Reklama

"Jestem aktorem intuicyjnym"

Morgan Freeman urodził się w 1937 roku w Stanach Zjednoczonych. Po ukończeniu szkoły średniej otrzymał propozycję stypendium na wydziale aktorskim Jackson State College, wybrał jednak 5-letnią służbę w wojsku. Karierę aktorską zaczynał w Kalifornii, gdzie występował w teatrach. Brał między innymi udział w musicalu "West Side Story".

Od 1968 roku występował na Brodway'u, a od 1971 roku także na małym ekranie. Jego debiutem kinowym była rola w filmie "Who Say's I Can't Ride a Rainbow?".

Lata 70. i 80. nie przyniosły mu wielu ról filmowych. Przełomem okazał się udział w produkcji "Street Smart" w 1987 roku, dzięki któremu uzyskał wiele nagród, w tym pierwszą nominację do Oscara. Już dwa lata później odniósł kolejny sukces rolą szofera i przyjaciela tytułowej bohaterki filmu "Wożąc panią Daisy", wyreżyserowanego przez Bruce'a Beresforda. Otrzymał za nią drugą nominację do Oscara, Złoty Glob i Srebrnego Niedźwiedzia na Festiwalu Filmowym w Berlinie. Wcześniej przez dwa lata grał tę samą postać w teatrze.

Reklama

W latach 90. stał się jednym z najpopularniejszych aktorów Hollywood. Wystąpił między innymi w "Robin Hoodzie, księciu złodziei" Kevina Reynoldsa, "Bez przebaczenia" Clinta Eastwooda, "Siedem" Davida Finchera, "Amistad" Stevena Spielberga. W 1995 roku uzyskał trzecią nominacje do Oscara, tym razem za rolę w "Skazanych na Shawshank" Franka Darabonta.

Morgan Freeman próbował także swoich sił jako reżyser. W 1993 roku nakręcił film "Bopha". Od kilku lat jest także producentem. Wspólnie z Genem Hackmanem wyprodukował wchodzący na polskie ekrany film "Podejrzany". Z tej okazji Morgan Freeman przyjechał do Polski.

Wypowiedziom Morgana Freemana podczas pobytu w Polsce przysłuchiwała się Magdalena Voigt.

Pana bohaterowie to najczęściej introwertycy, którzy pod maską spokoju skrywają wielkie emocje. Dlaczego lubi pan grać takie role?

Morgan Freeman: To trudne pytanie. Trudno znaleźć na nie odpowiedź, bo muszę powiedzieć, że świadomie nie postrzegam postaci, które gram, jako introwertycznych. Całkiem możliwe, że te wybory, których dokonuję, są podświadome, sam nie wiem.

Debiutował pan w 1968 roku na Broadway'u, ale w kinie zaczął pan grać dopiero w latach 80., gdy miał już pan ponad 40 lat. Dlaczego tak późno?

MF: Sam bym chciał to wiedzieć! W Hollywood po raz pierwszy pojawiłem się w 1959 roku, więc dlaczego tak długo to trwało? Sam sobie zadaję to pytanie. Tym niemniej jestem wdzięczny niebiosom, że jednak zaistniałem. Bo w końcu mogło w ogóle do tego nie dojść.

Czy miało to coś wspólnego z atmosferą panująca wtedy w Hollywood?

MF: Możliwe, aczkolwiek w zasadzie tak nie sądzę, ponieważ atmosfera pewnie jakaś była, ludzie często z perspektywy dnia dzisiejszego chcieliby to tak przedstawiać, ale ja nie sądzę, aby to był jakiś zasadniczy powód. W związku z tym mogę powiedzieć, że w danym czasie byłem po prostu albo zbyt wysoki albo zbyt niski i pewnie dlatego mnie nie chcieli.

"Podejrzany" to remake francuskiego filmu "Garde a'vue", który notabene oparty był na amerykańskiej powieści. Jaki pan miał udział w zrealizowaniu "Podejrzanego"?

MF: Pomysł wyszedł od Gene'a Hackmana, który w latach osiemdziesiątych zobaczył tę francuską wersję i bardzo zapalił się do tego pomysłu. Bardzo chciał to zrobić po swojemu. Przez kilka lat chodził z tym pomysłem i proponował go różnym studiom filmowym. To także wiąże się z czymś innym. Kiedy jest się tak wielką gwiazdą, człowiekiem, który wszystko zrobił i wszystko może, to również może sobie zażyczyć, że sam dla siebie chce nakręcić taki, a nie inny film. I studia się na to godzą, więc realizacja "Podejrzanego" jest przede wszystkim zasługą Gene'a Hackmana. Po raz pierwszy pomysł wspólnego wystąpienia w filmie zrodził się, kiedy pracowałem z nim na planie "Bez przebaczenia". Wtedy po raz pierwszy o tym wspomniał, chcieliśmy ponownie zagrać ze sobą. I kiedy po kilku latach starań pojawiła się taka możliwość, zrobiliśmy właśnie ten film. Razem z Lori [McCreary, producentka] szukaliśmy jakiegoś projektu do realizacji, ale w większości były one mało ekscytujące, więc ostatecznie udało nam się zrealizować właśnie "Podejrzanego" i namówić do współprodukcji, żeby było śmieszniej, firmę francuską. Szczęście polega na tym, że udało się wreszcie ten projekt zrealizować.

Czy to prawda, że światowa premiera filmu odbyła się w Cannes?

MF: Tak, pokaz w Cannes to była premiera światowa.

Jak pan ocenia to, w jakiej mierze ten pokaz przyczynił się do światowej promocji filmu?

MF: Wydaje mi się, że to ja dokonuję osobistej promocji tego filmu na całym świecie, ponieważ Polska jest chyba szóstym państwem do którego przybywam z tym obrazem.

W związku z rozdaniem Oscarów często mówi się o tym, jak wzrastają gaże aktorów, którzy dostają Oscara. Czy gaże nominowanych do tej nagrody również wzrastają po nominacji?

MF: Tak, to oczywiście wpływa na zarobki, natomiast wszystko zależy od pozycji, jaką zajmuje dany aktor. Te wysokie gaże przede wszystkim wynikają z efektów finansowych, z wpływów i wyników, jakie filmy osiągają w box officach. To nie wynika z samego nazwiska aktora - jeśli film jest udany, skuteczny, wtedy znajduje to odzwierciedlenie także w gażach. Na przykład film "Mission Impossible" z Tomem Cruisem zarobił pół miliarda, więc nie można w tym momencie powiedzieć, że przynajmniej w jakiejś cząstce Tom Cruise nie przyczynił się do takich ogromnych wpływów. Ja nigdy nie przyczynię się do tak ogromnych zysków, ale nie w tym rzecz. Generalnie, jeśli chodzi o uczestników całego procesu produkcyjnego, to aktorzy otrzymują najmniejszy ułamek wyników kasowych filmu. Mówię tu oczywiście o aktorach jako o pewnej grupie, kategorii zawodowej. Wiadomo, że są pewne postaci indywidualne, sławne, które zarabiają ogromne pieniądze, ale wytwórnie filmowe naprawdę nie rozdają podarunków za darmo.

W związku z którą pańską nominacją jest panu najbardziej żal, że nie zamieniła się w Oscara?

MF: Próbuję sam ocenić wagę tego pytania i znaleźć swój stosunek do niego, ponieważ to, że jest się nominowanym, wcale nie oznacza, że człowiek zasługuje na tę nagrodę. Problem polega na tym, że to również wiąże się z popularnością aktora - można było zagrać w jakimś wspaniałym filmie, ale ludzie nie chcą go oglądać. Można było zagrać wspaniałą rolę, ale nikt o niej nie wie. Myślę, że w przypadku filmu "Skazani na Shawshank", można było liczyć na większy sukces, gdyby miał on większą publiczność.

A czy nie uważa pan, że nominowana rola w "Wożąc panią Daisy" była najlepsza?

MF: Ja nie mam na ten temat zdania.

Co zafascynowało pana w głównym bohaterze "Podejrzanego", oficerze policji, że zdecydował się pan przenieść ten charakter na ekran?

MF: Muszę powiedzieć od razu, że interesowała mnie nie tyle ta rola, ile perspektywa współpracy na planie z Genem Hackmanem. To była decydująca okoliczność, bo wydaje mi się, że właśnie w tym filmie, na podstawie tego scenariusza, równie dobrze moglibyśmy się z Genem wymienić rolami i ja mógłbym zagrać tę drugą postać.

Czy rzeczywiście byłoby możliwe, by panowie zamienili się tymi rolami?

MF: Tak, to byłoby bardzo łatwe. Proszę pamiętać, że granie to jest udawanie, więc mogliśmy się z łatwością zamienić tymi postaciami, bez najmniejszego zgrzytu.

Czy nie sądzi pan, że gdybyście się zamienili rolami i gdyby to pan grał podejrzanego, to film - zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych - miałby znacznie szerszy oddźwięk społeczny?

MF: Jest taka możliwość, ale naprawdę nie można z góry powiedzieć, że tak by było, albo tak by nie było.

"Podejrzany" to tak naprawdę pojedynek emocjonalny pomiędzy pana bohaterem i bohaterem granym przez Gene'a Hackamana. W jaki sposób pracował pan nad tym, aby uzyskać tak wspaniały efekt, przy użyciu tak minimalnych środków. Ile siły wymagało stworzenie takiej kreacji?

MF: Gene i ja jesteśmy aktorami tego samego typu, jesteśmy aktorami intuicyjnymi, w związku z tym nie jest potrzebne, abyśmy w granie wkładali jakieś szczególne emocje, wydobywane z głębi naszych jestestw.

Czy rzeczywiście każda rola pozostaje bez wpływu na psychikę aktora, czy granie w takim filmie jak "Siedem", o takim przesłaniu, o takiej atmosferze, nie wpływa jednak na aktora?

MF: Nie powiedziałem, że żadna rola nie wpływa na aktora, ja tylko mówiłem o sobie, i tak również było w przypadku "Siedem". I w tym przypadku w żaden sposób nie identyfikowałem się, nie przejąłem się tymi wszystkimi sprawami, które ta postać reprezentuje. Ponieważ to nie był mój scenariusz, to nie ja napisałem tę rolę, nie identyfikowałem się tak bardzo z postacią. Gdybym to ja ją wymyślił, ja napisał tę rolę, to może byłbym emocjonalnie bardziej związany. Może w związku z tym wywierałoby to na mnie większy wpływ. Tak jak już mówiłem, dla mnie aktorstwo naprawdę można zdefiniować jednym słowem: UDAWANIE.

Czy lepiej gra się panu w teatrze czy w kinie, i co pana zdaniem jest trudniejsze, milsze, co sprawia większą przyjemność?

MF: Ojejku! Muszę powiedzieć, że na tym wstępnym etapie, początkowo - ze względu na bezpośredni kontakt z publicznością, która natychmiast nagradza człowieka chociażby brawami - granie w teatrze daje większą satysfakcję. Ale ponieważ w filmie dają większe wynagrodzenie za mniej pracy, zdecydowanie wolę występować w filmach. Osobiście od dziecka zawsze wyobrażałem sobie siebie samego jako aktora filmowego.

Przyjechał pan do Polski z żoną. Czy zechciałby pan powiedzieć parę słów o swojej towarzyszce życia i o swojej rodzinie?

MF: Moja żona jest projektantką. Poznaliśmy się w teatrze. To ona mnie uwiodła, nie ja ją. Jesteśmy razem, hmm.. dwadzieścia kilka lat, chyba dwadzieścia pięć. Mam czworo dzieci, jedenaścioro wnucząt i jednego prawnuka.

Jak skomentowałby pan wypowiedzi pana kolegów po fachu, między innymi Denzela Washingtona i Samuela L. Jacksona, którzy twierdzą, że w Hollywood nie ma dobrych ról dla Afro-Amerykanów?

MF: Ten problem przypomina takiego smoka, który cały czas podnosi łeb i szczerzy zęby. Muszę powiedzieć, że gdyby to czarni ludzie pisali historię świata, to w tej historii nie byłoby w ogóle białych ludzi. To wszystko, jeśli chodzi o moją odpowiedź.

A czy jednak może pan to trochę rozszerzyć?

MF: Uważam, że każdy człowiek, który coś tam opowiada, opowiada swoją własną historię. I teraz powiem coś osobistego i nie w imieniu jakiejkolwiek grupy. Nie jest fair krytykowanie jakiegoś ustroju, jakiegoś systemu, bez wniesienia w niego własnego wkładu. Po prostu najpierw trzeba dać coś od siebie, żeby można było coś krytykować. Uważam, że jako przemysł filmowy Hollywood naprawdę dobrze się spisuje, ponieważ przyjmuje do siebie różne elementy, jest otwarty. A poza tym jest to po prostu biznes, działalność gospodarcza. I Hollywood po prostu działa reagując na popyt, czyli zapotrzebowanie publiczności. I z tym się musimy zgodzić. Mam nadzieję, że teraz jasno się wyraziłem.

W czasie swojej aktorskiej kariery miał pan możliwość pracowania z wieloma wybitnymi aktorami, artystami. Współpracę z którym z nich uważa pan za najlepszą. Czy najlepiej pracowało się z Genem Hackmanem czy może z kimś innym?

MF: Uważam, że wszyscy ci wspaniali ludzie, z którymi przyszło mi pracować, są naprawdę najlepsi. Muszę powiedzieć, że jednym z takich najwspanialszych doświadczeń, które teraz przychodzi mi do głowy, była współpraca z Clintem Eastwoodem. Także z Richardem Harrisem, ale tak samo było z Genem Hackmanem. To są wspaniałe doświadczenia, które sobie bardzo cenię. Dlatego trudno jest mi wypunktować jakieś jedno nazwisko, czy w ogóle posługiwać się tym określeniem - "najlepszy".

Podczas ostatniej oscarowej gali prezentował pan jeden z pięciu nominowanych filmów, czy ostateczny werdykt zaskoczył pana, czy wygrali pana faworyci? Czy gdyby sam pan przyznawał Oscary, to zwyciężyliby ci, którzy zwyciężyli?

MF: Nigdy bym inaczej nie wyrokował. Zaskoczyła mnie nagroda dla najlepszego aktora, ale zgadzam się z tym werdyktem, ponieważ ta kategoria w ogóle nie powinna się tak nazywać - "Najlepszy aktor". Te nagrody to miernik popularności, zasięgu filmu. A ten film naprawdę bardzo mi się podobał. I uwielbiam to, co zrobił Russell Crowe. Zresztą zawsze podobał mi się we wszystkich swych rolach. Jeżeli mówię, że to była dla mnie niespodzianka, to wcale nie oznacza, że się nie zgadzam z tym werdyktem.

W Stanach Zjednoczonych w tym momencie powstaje dużo filmów niskobudżetowych i niezależnych, pokazywanych chociażby na festiwalu w Sundance. Jaki jest pana stosunek do takiego kina i czy zgodziłby się pan wystąpić w taki filmie?

MF: Ale ja właśnie mam taką niezależną firmę i pracuję dla niej. "Podejrzany" jest właśnie taką niezależną produkcją. Sztuka filmowa w Ameryce rozwija się w tym kierunku. Studia coraz bardziej otwierają się na takie pomysły, które nam kojarzą się z kinem niezależnym. I reagują na to. Można to porównać do sceny teatralnej w Nowym Jorku, gdzie mamy Broadway i tak zwany off-Broadway. Jeśli ktoś chce obejrzeć jakieś wielkie widowisko, wielki spektakl, to idzie na pokaz na Broadway'u, a jak chce obejrzeć intelektualną propozycję, idzie na spektakl off-Broadway'owski.

W 1990 roku wyreżyserował pan film "Bopha". Od tego czasu minęło już ponad dziesięć lat, czemu zrezygnował pan z reżyserii?

MF: Ale ja wcale z tego nie zrezygnowałem! Do podjęcia próby reżyserskiej skłoniły mnie uwagi różnych osób, z którymi spotykałem na planach różnych filmów. Ludzie ci mówili mi: "Wiesz, masz bardzo dobre oko". Bardzo często sugerowałem pewne rozwiązania, które były bardzo chętnie przyjmowane, więc podjąłem próbę reżyserską trochę za namową przyjaciół. Ale przede wszystkim jestem aktorem i nie zamierzam gwałtownie zmieniać kariery.

Czym zaskoczy nas pan jeszcze jako reżyser?

MF: Kiedy dojdzie do jakiejś realizacji, to ja pewnie będę tak samo zaskoczony jak państwo.

Wspomniał pan, że aktorstwo to w pewnym sensie raczej udawanie, w Europie jest ono traktowane jako pewna misja. Czy znajduje pan u siebie jakieś głębsze powody bycia aktorem, oprócz tego, że zarabia pan w ten sposób na życie?

MF: Nie. Nie ma żadnych innych motywacji. Ja po prostu nie wyrastałem w poczuciu, że będę prezydentem Stanów Zjednoczonych, albo szefem jakiejś wielkiej firmy, ja po prostu dorosłem i stałem się aktorem. I od tego momentu, jak człowiek zostaje aktorem, po prostu robi to, co robi. Nie sądzę, że ktoś z państwa, kiedy postanawia, że chce zostać dziennikarzem, chce w ten sposób zmienić świat. Chce się zostać fotografem, bo lubi się robić zdjęcia. Ja zostałem aktorem, bo jestem naprawdę dobry w udawaniu. Bardzo dobrze potrafię udawać kogoś innego.

Czy wykorzystuje pan to także w życiu prywatnym?

MF: Poza planem nigdy tego nie wykorzystuję.

Nad jakimi rolami pracuje pan w tej chwili i czy któraś z nich ma szansę stania się rolą oscarową?

MF: Żadna z nich nie będzie oscarowa. Teraz wybieram się do Montrealu, gdzie będę grał szefa centralnego wywiadu i nie widzę w tej postaci szans na nominację oscarową, zresztą kiedy gram nie myślę tymi kategoriami.

Czy to będzie film amerykański czy kanadyjski?

MF: Amerykański.

Dlaczego w takim razie jest realizowany w Montrealu?

MF: Ponieważ wiele filmów, których akcja toczy się w Ameryce, kręci się obecnie w Kanadzie. I wszyscy wiemy dlaczego. Oczywiście chodzi o pieniądze. Za film, który w Ameryce kosztowałby 50 milionów dolarów, w Kanadzie płaci się 30 milionów.

W filmie "Deep Impact" zagrał pan prezydenta Stanów Zjednoczonych. Czy myślał pan o karierze politycznej, tak jak inni aktorzy w Hollywood?

MF: Nie myślałem o karierze politycznej. Chcę, żeby to było absolutnie jasne i powtórzę to raz jeszcze - ja jestem tylko i wyłącznie aktorem. Mam swoje polityczne przekonania, jak każdy człowiek, ale daję im wyraz przy urnie wyborczej w momencie głosowania.

"Podejrzany" to film, który nie trzyma się klasycznej konwencji hollywoodzkiej, pewnie też nie przypadkiem jego promocja odbywa się w Europie. Jak film został w takim razie przyjęty w USA?

MF: Film został w Ameryce sprzedany firmie dystrybucyjnej, która sprzedaje go tylko na kasetach video. Film cieszy się powodzeniem w Stanach Zjednoczonych, ale nie mogliśmy naciskać na firmę dystrybucyjną, żeby przeznaczyła więcej pieniędzy na jego promocję. Ja przyjechałem do Europy, by tutaj promować ten film i poświęcam tutaj swój czas, ponieważ w Europie ten film spotyka się dużym powodzeniem. Gdybym odmówił brania udziału w takich turach promocyjnych, byłoby to niczym plucie pod wiatr.

Czy takie promocje to ciężki obowiązek, czy raczej doświadczenie, które może pana czegoś nauczyć?

MF: Oba te stwierdzenia są słuszne, ale w praktyce wygląda to tak, że jeszcze dwa dni temu byłem w Los Angeles, teraz jestem tutaj, a za dwa dni znów będę leciał z powrotem i znów będę pracował. Więc rzeczywiście jest to dość uciążliwy obowiązek, ale z drugiej strony z przyjemnością przyjeżdżam do krajów, w których nigdy nie byłem. Nie wątpię, że nauczę się czegoś chociażby o Polsce.

W Polsce nie ma jeszcze na ekranach jednego z triumfatorów tegorocznych Oscarów, filmu "Traffic". Jaka jest pana opinia o tym filmie?

MF: Ten film bardzo mi się spodobał. Po raz pierwszy udało się pokazać zjawisko przemysłu narkotykowego we wszystkich jego wymiarach, z całą jego głębią i skomplikowaniem. Ja nie nazywam tego problemem narkotykowym, ponieważ problemem jest sposób, w jaki rząd próbuje zapanować nad tym zjawiskiem. Problem narkotyków jest tak stary jak świat. Narkotyki są popularne, istnieje handel nimi, a ponieważ są nabywcy, handel jest i będzie istniał. I myślę, że film "Traffic" wszystkie te elementy w sposób jasny przedstawia.

Czy uważa pan, że legalizacja narkotyków może przyczynić się do rozwiązania tego problemu?

MF: Porównajmy to do kwestii alkoholu i alkoholizmu. W różnych analizach można przeczytać, że to jest najgorszy narkotyk, najgorsze przyzwyczajenie. W czasie prohibicji wokół alkoholu toczyło się całe życie. Wszelkiego rodzaju przestępstwa, zbrodnie, korupcja. To samo obserwujemy dzisiaj jeśli chodzi o narkotyki. W Ameryce mamy więzienia przepełnione bardzo młodymi ludźmi. Wszyscy siedzą tam za to, że byli związani z rozprowadzaniem narkotyków. We wczorajszych gazetach podano informację, że w Anglii zdecydowano się na poluzowanie przepisów dotyczących marihuany, Anglicy idą tropem Holendrów i wydaje się, że to jest dość skuteczny sposób i kto wie, może to jest ta droga.

Który z reżyserów pana zdaniem zrobił ostatnio świetny film, i z którym chciałby pan współpracować?

MF: Chętnie pracowałbym z każdym, z którym jeszcze nie pracowałem, czyli z większością. W ogóle to nie używam pojęcia "najlepszy reżyser", bo tego sformułowania się w tym biznesie nie używa. Gdyby tak to nazywać, to co rok musielibyśmy kogoś nazywać "najlepsza", "najlepszy".

Czy zna pan polskie kino? Czy zgodziłby się pan wystąpić w jakimś polskim filmie?

MF: Wszystko zależy od scenariusza. W 1983 roku byłem członkiem berlińskiego jury i widziałem wiele filmów z różnych państw, których normalnie bym nie zobaczył. Jednym z nich był jeden z filmów najbardziej znanego polskiego reżysera. To był film Kieślowskiego z trylogii "Trzy kolory". Tak więc coś niecoś wiem o polskim kinie.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy