Reklama

Zbigniew Zamachowski: Aktorstwo? Jeszcze mi się to nie znudziło

- Nie wyobrażam sobie, żeby wykonywać ten zawód z przymusu, czy tylko dla pieniędzy. Aktorstwo zmusza do myślenia w szerszym kontekście, aniżeli tylko o dniu codziennym. To, że robimy takie filmy i "wgryzamy" się w charaktery postaci, zmusza nas do myślenia o innych ludziach, o świecie, o wszystkim. (...) Ten zawód naprawdę jest fantastycznym wentylem psychicznym. Mnie to pomaga - powiedział Zbigniew Zamachowski w rozmowie z Anną Kempys z Interii.

- Nie wyobrażam sobie, żeby wykonywać ten zawód z przymusu, czy tylko dla pieniędzy. Aktorstwo zmusza do myślenia w szerszym kontekście, aniżeli tylko o dniu codziennym. To, że robimy takie filmy i "wgryzamy" się w charaktery postaci, zmusza nas do myślenia o innych ludziach, o świecie, o wszystkim. (...) Ten zawód naprawdę jest fantastycznym wentylem psychicznym. Mnie to pomaga - powiedział Zbigniew Zamachowski w rozmowie z Anną Kempys z Interii.
Zbigniew Zamachowski w filmie "Wałęsa. Człowiek z nadziei" (materiały dystrybutora / Akson Studio) /Marcin Makowski /materiały prasowe

Zbigniew Zamachowski to jeden z najwybitniejszych i zarazem najbardziej lubianych aktorów w Polsce.

Jest absolwentem technikum ekonomicznego i szkoły muzycznej. W filmie debiutował w 1981 roku brawurową rolą w "Wielkiej majówce" Krzysztofa Rogulskiego. Jest aktorem, ale także kompozytorem muzyki do etiud filmowych oraz autorem muzyki i tekstów piosenek, które z wielkim powodzeniem wykonuje.

Reklama

Zbigniew Zamachowski to jeden z najpopularniejszych i najlepszych aktorów swojego pokolenia, znany między innymi z ról w filmach Krzysztofa Kieślowskiego ("Trzy kolory - Biały", "Dekalog X") oraz Kazimierza Kutza ("Zawrócony", "Pułkownik Kwiatkowski", "Sława i chwała"). W latach 1985-1997 występował w Teatrze Studio w Warszawie, od roku 1997 jest aktorem Teatru Narodowego.

Na planie najnowszego filmu z udziałem Zbigniewa Zamachowskiego - "Nauki latania", z aktorem rozmawiała Anna Kempys.

Spędził pan trzy tygodnie na Suwalszczyźnie na planie filmu "Nauka latania". Jest pan zadowolony z tego, co zostało już nakręcone?

Zbigniew Zamachowski: - Nie chcę powiedzieć, że tak, żeby nie zapeszyć, bo jeszcze wiele trudnych scen przed nami, ale jak na razie jestem bardzo zadowolony. Zawodowo jest to dla mnie nowe doświadczenie. Reżyser filmu, Andrzej Jakimowski, postawił sobie za zadanie "wyłuskać" ze mnie coś innego, niż dotychczas udawało się reżyserom. To jest film bardzo kameralny i introwertyczny, bardzo wewnętrzny. Takie granie jeszcze mi się nigdy wcześniej nie przydarzyło. Jak widać, można jeszcze po ponad 20 latach, bo już tyle w tej branży jestem, spróbować czegoś nowego. Poza tym jest tu bardzo miło, jesteśmy odcięci od świata i możemy skupić się wyłącznie na pracy. Nie jesteśmy atakowani ani przez grupy fanów, ani przez dziennikarzy.

Czy długo pan się zastanawiał, czy przyjąć tę rolę?

- Prawdę mówiąc w ogóle się nie zastanawiałem. Dla mnie zawsze najważniejszym kryterium jest scenariusz. Jeżeli on jest dobry, a uważam, że w tym przypadku jest to bardzo dobry materiał, to nie miało na przykład znaczenia, że Andrzej Jakimowski jest debiutantem, ale tylko w fabule, bo wcześniej zrobił kilka filmów dokumentalnych. Po rozmowie z nim upewniłem się, że podjąłem dobrą decyzję.

Co najbardziej zaciekawiło pana w scenariuszu i w postaci, którą pan gra?

- Właśnie ta inność. Rola daje mi wiele nowych możliwości - jest to coś odmiennego od tego, co dotychczas mi proponowano i co do tej pory zagrałem. Jeszcze nie znam rezultatów i nie wiem, co z tego wyjdzie, ale tak oszczędnego grania w żadnym filmie reżyser nie zalecał mi. Mam nadzieję, że na ekranie będzie to wyraziste, poprzez pewne rytmy i treść, jaka jest zawarta w scenariuszu. Środki wyrazu są tu ściągnięte do minimum, a wbrew pozorom bardzo trudno tak grać. Są jeszcze inne trudności. Poza Małgosią Foremniak, Andrzejem Chyrą i Andrzejem Mastalerzem, gram z ludźmi, którzy nie zajmują się na co dzień aktorstwem. Większość scen gram z małą 11-letnią Olą Prószyńską i z Rafałem Guźniczakiem, który też nie jest aktorem zawodowym. To wymaga innego sposobu grania, zwracania większej uwagi na to, jak partner gra i pewnego refleksu, polegającego na tym, że w każdym z dubli, czy podczas prób, mogą oni zagrać inaczej, odpowiedzieć innym tekstem - dlatego trzeba uważać. Ważne też jest to, aby nie było widać, że ja jestem aktorem, a oni nie. Film musi być spójny, więc wiadomo, że to nie oni do mnie, ale ja do nich muszę się dostosować. To jest kłopotliwe, ale bardzo ciekawe.

Co w graniu z 11-letnią dziewczynką jest najtrudniejsze?

- To rzeczywiście jest trudne, ale Ola jest utalentowaną osobą. Jest dobrze przygotowana przez reżysera, który przez co najmniej rok, jeśli nie więcej, pracował z nią nad tym filmem i wytłumaczył jej, na czym wszystko polega. Z Olą gra się jak z partnerem, ona wie, co to jest pauza, jak trzymać rytm, a to jest bardzo trudne. Gramy w dosyć specyficzny sposób - w większości są to dość długie sceny, kręcone w jednym ujęciu. Sprawia to, że każda scena musi mieć wewnętrzny rytm, a tego nie da się oszukać montażem. Ola robi to naprawdę dobrze. Ale muszę pochwalić również Rafała Guźniczaka, który jest fantastyczny. Ma w tym ogromną zasługę reżyser, który dokonał właściwego wyboru aktorów.

Kim jest bohater, którego pan gra? Jaki to człowiek?

- To były nauczyciel, który z racji tego, że stracił pracę, zajmuje się teraz stróżowaniem w jakimś podupadłym gospodarstwie rolnym i tam pojawia się dziewczynka, która okazuje się być jego byłą uczennicą. 11-latka szuka u niego tego, czego prawdopodobnie nie może znaleźć w rodzinnym domu, czyli ciepła, czasu, zainteresowania. Próbuje to znaleźć właśnie u nauczyciela. Następuje oczywiście konflikt pomiędzy rodzicami a nauczycielem, granym przeze mnie, czyli Jasiem. Ważne jest jednak to, że wszystko dobrze się kończy. Tak poważnie o tym wszystkim mówię, jakby to była ponura opowieść, a ona jest bardzo pogodna i ma dużo podskórnego poczucia humoru. Ważne, że film kończy się dobrze, ale i dość niespodziewanie.

Czy mógłby pan rozszyfrować tytuł filmu "Nauka latania"?

- Wolałbym nie robić tego teraz, bo na tym też polega pewien żart czy suspens. W końcowej fazie filmu tenże nauczyciel jest trochę filozofem, u którego nauki pobiera wiejski głupek, jak się zwykło go nazywać, grany przez Andrzeja Mastalerza. Mój bohater przekazuje także pewne doświadczenia życiowe małej dziewczynce. Tytuł jest metaforą pewnej postawy życiowej, reprezentowanej przez głównego bohatera, który "fruwa" ponad wszystkimi sprawami, które nas bardzo zajmują i dotykają, a które nie zawsze są tak ważne, jak nam się wydaje. Jaś próbuje nauczyć dziewczynkę, że unosząc się nad tymi wszystkimi rzeczami, jest nam w życiu czasami trochę lepiej.

Jaką szansę widzi pan przed tym filmem, kiedy już trafi na ekrany kin?

- Z definicji nie liczymy na rekordy frekwencyjne, bo to jest niemożliwe. Natomiast jeżeli ten film nam się uda, jeżeli uda nam się zrealizować to, co założyliśmy, a głównie Andrzejowi Jakimowskiemu, i będzie to spójna całość, mająca jakiś rytm i jasny przekaz, to na pewno ludzie będą chcieli to oglądać. Myślę tu o takich ludziach, którzy szukają w kinie nie tylko rozrywki, ale pewnego przekazu, jaki daje nam na przykład książka, muzyka czy malarstwo. Nie chcę porównywać, ale filmy Janka Kolskiego czy paru innych reżyserów także mają swoją publiczność, tak samo więc liczę na to, że ten film będzie miał swoich widzów, którzy lubią kontestować.

W tym roku wystąpił pan jeszcze w dwóch, zupełnie różnych filmach. Jeden z nich to produkcja także debiutującego reżysera, myślę o Marku Brodzkim, twórcy "Wiedźmina". O Piotrze Wereśniaku nie można powiedzieć, że to debiutant, ale "Stacja" jest dopiero jego drugim filmem. Czy mógłby pan powiedzieć coś o tamtych produkcjach?

- Tematy były za każdym razem zupełnie inne i dlatego obie te produkcje znacznie się różniły. Marek Brodzki jest w gruncie rzeczy bardzo doświadczonym reżyserem, bo przez całe lata był drugim reżyserem u boku swoich starszych, znakomitych kolegów, więc to nie jest raczej dla niego pierwszyzna. On dobrze wie, jak robi się film. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, bo to w polskim kinie wyjątkowy przypadek zabrania się za taki temat, za taką literaturę, jaką jest proza Sapkowskiego. Nie wiem, jak to się uda, ale sądząc z obrazków - teraz jest regułą, że oglądamy sceny na podglądzie na monitorze, podczas pracy na planie - myślę, że to będzie dobre kino, nie tylko dla "sapkologów", ale także dla ludzi, którzy nie czytali prozy Sapkowskiego. A co do "Stacji" Piotra Wereśniaka - to była dla mnie też trochę inna praca, głównie ze względu na rolę, którą mi reżyser powierzył. Przyzwyczaiłem publiczność do grania ról ludzi dobrych, ciepłych, a czasami zmagających się z życiem z lepszym czy gorszym skutkiem. W "Stacji" gram postać jednoznacznie, najdelikatniej mówiąc, nieciekawą. Z przyjemnością przyjąłem tę rolę, choćby po to, żeby spróbować złamać wizerunek, który się przez lata ukształtował. Piotr jest bardzo sprawnym reżyserem i napisał świetny scenariusz. To będzie film dla ludzi, którzy lubią kino na pograniczu kryminału, kina akcji czy kina psychologicznego. To zaleta, bo być może spektrum widowni, która będzie chciał to oglądać, trochę się poszerzy.

Czy rola Jaskiera w "Wiedźminie" była trudna i musiał się pan do niej specjalnie przygotowywać?

- Różne role wymagają specjalnego przygotowania. Umiejętność jazdy konnej, nabyta przy filmie "Ogniem i mieczem", bardzo mi pomogła, bo prawie połowa moich zdjęć w "Wiedźminie" to były zdjęcia tak zwane "konne". W przypadku tego filmu mniej chodziło o przygotowania, a bardziej o to, by spróbować uwierzyć w świat Sapkowskiego, że coś takiego może się przydarzyć i tak to zagrać, żeby widzowie, którzy przyjdą do kina, też mogli w ten świat uwierzyć. To warunek podstawowy. Jeżeli się uda przedstawić na ekranie ten świat jako wiarygodny, to już będzie dobrze. To było główne zadanie do wykonania.

Kilka miesięcy temu ogłosił pan razem z Michałem Żebrowskim konkurs na współczesny scenariusz? Jaki jest odzew?

- Próbowaliśmy, siedząc z Michałem często i długo na planie, sprowokować sytuację, w której ludzie, zwłaszcza nie zajmujący się na co dzień pisaniem scenariuszy, podjęliby próbę napisania choćby pomysłu na scenariusz. Nie oczekiwaliśmy gotowych scenariuszy, chociaż takie też się pojawiły, ale pomysłu. Obaj mamy wrażenie, że gdyby dobry pomysł się znalazł, bylibyśmy w stanie uruchomić pieniądze do jego realizacji. Poza wszystkim zawód aktora jest dość chimeryczny i bywają takie okresy, jak na przykład ten, w którym obecnie jestem, że mam mnóstwo propozycji i zrobiłem dużo filmów w przeciągu roku. Bywają jednak chwile, kiedy jest tak zwana "posucha". Nasz pomysł na konkurs miał być próbą znalezienia takiego materiału, który kiedyś można by w takiej sytuacji wykorzystać. Ponieważ spłynęło dużo tekstów, nie byliśmy w stanie wszystkiego przejrzeć w terminie, który proponowaliśmy, czyli do końca lutego. Niniejszym ogłaszam, że konkurs jeszcze się nie skończył. Niech on trwa do czasu, aż przejrzymy wszystkie propozycje i być może wtedy dokonamy wyboru. Zobaczymy.

Po tym, jak przejrzeliście część ofert, może pan powiedzieć, o czym są to teksty, czy pojawiło coś ciekawego?

- Głównie są to stałe tematy i stałe motywy - albo kino sensacyjne, albo świat reklamy. Ponieważ chcieliśmy, żeby to było kino współczesne, nadesłane teksty są często kliszami już istniejących filmów. Tym, co charakteryzuje te scenariusze, jest to, że zazwyczaj mają świetny pomysł wyjściowy, ale niestety dalej już jest gorzej i nie wiadomo, co z tym dalej robić. Być może jeden z najlepszych pomysłów spróbujemy dać zawodowemu scenarzyście, który będzie potrafił ten początkowy potencjał rozwinąć. Ostatnio jednak z Michałem mało się widujemy - on jest zajęty promocją płyty, ja też ciągle coś robię. Mamy teraz wakacje, ale od września zajmiemy się sprawą konkursu na nowo i spróbujemy go doprowadzić do finału.

Kilka lat temu często jeździł pan z recitalami po całej Polsce, teraz to się zmieniło. Czy ma pan zamiar wrócić do śpiewania, a może nagrać płytę?

- Odkąd pamiętam, płytę mam zamiar nagrać. Przyznaję, jest pewna propozycja, nawet dość konkretna, ale trudna w realizacji i nawet prowadzę rozmowy z jedną firmą fonograficzną. Po wakacjach wrócimy do tematu i będę bardzo szczęśliwy, jeżeli to się uda zrealizować, bo pomysł mam bardzo dobry, z czym się zresztą zgadza producent, ale nie mogę go zdradzić, bo nie chcę sprzedać sprawy zbyt wcześnie. A jeśli chodzi o recitale - tak naprawdę prawdziwego recitalu nigdy nie miałem, a jedynie przedstawienie muzyczne "Big Zbig Show", z udziałem przyjaciół, ale ono z definicji nie mogło jeździć, bo brało w nim udział zbyt wielu znanych ludzi, by ich w jednym miejscu i o jednej porze skrzyknąć. Natomiast ja jeżdżę cały czas, tylko o tym mniej wiadomo, bo często są to występy w mniejszych ośrodkach. Najczęściej gramy przedstawienie "Zimy żal" z piosenkami panów Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego, w składzie Magda Umer, Piotr Machalica, ja i muzycy. Poza tym co roku jestem zapraszany do Wrocławia, na Galę Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Nie zawsze udaje mi się tam dojechać, tak jak w tym roku, ale gdy tylko jest to możliwe, pojawiam się tam. Z moimi muzycznymi sprawami się nie rozstaję i nie zamierzać się rozstawać.

A czy już wiadomo, kto zaśpiewa piosenkę wiodącą do filmu "Wiedźmin"?

- Ciągle mam nadzieję, że ja. Dlatego tak mówię, bo takie były rozmowy z Grzesiem Ciechowskim i z producentami filmu. Jak na razie zapadła cisza, może panowie wpadli na inny pomysł, co szanuję. Na pewno będzie kilka piosenek, które w filmie zaśpiewa Jaskier, czyli postać grana przeze mnie. Na płycie na pewno coś się znajdzie.

Od kilku lat w Międzyzdrojach odbywa się Festiwal Gwiazd. Podczas pierwszej edycji tej imprezy, w 1996 roku, odcisnął pan w pierwszej grupie aktorów swoją dłoń na Promenadzie Gwiazd. Co znaczą dla pana takie wyróżnienia?

- Skłamałbym, gdybym powiedział, że one mnie nie obchodzą - przeciwnie, bardzo mnie obchodzą. Ten fakt szalenie mnie ucieszył, zwłaszcza, że znalazłem się w pierwszej grupce aktorów i to obok takich gwiazd, jak Beata Tyszkiewicz, Bogusław Linda, Krystyna Janda czy Daniel Olbrychski. Byłem nawet trochę tym zdziwiony. Podejrzewam, że wpłynął na to sukces trylogii Kieślowskiego, która w tym czasie miała swój największy wydźwięk. Sądzę, że to dobrze, iż organizuje się taki festiwal. Jeździłem tam za każdym razem, w tym roku nie mogłem, bo byłem na planie "Nauki latania". Ma to swój sens i nie chodzi tylko o to, żeby pokazać, jak bardzo jesteśmy znani i popularni, jest to rodzaj zabawy w to, co Hollywood robi od wielu lat, czyli promuje gwiazdy i stwarza mity. Najbardziej z tego wszystkiego urzekł mnie fakt, że na pokaz "Ogniem i mieczem" rok czy dwa lata temu, przyszło parę tysięcy ludzi i oglądali film na wolnym powietrzu, na plaży, nocą. Ci ludzie chcą się z nami spotykać, a my tam jesteśmy do ich dyspozycji. Można oczywiście dyskutować nad otoczką festiwalu, ale myślę, że najważniejsze jest to, iż nie robimy tego tylko dla siebie. A jeśli chodzi w ogóle o nagrody, to tak się złożyło, że zdobyłem ich wiele. Bardzo się z tego cieszę, bo to jest dowód uznania nie tylko ze strony publiczności, ale i tych ludzi z branży, którzy doceniają pracę aktora. To sprawia, że mamy poczucie spełnienia.

Co przynosi panu największą satysfakcję?

- To, że ciągle lubię robić to, co robię, i że mi się to jeszcze nie znudziło, choć od czasu do czasu człowiek odczuwa pewne zmęczenie i znużenie, najczęściej trybem pracy. Nie wyobrażam sobie, żeby wykonywać ten zawód z przymusu, czy tylko dla pieniędzy. Aktorstwo zmusza do myślenia w szerszym kontekście, aniżeli tylko o dniu codziennym. To, że robimy takie filmy i "wgryzamy" się w charaktery postaci, zmusza nas do myślenia o innych ludziach, o świecie, o wszystkim. Jesteśmy domorosłymi filozofami i to dobrze nam robi, bo uwalnia od wielu różnych napięć i stresów, na które codziennie jest narażony normalny człowiek, który nie ma możliwości wykrzyczenia się czy wypłakania. Ten zawód naprawdę jest fantastycznym wentylem psychicznym. Mnie to pomaga.

Jakie ma pan fascynacje pozazawodowe? Wiem, że gra pan w piłkę nożną, a ostatnio zaczął także grać w golfa.

- Zdaje się, że mam smykałkę do golfa. W ciągu tych paru razy, kiedy grałem, nawet nieźle mi szło. Żałuję tylko, że mam tak mało czasu, aby potrenować. W piłkę grałem dawno temu i nawet trenowałem, zatem piłka towarzyszy mi całe życie i jestem fanem futbolu. Ale tak naprawdę zajmuje mnie muzyka. Zacząłem od niej - skończyłem szkołę muzyczną w klasie fortepianu, od czasu do czasu coś napiszę, skomponuję i mam takie poczucie, może niesłuszne, że aktorstwo nie jest jedyną rzeczą, którą potrafiłbym w życiu robić. Na pewno dałbym sobie radę.

Ma pan czas na chodzenie do kina? Co by pan teraz polecił?

- Nie jestem na bieżąco z tym, co jest na ekranach kin. Za dużo pojawia się tego wszystkiego, ale co mogę oglądam, tylko że nie regularnie. Z najnowszych filmów polecałbym "Traffic", mimo że zaliczany do grupy filmów kasowych i komercyjnych, uważam, że jest świetnie zrobiony. Myślę, że to jest prawdziwe nowe kino. Mógłbym wymienić dziesiątki tytułów starych filmów, których młodzi ludzie nie znają, a ja z racji tego, że w latach 80. studiowałem w Szkole Filmowej w Łodzi, oglądałem ich mnóstwo. Wtedy trudno było o nowości, można było je zobaczyć tylko wybiórczo, na przykład na Konfrontacjach, bo nie zawsze wchodziły do powszechnej dystrybucji. W szkole mieliśmy do dyspozycji całe archiwa Filmoteki Narodowej, obejrzałem naprawdę dziesiątki fantastycznych filmów, których teraz nie ma, a szkoda.

A czy lubi pan oglądać filmy animowane? Wie pan dlaczego o to pytam?

- To najtrudniejsze pytanie, jakie mi pani zadała. Lubię - jako dziecko wszyscy lubiliśmy oglądać "Reksia", "Bolka i Lolka" i parę innych rzeczy. A teraz też lubię, chociażby z tego powodu, że techniki animacyjne bardzo się zmieniły i poszły w inną stronę. Ostatnio podłożyłem swój głos pod drugi film dla dzieci, pierwszym był "Stuart Malutki", gdzie miałem do "zagrania" rolę Stuarta, animowanego bohatera myszowatego, teraz z kolei jestem Shrekiem. To sprawiło mi wiele radości. Nie wiem, czy tak ochoczo bym się tego podjął, gdyby nie to, że mam sporą gromadkę dzieci i robię to głównie dla nich.

Czy dubbingowanie postaci animowanych to trudna praca?

- To jest bardzo trudna praca. Podkładanie mego głosu pod Shreka trwało cztery dni. Było to niełatwe zadanie, trzeba oddać charakter postaci, wejść w synchrony. Nigdy nie lubiłem dubbingu. Filmy dla dzieci sprawiły, że się na to zgodziłem. Jest to trudna, ale niezwykle satysfakcjonująca praca, zwłaszcza w kontekście adresata, którym są dzieci.

Gdyby w polskich kinach dubbingowano filmy, którego aktora chciały pan dubbingować?

- Nie wiem, nie mam chyba żadnych preferencji. Stuart posturą i charakterem tak różni się do Shreka, ale jednakowoż udało mi się zróżnicować te postaci i akurat to nie ma znaczenia. Można być grubym, chudym, złym i dobrym - przynajmniej głosem. W "Stuarcie" dubbingowałem Michaela J. Foxa, w "Shreku" także znanego amerykańskiego aktora Mike'a Myersa. Chyba każdego mógłbym dubbingować, poza kobietami - najchętniej wybrałbym Dustina Hoffmana.

Jakie ma pan najbliższe plany?

- Od wielu, wielu lat udaje mi się zafundować sobie przynajmniej miesiąc wakacji i odkładam wszelkie propozycje, jeśli one w ogóle są. Robię to ze względu na rodzinę i na siebie, bo można zwariować nie odpoczywając. Tuż po tym filmie mam dwa miesiące wakacji, które nie wiem jak spożytkuję, ale na pewno nie na pracę. Zamierzam spędzić czas w gronie rodziny gdzieś na Mazurach lub na Warmii. A tuż po wakacjach mam plany głównie teatralne. Przez to, że ostatnio zagrałem w wielu filmach, zaniedbałem teatr i nie "wszedłem" w żadne nowe przedstawienie. W Teatrze Narodowym, gdzie jestem od trzech sezonów, będziemy robili "Sen nocy letniej", w reżyserii pana Grzegorzewskiego. W sztuce tej gram Spodka. W międzyczasie zrobimy z panem Jerzym Stuhrem w Krakowie, dla Teatru Telewizji, "Ożenek" Gogola. A potem mam nadzieję, że dojdzie do skutku realizacja filmu australijskiego. To ciekawy scenariusz, rodzinna opowieść, której roboczy tytuł brzmi "Polka". Reżyser z urodzenia jest Polakiem, ale od dwudziestu kilku lat mieszka w Australii. Udział w filmie zaproponował mi po obejrzeniu filmów Kieślowskiego. Będzie to produkcja grana po angielsku. Zdjęcia będą kręcone w Australii na początku przyszłego roku, jeżeli zbierze się cały budżet, a z tym zawsze jest największy problem, poza tym to kosztowny film. Jeśli wszystko się uda, to będę bardzo szczęśliwy - nie dość, że pojadę na Antypody, to zagram w zupełnie innym otoczeniu i z australijskimi aktorami.

Dziękuję za rozmowę i życzę realizacji wszystkich planów.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Zamachowski Zbigniew
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy