Reklama

"Film momentu przejścia"

Yurek Bogayevicz - reżyser, scenarzysta. W 1971 roku ukończył Wydział Aktorski PWST w Warszawie. Jednak w swoich zainteresowaniach skłaniał się raczej ku reżyserii. Zadebiutował szkolnym spektaklem, adaptacją "Pelikana" Strindberga. W 1976 roku wyjechał do Bostonu. Reżyserował tam sztuki teatralne, specjalizując się w klasyce greckiej. W następnych latach reżyserował nadal w Bostonie, ale również w Montrealu i Toronto. Na początku lat 80. przeniósł się do Los Angeles, gdzie wystawił sztukę "Arturo Ui" Bertolda Brechta, za którą otrzymał prestiżową nagrodę Los Angeles Drama Critics Circle. W kinie zadebiutował filmem "Anna", który w roku 1988 otrzymał nominację do Oscara oraz nagrodę Francois Truffoni za najlepszy debiut na festiwalu w hiszpańskim Valladolid także w roku 1988. Yurek Bogayevicz wyreżyserował ponadto obrazy: "Exite in Red", "Trzy serca" i "Boże skrawki".

Reklama

Na zakończonym w sobotę, 15 września, XXVI Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych jury nagrodziło "Boże skrawki" Yurka Bogayevicza indywidualną nagrodą za scenariusz. Film zdobył również Nagrodę Feniks Polish Film Promotion, organizatora Festiwalu Polskich filmów Fabularnych w Toronto.

Po konkursowym pokazie filmu "Boże skrawki", z Yurkiem Bogayeviczem rozmawiała Magdalena Voigt.

Spotykamy się na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, na którym w konkursie prezentowany jest Pana ostatni film - "Boże skrawki". Jest to poruszający i dramatyczny obraz rozgrywający się w czasach wojny. Jest Pan nie tylko jego reżyserem, ale i scenarzystą. Proszę powiedzieć skąd wziął się pomysł realizacji tak wstrząsającej historii?

Yurek Bogayevicz: Tak naprawdę nie wiem do dzisiaj, skąd wziął się pomysł. Pracując nad scenariuszem chciałem osiągnąć pewien poziom dramatu i napięcia, ale ostateczny rezultat przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Przede wszystkim dzięki grze dzieci, pracy operatora i "zagęszczeniu" montażowemu.

Rzeczywiście dzieci na ekranie są niezwykle przekonujące. W niesamowity sposób pokazują skomplikowaną grę uczuć, które rodzą się pomiędzy głównymi bohaterami. W jaki sposób dobrał pan młodych aktorów do występu w tak trudnym filmie?

YB: Szukałem ich bardzo precyzyjnie - w Londynie, Warszawie, Los Angeles i Toronto. To dzięki temu mamy taką międzynarodową obsadę. Władka gra chłopak z Toronto, polskiego pochodzenia. Jest chłopak z Los Angeles - Haley Joel Osment. Chłopiec, który zagrał Tola jest z Londynu, a reszta bohaterów to są polskie dzieci. Ola Frycz jest z Polski, podobnie jak aktorzy dorośli: Małgorzata Foremniak, Olaf Lubaszenko, Andrzej Grabowski, Krzysztof Pieczyński. Bardzo chciałem pracować z dziećmi, zawsze wydawało mi się, że mam do nich dobre podejście. I to rzeczywiście się sprawdziło. Nie wiem z czego to wynika, może z tego powodu, że sam mam dzieci? Poza tym lubię odnajdywać w dorosłych dzieci. Praca z nimi była prosta, szybka. Kiedy wymagała przygotowań były bardzo skupione.

W jaki sposób tłumaczył pan im i ekipie dramatyczną problematykę filmu?

YB: Z takich rozmów, które odbyłem od wczoraj do dzisiaj z moją ekipą, która pracowała przy filmie, bardzo interesującą rzecz powiedziała pani Jagna Janicka, nasz kostiumograf. Powiedziała, że ten film poznała na poziomie scenariusza i wtedy miała o nim pierwsze wyobrażenie. Drugie miała podczas realizacji obrazu, ale ostateczna forma była dla niej całkowitym zaskoczeniem. I dla większości osób, to co się ostatecznie "urodziło" było absolutnym zaskoczeniem. Ja miałem głębokie poczucie tego, jak ten film powinien zostać zrobiony i jakiego rodzaju prawdę powinien zawierać.

Czy realizatorzy byli zaskoczeni siłą tego filmu?

YB: Ekipa rzeczywiście była. Wczoraj po pokazie po raz pierwszy miałem takie wrażenie, że film odnalazł także swoją publiczność. Filmy muszą odnaleźć swoją widownię. Filmów jest tyle, że często krążą wśród znajomych ich twórców, ale jak znajdują swoją widownię, to jest nieprawdopodobne przeżycie - kiedy nie ma żadnego dystansu pomiędzy ekranem a publicznością.

Czy są już znane plany dystrybucyjne pana filmu?

YB: Tak. Miramax ma dystrybuować film w Stanach Zjednoczonych i kupił ten film już na poziomie produkcyjnym ponad rok temu. W Polsce rozpowszechnianiem zajmie się Krzysztof Gierat. I wszyscy, mimo że ten film akceptują, czekali na tą ostateczną reakcję widzów, by wycenić, co publiczność z tym filmem zrobi. Ponieważ to jest niesłychanie interesujący obraz, wstrząsający. Ale podczas projekcji kilkanaście razy na widowni wybuchały salwy śmiechu. Obraz niby o wojnie, ale z drugiej strony nie o takiej wojnie, tak opowiadanej, jak byliśmy do tego przyzwyczajeni do tej pory.

Podczas konferencji prasowej powiedział pan, że "Boże skrawki" są taką prywatną opowieścią na interesujący pana temat. Skąd zainteresowanie tematyką wojny, holocaustu?

YB: Tak naprawdę jest to film głęboko autobiograficzny. Można się zastanawiać, które elementy są w nim autobiograficzne? Na przykład scena w stodole, jest sceną autobiograficzną z mojego dzieciństwa. Pamiętam mój pierwszy pocałunek, właśnie w stodole, z dziewczynką, która pachniała kremem Nivea. Miałem siedem czy osiem lat i to było gdzieś tu, nad morzem.

Czyli "Boże skrawki" to taki film złożony z paciorków wspomnień?

YB: Są rzeczy, które trzeba by osobno omawiać, osobno dotykać, by powiedzieć do jakiego stopnia one są autobiograficzne. Cały konflikt, to takie "zaciemnienie" polsko-żydowskie, jest też częścią mojej biografii, ponieważ wzrastałem w tym "zaciemnieniu" polsko-żydowskim i to jest taka próba zrozumienia tego zjawiska. Obsesja Tola, żeby zbawić świat - wydaje mi się, że wszyscy, albo większość z nas w tym kraju, wzrasta z taką obsesją, by jednak jakoś ten kraj zbawić. Mizernie na tym wychodzimy...

Jak pana zdaniem film może być odebrany poza granicami Polski? Jest w nim, jak sam pan zaznaczył, wiele typowo polskich obsesji, czytelnych dla polskiego widza. Jak mogą je odebrać ludzie z innego kręgu kulturowego?

YB: Już widziałem, jak odbierają. Dla nich tymi "okularami", przez które czytają film jest historia Romka. To jest nagłaśniane - martyrologia żydowska. Amerykańscy widzowie próbują ten film odcyfrować od tej strony. Tolo jest chłopcem, który wychodzi poza wyzwanie księdza - dzieci zabawcie się w "gry jezusowe". Dla Tola te gry przestają być grami, on zaczyna się identyfikować z pustym patyczkiem, który ma być Jezusem i naprawdę chce nim zostać. W związku z tym podpuszczany przez dzieci na temat tego, jak się ma hartować, by w końcu zawisnąć na krzyżu i porozmawiać ze swoim tatą "na górze", idzie to końca. I wydaje mi się, że to jest prawdziwym odkryciem tego filmu - determinacja dziecka, żeby coś odzyskać. Konkretnie - z martwych przywrócić do życia. Dzisiaj dzieci działających na taką skalę nie widzimy, ale dzieci są w stanie na gigantyczną skalę próbować uratować swój świat. Na przykład w czasie rozwodu. One idą emocjonalnie bardzo daleko, żeby swoich rodziców, swój świat scalić, żeby go odzyskać.

Czyli na podstawie dramatycznej opowieści rozgrywającej się czasach wojny chciał pan przedstawić historię uniwersalną?

YB: Tak. Nie znam wojny jako takiej, nie przeżyłem jej. Tutaj na kanwie tej wojny interesowały mnie również zupełnie inne rzeczy. Zetknięcie świata dorosłych ze światem dzieci. To jest film o dzieciach, które są jakby "ponad" dziećmi. One mają dziecinne problemy, ale tak naprawdę jeśli dobrze się przyjrzeć to dzieci nie mają dziecinnych problemów. Dzieci bardzo mocno kochają, bardzo mocno się zakochują, bardzo chcą być ze sobą intymnie, bardzo chciałyby kogoś zamordować. Mają w sobie czystą formę nienawiści, miłości i agresji. I ten film o tym wszystkim traktuje.

Czy od początku wiedział pan, że w postać księdza zadającego dzieciom "jezusowe gry" wcieli się Willem Dafoe?

YB: Nie, nie wiedziałem. Willem pojawił się po tym jak nie mógł się pojawić Harvey Keitel i jeszcze jeden aktor z Londynu. Ale praca była fantastyczna, bo Willem pracował w Polsce, kocha Polskę, chciał tu przyjechać, być tu, pracować. Czuł się fantastycznie i był bardzo pomocny.

Czemu zadecydował pan, by ten film powstał na "styku" dwóch światów - Europy, Polski i Stanów Zjednoczonych? Czy to taki sentymentalny powrót do ojczyzny?

YB: Tak, zdecydowanie. Ale w ogóle wydaje mi się, że żyjemy w takim świecie "na styku". Już za chwilę będziemy się stykać z resztą świata. Już udajemy, że jesteśmy resztą świata. I jak tam "wpełzniemy", ona nas "połknie". I to jest taki film momentu przejścia. Koprodukcja, aktorzy polscy, którzy mogą grać obok aktorów amerykańskich, sponsorzy stąd i stamtąd.

Czy ta "wielonarodowość" rodziła jakieś problemy podczas realizacji?

YB: Nie. To była wielka przygoda dla wszystkich. Jeśli chodzi o sam moment realizacji to była wielka wyprawa. To była bardzo ciężka praca, ale było w niej coś z posmaku wielkiej przygody. Wielkiej, wspaniałej przygody dla wszystkich. Zdjęcia odbyły się w Polsce, w Nowym Sączu.

Czy to oznacza, że kolejny pana projekt może także powstać w Polsce?

YB: Nie wiem. Na razie nie mam żadnych planów. Chciałbym zrobić w Polsce dobry film. To jest prawdziwe wyzwanie. Jak wyrwać polskiej rzeczywistości scenariusz? Wiem, że żyjąc w tak szybko przemieszczającej się rzeczywistości, wpadając w nią tak gwałtownie, bardzo trudno jest wychwycić gdzie się naprawdę jest. I kinematografia i literatura bardzo odzwierciedla ten stan. Ludzie są absolutnie zagubieni - nie wiedzą gdzie są, co robią i nie widzą samych siebie w akcji. Nie widzą tej akcji, która rozgrywa się wokół nich. To jest absolutnym fenomenem Polski ostatnich dziesięciu lat. W związku z tym wytworzyła się i panuje "kultura zastępczości". Mitologizujemy na swój własny temat za pomocą najprzeróżniejszych monumentów naszej rodzimej literatury, które są co rusz filmowane. Film jest wskaźnikiem tego, co się dzieje w jaźni ludzkiej. Wiadomo, że jesteśmy tutaj pogubieni. Ale mam nadzieję, że lada chwila pojawi się nowe pokolenie i wyrwie tej rzeczywistości coś konkretnego. Bo tu się jednak dzieje cała masa interesujących rzeczy. Tylko opowiadanie o tym nie musi być pastiszowe. Jak gdyby nie wierzymy, że to co nas otacza to jest prawda. Spojrzenie na Polskę jest zawsze przesadzone, pastiszowe, groteskowe, absurdalne. To jest dziedzictwo starych lat. Prawdopodobnie popatrzenie na samego siebie czy na otaczającą rzeczywistość wprost, jest na razie ponad siły.

Czy jedna z ostatnich scen w filmie - komunii, w której hostią dla głównego bohatera są tytułowe "boże skrawki", ma być właśnie taką manifestacją, iż trzeba starać się zachować własną tożsamość bez względu na okoliczności?

YB: To przede wszystkim był wyraz tego, do jakiego stopnia ten polski ksiądz, z polskiej wsi jest w stanie zrozumieć i uszanować przerażenie małego chłopca. Jak potrafi dotrzeć do "esencji" jego osobowości. On rozpoznaje wnętrze tego chłopca i chce je uszanować. I fakt, że jako komunię daje mu ten "skrawek boży" - nieinwazyjny ponieważ nie poświęcony, lecz i tak symboliczny, wydawał mi się esencją filmu. Bardzo ważne było to teologiczne rozróżnienie - co jest hostią. Znalazłem je w jednej francuskiej książce - rozważanie na temat tego, kiedy zwykły wafel staje się symboliczną świętością, ciałem Chrystusa. Teologowie głowią się, czym jest to, co pozostaje w wyniku tego procesu niewykorzystane. Nazwali to "skrawkami bożymi". I stąd się wziął tytuł "Boże skrawki". To znaczy coś, co nie jest centrum, nie jest wyświęcane, ale z tego "obok" rodzi się coś ważnego. Mój film jest o tym świecie niewyświęconym, który tak naprawdę nie ma mocy symbolicznych, świecie który się "wyrzuca". W takim świecie żyją nasi bohaterowie. A jednak coś magicznego w tych "skrawkach" jest.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy