzeczach...

Czy rola w "Dowodzie życia" wymagała od ciebie specjalnego przygotowania fizycznego, jak miało to miejsce w przypadku "Gladiatora"?

RC: Na pewno nie była pod tym względem tak trudna jak "Gladiator" czy "Mystery Alaska". Starałem się jednak sam zagrać we wszystkich ujęciach, jak najmniej korzystać z pomocy kaskaderów. Poza tym muszę utrzymywać ciało w formie, bo widz widzi, czy jestem w stanie dokonać tych wszystkich rzeczy, które robię. W sumie myślę, że w jakimś stopniu do każdej roli trzeba przygotować się fizycznie, nie tylko psychicznie. Nie wystarczy założyć zabawny kapelusz, by stać się zupełnie innym człowiekiem. Na przykład przed kręceniem "Informatora" musiałem zrezygnować z wszelkich ćwiczeń i przerzucić się na dietę złożoną z bourbona i cheeseburgerów. Bardzo mi się to podobało. (śmiech). Najzabawniejsze jest to, że przygotowanie do "Informatora" zajęło mi zaledwie sześć tygodni, ale żeby po wszystkim wrócić do formy, potrzebowałem pół roku.

Czy myślisz, że w tym roku dostaniesz Oscara?

RC: Prawdę mówiąc, jestem trochę zaskoczony tą nominacją. "Gladiator" to wspaniały film, a Ridley Scott to wielki reżyser, od 30 lat w ścisłej czołówce. Te nominacje były oczywiste. No cóż, czułbym się w pełni spełniony jako aktor dzięki nominacji za rolę w "Informatorze", ale jako że nominowano mnie ponownie, muszę przyznać, że to jeszcze milsze uczucie. (śmiech).

Skoro do każdej roli przygotowujesz się tak skrupulatnie, ciekawi mnie, jak wygląda to w przypadku roli cierpiącego na schizofrenię matematyka, o której wspomniałeś?

RC: Zaczynam od tego, co zwykle, czyli bardzo dużo czytam. W szkole byłem słaby z matematyki, a współczesna matematyka pozostaje całkowicie poza sferą mojego zrozumienia... Matematyka uprawiana przez człowieka, którego gram, czyli Johna Nasha Juniora, to właściwie sztuka. To instynktowne poszukiwanie odpowiedzi na wyjątkowo złożone pytania. Ten człowiek najpierw znajduje prawidłowe odpowiedzi, a potem próbuje znaleźć dowody na to, że ma rację. Całe szczęście, że to tylko film.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy