Reklama

"Nie jestem pazerna na role"

Ewa Kasprzyk ukończyła w 1983 roku PWST w Krakowie. Za rolę Rozalii Pawłowny w "Pluskwie" Majakowskiego została w 1983 roku nagrodzona na I Ogólnopolskim Przeglądzie Szkół Teatralnych w Łodzi. Rok po skończeniu szkoły otrzymała nagrodę dla młodych aktorów na 24 Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu. Od 1983 roku jest aktorką Teatru Wybrzeże w Gdańsku. W 1995 roku została uhonorowana Nagrodą Bursztynowego Słonia przyznawaną przez Towarzystwo Wspierania Teatru w Trójmieście. W roku 1996 otrzymała nagrodę teatralna wojewody gdańskiego za rok 1995 za rolę Olgi w "Trzech siostrach" Czechowa.

Reklama

Znana z ról w filmach: "Kogel - Mogel", "Pajęczarki", "Kolejność uczuć", "Kochaj i rób co chcesz". Popularność przyniósł jej serial "Złotopolscy", w którym gra Ilonę.

Podczas ostatniego, XXVI Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, otrzymała nagrodę za najlepszą rolę kobiecą w filmie "Bellissima" Artura Urbańskiego.

Z Ewą Kasprzyk rozmawiała Anna Kempys.

Film "Bellissima" został bardzo dobrze przyjęty i już można powiedzieć, że odniósł sukces. Pani jednak wydaje się podchodzić do tego dosyć spokojnie, bez emocji?

Ewa Kasprzyk: Bo ja jestem Koziorożcem i stąpam twardo po Ziemi. To fantastycznie, że film "Bellisima" został tak ciepło przyjęty, ja naprawdę to doceniam. Na festiwalu w Gdyni było wiele filmów, w których grałam bardzo różne role. Oprócz tych komediowych - "Kogiel Mogiel", "Komedia małżeńska", także dramatyczne - "Drzewa" Królikiewicza. Przez lata byłam jednak kojarzona z lekkim repertuarem i z komercją, co wielokrotnie mi zarzucano, a przecież teraz wszyscy oglądają te filmy - to klasyka komedii polskiej. Kiedy dostałam scenariusz "Bellissimy", od razu wiedziałam, że to fantastyczna rola, choć nie do końca było wiadomo, czy właśnie ja to zagram.

Dostała pani na tegorocznym festiwalu w Gdyni nagrodę za najlepszą rolę kobiecą w filmie "Bellissima". W sytuacji, kiedy większość polskich aktorek narzeka na brak ciekawych propozycji, zagranie takiej roli to zapewne spełnienie marzenia aktorki?

EK: W pewnym wieku nie dostaje się już tak wielu propozycji, ale ja jestem jak najdalsza od narzekania. Jeżeli nie gram, to i tak sobie organizuję czas i nie narzekam na brak pracy. Ta rola rzeczywiście zaprzecza teorii, że nie ma ról dla kobiet w tak zwanym średnim wieku. Można oczywiście spekulować, czy po tej roli otrzymam kolejne tak ciekawe propozycje. W warunkach amerykańskich powinnam dostać teraz tysiące ofert. A może telefon tradycyjnie będzie milczał? Nie oczekuję od losu niespodzianek i podarunków. Myślę, że miejsce aktora jest w teatrze, a to, że udaje się nam zagrać czasami w filmie taką czy inną rolę, jest dodatkową przygodą.

Jak pani poznała Artura Urbańskiego?

EK: Artur zaprosił mnie na zdjęcia próbne do Warszawy, to było w lipcu 2000 roku. Do końca nie wiedziałam, czy zagram w tym filmie, natomiast dostałam scenariusz i kiedy przeczytałam ten tekst uznałam, że rola jest warta tego, żeby o nią zabiegać. Nigdy tego wcześniej nie robiłam, ponieważ nie jestem aktorką, która jest pazerna na role. Ale w tym przypadku powiedziałam sobie, że zrobię wszystko, by zagrać rolę matki. No i udało się. Film rozpoczęliśmy kręcić w poniedziałek, a ja dopiero w sobotę dowiedziałam się, że gram. Artur przyjechał do mnie do Gdyni, zjedliśmy na tarasie śniadanie, a on cały czas dziwnie mi się przyglądał. W końcu powiedział: Ty tego nie zagrasz, bo jesteś za delikatna. Wychodząc ode mnie zobaczył jednak pewne moje zdjęcie, które zostało zrobione po 9 godzinach sesji - miałam na nim straszne zmarszczki. Artur zapytał: To ty możesz tak źle wyglądać?! To dobrze.. Bardzo się ucieszyłam, że zagram. Po pierwszym dniu zdjęciowym w Warszawie, po przyczepieniu włosów a la Violetta Villas, Artur i ekipa stwierdzili: No to mamy matkę. A później już nikt nie zwracał się do mnie inaczej jak Matka. I tak zostałam odwieczną matką.

Dlaczego tak bardzo chciała pani zagrać tę kobietę? Podobno walczyła pani zaciekle o tę rolę. Proszę zdradzić, w jaki sposób?

EK: Trzeba rozmawiać, przekonywać, negocjować. Czułam w sobie pewien potencjał, wiedziałam, że ja to chcę zagrać, że ja to mogę zagrać, że jest to wpisane organicznie w moje możliwości. Jeżeli się ma taką pewność, to można z tego pułapu startować. Kiedy przeczytałam scenariusz, pomyślałam najpierw o determinacji, która jest w tej kobiecie, a potem o tym, że jest to szansa pójścia na całość, możliwość spełnienia się i grania na bardzo szerokim diapazonie. Istniała pułapka, że możemy za bardzo pójść w wyrafinowanie i przesadę, ale nie bałam się tego. Nie obawiałam się pewnego naturalizmu - niektóre sceny wymagały ode mnie grania bez upiększania. Artur bardzo mi pomógł - wymyślił te niezwykłe włosy, całą charakteryzację, która całkowicie mnie zmieniła. Kiedy na to teraz patrzę, na tę transformację, widzę inną mnie. To jest fantastyczne.

Jak pracowało się na planie z niezawodową aktorką - modelką i debiutującym reżyserem?

EK: Od tej chwili życzyłabym sobie grania tylko z młodymi - i aktorami, i reżyserami. Oni wnoszą do pracy pewną świeżość, naturalność, nie ma w nich schematu. Czasem to wymaga na przykład dłuższego oczekiwania na planie na ujęcie, ale prowadzi do wymiernych efektów. Wiele scen było improwizowanych. Niektóre dialogi powstawały bezpośrednio na planie, choć na kanwie scenariusza.

Podobno nie jest pani aktorką, z którą łatwo się pracuje. Jaki pani miała wpływ na swoją rolę?

EK: Powiem szczerze - generalnie nigdy nie poddaję się reżyserom, a przynajmniej nie do końca. Miałam znaczny wpływ na tę rolę, ale gdybym miała taki wpływ, jaki bym chciała, to ta rola wyglądałaby jeszcze inaczej. Parę scen, które były dla mnie bardzo ważne, nie zostało nakręconych, ale to ze względu na braki finansowe i na brak taśmy. Wydaje mi się, że bardzo pomogłam Arturowi - jeżeli ktoś debiutuje, to trzeba mu pomóc.

W filmie dotknięto ważnego tematu - toksyczni rodzice. Nie pomyślała pani czasami na planie: "Przecież ja tak samo zachowuję się w stosunku do swojego dziecka". Odkryła pani w sobie cechy, do których trudno się przyznać?

EK: Na szczęście chyba nie. Ja mojej piętnastoletniej córce pozostawiam dużą swobodę, jeśli chodzi o wybór jej zainteresowań. Ona jest bardzo samodzielna z racji tego, że ja uprawiam ten a nie inny zawód. Czasami pomyślałam o tym, bo to jest nieuniknione. Przyznam się, że miałam takie zapędy jak zaborcza matka, bo chciałam na przykład, żeby moja córka grała na instrumencie. To się skończyło tym, że ona chodziła na lekcje skrzypiec, potem kontrabasu, ale kiedy okazało się, że granie jest dla niej wielkim piekłem i dla nas domowników też, to przestałam ją do tego zmuszać. W filmie "Bellissima" jest coś takiego, co zaczynam odczuwać. Nieuniknione jest to, że lata mijają, a moja córka dorasta. Wielokrotnie to ona jest doradcą, jeśli chodzi o rozwiązywanie pewnych problemów, a nie ja. Dzieci nie możemy ani namawiać ani przestrzegać. Myśmy przez to przeszli i nie słuchaliśmy przecież rad dorosłych. To jest wciąż to samo, tylko w innych realiach.

W filmie "Bellissima" mężczyźni pokazani są jako słabi i nieodpowiedzialni. A jacy mężczyźni panią otaczają?

EK: Nie można tego uogólniać. Są różni mężczyźni i zawsze tak było. Akurat mój mężczyzna jest zaprzeczeniem tego, co się teraz mówi o współczesnych facetach.

Czy satysfakcjonuje panią gra w serialu "Złotopolscy"? Wielu aktorów twierdzi, że w serialach zarabia się tylko pieniądze w oczekiwaniu na rolę w filmie fabularnym czy teatrze.

EK: Ja nie mogę narzekać. W momencie, kiedy zaproponowano mi rolę w "Złotopolskich", byłam trochę "na aucie". Wiele lat pracowałam w teatrze Wybrzeże i nie były to za dobre układy. Gdy zaproponowano mi tę pracę, wyglądało na to, że będzie to epizod. Potem postać zaczęła się rozwijać, w związku z tym, że się spodobała. Mogę powiedzieć, że sprawia mi szaloną przyjemność przebywanie na planie z tymi ludźmi. Bardzo się wszyscy przyjaźnimy, począwszy od aktorów, do pionu reżyserskiego i technicznego. Gram w tym serialu z wielką przyjemnością. Nie robię tego tylko dla pieniędzy.

Co pani sądzi o młodych twórcach z "Pokolenia 2000"?

EK: Bardzo dobrze, że to jest takie rozdmuchane zjawisko, że nagle objawiło się jakieś Pokolenie. Młodzi ludzie już dawniej robili swe filmy, ale po raz pierwszy ujęto to w ramy promocyjne, i wspaniale, że tak się stało. Oni chcą robić kino, mają swoje pomysły, scenariusze, wciągają w to nas, aktorów. Naprawdę życzyłabym sobie pracować jeszcze z debiutantami, bo to jest jak ocean - wpływamy na niego, ale nie wiadomo dokąd dopłyniemy. To fantastyczna przygoda.

Te filmy są jednak bardzo pesymistyczne w swej wymowie. Czy pani myśli, że młodym ludziom żyje się teraz trudniej, niż ich rówieśnikom przed laty?

EK: Myślę, że to świat, który nas otacza, jest mroczny. Tematykę, jaką na przykład Maciej Pieprzyca porusza w swym filmie "Inferno", jest szalenie dołująca. Zawsze w swoim życiu staram się odsuwać takie mroczne rzeczy na bok, ale też mnie to dotyka, jak każdego człowieka.

Jakie są pani najbliższe plany?

EK: Skończyłam niedawno pracę nad filmem "Break Point" - to koprodukcja rosyjsko-polska. Gram amerykańską multimilionerkę. Ten film prawdopodobnie nie będzie wyświetlany w Polsce, ale wystąpiło w nim wielu znanych polskich aktorów: Daniel Olbrychski, Ewa Szykulska i Jan Englert. Mam w zanadrzu pewną propozycję, o której jeszcze teraz nie śmiem mówić. Poza tym ciągle jestem obecna w teatrze.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama