Reklama

"Chodzi o dobro filmu"

Tomasz Konecki, absolwent Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego (1987), wolny słuchacz filozofii na UW, skończył studia doktoranckie w PAN. W 1995 roku ukończył kurs reżyserii filmu dokumentalnego. Zrealizował kilkadziesiąt form dokumentalnych, emitowanych w TVP 1 w prowadzonym przez siebie programie "Swojskie klimaty", a także programy rozrywkowe dla TVN, teledyski (Big Day, Proletaryat, Hagoka, Sixteen) oraz krótkie filmy fabularne. Twórca etiud filmowych do cyklicznego programu filmowego "Pół serio" Mateusza Wernera. Filmem "Pół serio" zdobył Nagrodę Specjalną Jury za reżyserię na XXV Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni 2000.

Reklama

Z Tomaszem Koneckim, po pokazie prasowym filmu "Pół serio", rozmawiała Magdalena Voigt.

Czy kiedy pracował pan wraz z Andrzejem Saramonowiczem nad realizacją telewizyjnego programu filmowego zatytułowanego "Pół serio", myślał pan już o tym, by z tego materiału powstał film fabularny? Czy też dopiero po nakręceniu całości zapadła decyzja o realizacji filmu?

Tomasz Konecki: Już po trzeciej, czwartej etiudzie stwierdziliśmy, że warto jest z tego zrobić potem fabułę. Dlaczego? Ponieważ zauważyliśmy, że te pierwsze etiudy fabularne wyszły bardzo dobrze i że w gruncie rzeczy żal nam jest tego, że kiedyś jako program publicystyczny te programy staną się po prostu takimi półkownikami, będą stały na półkach i nikt ich już nigdy nie zobaczy, no bo po co? Pewne tematy w kinie się wyczerpują, bo wszystko się zmienia i taki program publicystyczny po latach nie ma racji bytu. W związku z tym stwierdziliśmy, że podobnie jak Skolimowskiemu udało się w szkole skręcić z etiud jego pierwszą fabułę, to my też spróbujemy pójść tą drogą, może się uda. Wiedzieliśmy, ile jeszcze mamy odcinków do zrealizowania i zaczęliśmy już je tak strategicznie planować - co, gdzie i kiedy. Oczywiście, niektóre z tych etiud, które powstawały później, wynikały na przykład z potrzeby chwili, tak jak chociażby epizod o "Gwiezdnych wojnach", bo akurat była premiera "Mrocznego widma". No i w związku z tym chcieliśmy także zażartować z kina science-fiction. Chcieliśmy z niego zażartować w takim naszym specyficznym stylu, podobnie jak wcześniej chcieliśmy sparodiować takie kino kobiece i zrobić to na odwrót: to mężczyzna jest przedmiotem, a kobiety są podmiotami. To jest taką zupełną odwrotką w stosunku do normalnego kina, typowo męskiego kina gangsterskiego. Wiedzieliśmy, że mamy już bardzo wiele tych gatunków filmowych, różnego rodzaju żartów i że zaczyna nam brakować głównego pomysłu na to, jak taki collage etiud zlepić w całość. No i wtedy Andrzej rozpisał to w ten sposób, że jest to właśnie historia trzech przyjaciół i producenta, z którym oni ciągle dyskutują o różnych projektach filmowych. I widać, że to dobrze zlepiło te epizody, bo można było się obawiać, że to lepiszcze jest sztuczne, ale tutaj rzeczywiście wyszło idealnie i ludzie w większości wychodzą z kina mając świadomość tego, że jest to historia tej trójki przyjaciół. I właśnie ta najtrudniejsza rzecz - to zlepienie, wydaje mi się, że zostało bardzo dobrze zrobiona.

"Pół serio" było nietypowym debiutem fabularnym, powstało z już wcześniej zrealizowanych etiud. Teraz pracuje pan z Andrzejem Saramonowiczem nad klasycznym filmem fabularnym - "Ciało". Czy w pracy nad tym nowym projektem boryka się pan z podobnymi problemami, jak bohaterowie "Pół serio"?

TK: Na szczęście "Pół serio" jest już oficjalnym debiutem fabularnym, a teraz to będzie debiut takiej wysokobudżetowej fabuły. To jednak nie ma żadnego znaczenia, bo przecież można mieć dużo pieniędzy i zrobić słaby film, a można mieć mało i robić dobry, bo na przykład ktoś ma talent do robienia kameralnego kina. No, ale nazwijmy "Ciało" drugim filmem. Ten drugi film jest już wysokobudżetowy, o budżecie wysokim w stosunku do budżetu "Pół serio", który wynosił 200 tysięcy zł. Rzeczywiście, przy jego realizacji napotykamy na sytuacje, które sparodiowaliśmy i z których żartowaliśmy w "Pół serio". Po prostu ujawniają się te mechanizmy, naciski: na przykład, że warto byłoby, gdyby tutaj zagrała taka, a nie inna postać, bo jest rozpoznawalna, albo z drugiej strony, że tutaj coś jest zbyt skomplikowane, może by to wyrzucić, a może trup, który ma być głównym bohaterem tego filmu, ma ożyć na końcu, bo ludzie nie lubią trupa. Spotykamy tego typu naciski. No i wszyscy ci ludzie wiedzą najlepiej, co robić w kategoriach artystycznych. To jest dla mnie trochę śmieszne, bo nie znam tego z mojego poprzedniego zawodu, czyli nauki, gdzie dwa plus dwa zawsze jest cztery, a tutaj rzeczywiście na różne sposoby można te dwa plus dwa dodawać i uzyskiwać różne wyniki. Tylko tu jest taki problem, że ja bronię takiego podejścia, iż to my z Andrzejem, a nie cała reszta osób, mamy się znać na tym, co jest dobrym humorem. Oni mogą ingerować na różne sposoby, sugerować, że na przykład może być mniej lokalizacji, czy na przykład ze względu na finanse nie możecie zrobić tego czy tamtego, ale my na pewno zachowamy nasze poczucie humoru. Inaczej nie da rady, nie możemy po prostu zmienić scenariusza w coś, co nie jest nasze. Na razie rozmowy nie idą w tym kierunku, ale pojawiały się takie naciski. Jeśli chodzi o pracę nad scenariuszem, to wszyscy, którzy z nami rozmawiają, chcą zachować nasze poczucie humoru, bo rozpoznano nas po "Pół serio" jako ludzi o specyficznym sposobie podejścia do filmu, prowadzenia aktorów i o zupełnie innym poczuciu humoru. Ingerencje są więc bardzo małe w scenariusz autorstwa Andrzeja. Dostaliśmy parę innych propozycji realizacji takich zwariowanych fabuł - tutaj coś przeróbcie, tam dodajcie, i to właśnie było takie kino, gdzie już piętnaście osób zmieniało pomysły wyjściowe, i gdzie ja sam nie wiedziałem, czy to jest w ogóle śmieszne, czy nie. Na przykład kiedyś dostałem scenariusz, podczas czytania którego nie zaśmiałem się ani razu, a podobno to była świetna komedia. I już mogę sobie wyobrazić, jakie walki trwały nad tym materiałem. Ludzie o zupełnie przeciwstawnych poczuciach humoru, którzy ingerują w jedną rzecz. To jest po prostu nie do zrobienia. Takie kompromisy nie istnieją. Tak więc odpowiadając w skrócie, to jeśli chodzi o scenariusz "Ciała", to tych ingerencji jest mało.

A na jaki kompromis, na jaką ingerencję, może się zgodzić artysta, jeśli bardzo zależy mu na zrealizowaniu swojego projektu?

TK: Bardzo ciężko odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ każdy twórca ma pewnie inną granicę. My z Andrzejem mamy ją postawioną na takim poziomie - czy jest to autentycznie nasza wypowiedź, czy już kogoś innego. Rozumiem, że można ze mną i Andrzejem dyskutować, czy na przykład te sto pięćdziesiąt lotów helikopterem to nie jest trochę za drogi pomysł, albo sugerować inne ustawienie kamery. Tak - proszę bardzo. Wtedy zmienimy konwencję filmowania na dużo prostszą, żeby ludzie rozpoznali, że to jest ta konwencja, a nie nieudane kino wysokobudżetowe, gdzie powinny być te przeloty helikopterem. Więc to już wtedy jest kwestia naszej ingerencji w konwencję. I to jest coś, co można osiągnąć na jakimś poziomie kompromisu. Chyba, że rzeczywiście scenariusz jest tak napisany, że wymaga szalonej kamery i nie ma co się oszukiwać, że zabranie pieniędzy z pionu operatorskiego i reżyserskiego w kierunku nie wiadomo czego, nie przyniesie dobrych efektów. Doprowadzi tylko do tego, że nie będziemy się chcieli z tym identyfikować. Ta identyfikacja jest też ważna na poziomie aktorskim, to znaczy, że jeżeli producent zaproponuje do roli kogoś równie dobrego, to fajnie, ale jeśli zaproponuję kogoś, kto powali tę rolę, to my się na to nie zgodzimy. Sądzę, że na to pytanie odpowiedź jest tylko taka: jeżeli będziemy uznawali, że to jest nadal nasza autentyczna wypowiedź, bez względu na to, czy są jakieś rozmowy, że ktoś proponuje kogoś innego niż my, jeżeli ten film będzie dobry i będzie naszą wypowiedzią, to możemy się z tymi sugestiami zgadzać. Chodzi o dobro filmu. Bo przecież ktoś może mieć inne zdanie, my nie mamy monopolu na wiedzę. Jeżeli ktoś zna lepiej aktorów, których my nie znamy i zaproponuje kogoś, kto idealnie pasuje do tej roli, to świetnie, to nie będziemy się upierać.

Podczas konferencji prasowej wspomniał pan, że "Pół serio" to taki manifest pokoleniowy - zrealizowali go ludzie w podobnym wieku i o podobnej wrażliwości, czy w przypadku projektu "Ciało" będzie podobnie?

TK: No nie wiem, ale na pewno jeśli w "Ciele" będą postaci podobne do tych ludzi, z którymi pracowaliśmy w "Pół serio", to wszyscy znajdą w tym nowym projekcie dla siebie miejsce. Tu chodzi przede wszystkim o to, że "Ciało" to będzie inny film niż "Pół serio", i tu należy szukać rzeczywiście dobrych postaci. Jest też tak, że w "Ciele" jest wiele postaci z pokoleń starszych gdzieś o dziesięć, dwadzieścia lat niż nasze. Tak więc nie możemy czerpać z naszego pokolenia, bo to byłaby już zupełna fikcja.

A czy pisząc scenariusz, konstruowaliście panowie niektórych bohaterów specjalnie z myślą o jakiś aktorach?

TK: W Pół serio" tak było, ale w "Ciele" Andrzej chciał zrobić taką bardzo zakręconą komedię o bardzo skomplikowanej strukturze, i to pod względem zarówno aktorskim, jak i fabuły. Chodzi chociażby o ilość postaci, wątków, które tam się przeplatają. Pewnie Andrzej mógłby coś więcej powiedzieć na temat konstruowania bohaterów. W "Pół serio" etiudy były specjalnie pisane pod aktorów. Postaci były skrojone pod to, jak będzie grał Rafał Królikowski, Edyta Olszówka, chłopcy z Montowni, którzy tam często występują albo Maria Seweryn. Pisaliśmy pod charakter naszych przyjaciół aktorów, którzy mieli to grać i o których wiedzieliśmy, że bardzo lubią nosić pewnego typu emocje w postaciach, które kreują. Etiudy były więc pisane specjalnie pod nich, a "Ciało" raczej nie. To zostało napisane... gdzieś ze dwa czy nawet trzy lata temu i teraz są to po prostu jakieś wersje tamtego scenariusza. Natomiast mam już pewne pomysły obsadowe, ale na razie nie chcę ich zdradzać, bo wszystko zależy od tego, jak będzie z budżetem, czy zbierzemy potrzebne pieniądze i czy wystartujemy ze zdjęciami w te wakacje.

Podczas konferencji prasowej przywoływali panowie nazwisko Quentina Tarantino, pojawiały się takie stwierdzenia, jak postmodernizm, wymieszanie gatunków, wielowątkowość. Z drugiej strony jedna z osób zadała pytanie o postać bohatera. Czy nie wydaje się panu, że konstruowanie filmów wielowątkowych, z dużą ilością bohaterów, nie jest ucieczką przed trudem stworzenia jednego, wiarygodnego, głównego bohatera? Dlaczego ponownie, pracując tym razem nad scenariuszem "Ciała", przyjęliście panowie taką estetykę?

TK: W gruncie rzeczy wydaje mi się, że to jest to, co po prostu lubimy. Ja nie potrafię, to raczej krytycy powinni odpowiedzieć na pytanie, czy w polskim kinie istnieje bohater, czy też go nie ma. Ja wiem jedno, że obecne czasy diametralnie różnią się od czasów mego dzieciństwa, kiedy w polskiej kinematografii znajdowałem bohaterów. Mnie po prostu bawi taka wielowątkowa struktura. Ona jest dość trudna dlatego, że aktorzy mają grać w ten sposób, by w tych krótkich momentach, w których się pojawiają, tak mocno rysowali postaci, żeby byli zapamiętywani przez widzów przez cały film i w chwili kiedy pojawią się piętnaście, dwadzieścia minut później, byli natychmiast odczytywani jako ta konkretna postać. W związku z tym dla aktorów to też jest wyzwanie, choć jest to innego typu granie niż w filmie jednowątkowym, który ma klasycznych bohaterów. Jesteśmy teraz z Andrzejem pod wrażeniem filmu "Przekręt", który jest właśnie tak skonstruowany. Ale to nie jego reżyser Guy Ritchie pierwszy to wymyślił. Jak czytałem "Ciało", byłem trochę przerażony, jak aktorzy będą to grać, żeby ludzie 'kupili' ich postaci, żeby od razu czuli: "Ah, to jest ten, ten jest taki, to jest wariat, a ten jest spokojny", jak aktorzy mają to rysować, jakiego typu gry aktorskiej należałoby tutaj użyć. Natomiast nagle miesiąc temu zobaczyłem "Nie lubię poniedziałku" i oniemiałem. To znaczy, że w Polsce dwadzieścia parę lat temu powstawały rzeczy, które teraz uważa się za odkrywcze. A wtedy spokojnie tego typu skomplikowane struktury istniały i to były świetne komedie, ze świetnie rysowanymi postaciami. Śmiałem się na tym jak głupi i nagle pomyślałem: "Kurcze, czego tu się bać, takie rzeczy wychodziły dawno i to jeszcze w polskim kinie". Tylko wtedy ta komedia szła takim subtelniejszym torem. Ja właściwie nie po Guy'u Ritchiem, ale po "Nie lubię poniedziałku", uwierzyłem, że tego rodzaju struktura jest nośna. I pomyślałem: "Kurcze, to my w tych naszych polskich budżetach, z tym obciążeniem komunizmu, w tym zupełnie innym przemyśle filmowym niż w Stanach, byliśmy w stanie robić tak genialne komedie i mieć równie skomplikowane struktury. I ludzie widzieli nagle szesnastu bohaterów grających na jednym poziomie i naprawdę nie czuli braku jednego, głównego bohatera".

A jako reżyser, z czego jeszcze czerpie pan inspiracje, czy są jakieś filmy, które wywarły na panu duże wrażenie? Czy to jest raczej tak, że reżyser raczej tworzy własne światy niż czerpie z innych źródeł?

TK: Wydaje mi się, że to jest tworzenie własnych światów, to znaczy w chwili kiedy jest się na próbie z aktorami, kiedy czyta się tekst, kiedy widać, jak oni wchodzą w te postaci, to właściwie jedynym kryterium już nie jest odwoływanie się do kogokolwiek, tylko własna wrażliwość. Ją kształtuje tysiące rzeczy, nie tylko kino. Także nasz typ osobowości, czy jest nerwicowa, czy flegmatyczna, czy w życiu przeszliśmy takie koleje losu, czy inne, co nas śmieszy. Takie różnice widać było czasami na planie, kiedy rzadko, ale jednak, różniliśmy się z Andrzejem co do gry aktorów. Wynikało to z naszych różnic. To znaczy ja chciałem żeby aktor grał tak i tak, i ingerowałem czasami w jego sposób grania, nie na tym poziomie KOGO gra, ale JAK ma zagrać. Działo się tak dlatego, że wiedziałem, że to jest jakiś typ gry, który akurat mnie bardzo odpowiada. Przynajmniej w tak dziwnym filmie jakim jest "Pół serio".

Sądzę, że na końcu człowiek musi wszystko wyrzucić do kosza, cała wiedzę, ponieważ wszyscy i tak pytają się: "no to co, dobrze było?" i ja muszę odpowiedzieć jako ja. Nie jako człowiek , który coś kończył, ma takich mistrzów czy innych. Muszę odpowiedzieć jako ja, że akceptuję coś, ponieważ to coś jest dobre. Aktorzy muszą czuć, że to ja kontroluję cały przebieg gry aktorskiej.

Podczas konferencji padło stwierdzenie, że według panów istnieje coś takiego jak humor absolutny. Czy nie uważa pan, że jest to dość kontrowersyjna teza, ponieważ istnieją chociażby różne gatunki komedii, a ludzi często śmieszy co innego. Co według pana jest tym humorem absolutnym i czy on rzeczywiście istnieje? Gdzie pan go znajduje?

TK: Ja bym raczej się zastanowił, kto jest dla mnie jego nośnikiem. Ciężko powiedzieć, czy istnieje humor absolutny. Jeżeli zapytałaby mnie pani, kto dla mnie jest osobą, co do której gustów miałbym stuprocentowe zaufanie, powiedziałbym Woody Allen, nikt poza nim. Mam zaufanie do tego typu humoru ze względu na to, że w gruncie rzeczy jak się przyjrzeć wszystkim filmom Allena, nie jest tak, że to tylko czysto intelektualny humor, o którym tak często mówimy. Nieprawda. On stosuje całą gamę chwytów komediowych, które tworzą jego styl. To znaczy odwołuje się do prostych żartów, do rzeczy wynikających z zabaw czysto intelektualnych, zabaw językiem filmu, ale stosuje również czysto komediowe skecze, które są w jego wykonaniu o tyle jeszcze miłe, że to wszystko jest utopione w dość intelektualnym sosie. W związku z tym, jeśli szukać autorytetów, kogoś, do kogo miałbym iść i spytać: "czy oni mi tutaj dobrze zmienili scenariusz?", to poszedłbym do Woody Allena i jego się o to zapytał.

Czy nie uważa pan, że specyfika humoru Woody Allena polega między innymi na tym, że jest on scenarzystą, reżyserem, a także występuje w swoich filmach i tworzy bardzo specyficzne kino autorskie. Czy nie myślał pan, żeby pójść w jego ślady?

TK: To ciężko powiedzieć. Wszystko zależy od typu charakteru. Wydaje mi się, że to raczej Andrzej będzie mógł kiedyś sam robić filmy, oparte na własnych scenariuszach. Pracujemy razem na planie i wiem, że jemu pewnie by na tym kiedyś zależało. Ja bym chciał mieć taką swobodę, żeby na planie wczuwać się w tekst, który byłby już zaakceptowany. Nie mój tekst, bo boję się, że gdyby to było coś mojego to zacząłbym drążyć ten tekst, a nie drążyć aktora, który ma go wygrać. To jest rzeczywiście dość trudne, nie wiem czy uniósłbym ten ciężar. W tym sensie, że bałbym się, że to, co wychodzi na planie, jest częścią scenariusza i tekstu, a nie tego, że ja mam z operatorem i aktorem znaleźć sposób na przełożenie tego. I tu bym się bał takiej dwuznaczności. Przy tego typu scenariuszach, które robi Woody Allen, widać, że to idealnie wychodzi. Jego pierwsze filmy składały się minimalnej liczby ujęć, gdzie aktorzy w jednym kadrze grali po parę minut, a montażysta to później zlepiał. I w tych filmach było siedemdziesiąt prostych ujęć, które odzwierciedlały dużą naturalność gry aktorskiej i w stu procentach sprzedawały intencję Woody Allena. I to jest taki sposób realizacji, związany ze swobodą, którą daje on aktorom.

Czy łatwo jest zrobić takie przełożenie własnych pomysłów poprzez aktora na ekran? Czy to wymaga, wielu prób, wielu dubli?

TK: U nas tych dubli było mało, bo po pierwsze nie mieliśmy taśmy, ponieważ nie mieliśmy na to wystarczającego budżetu. Parę razy było tak, ż operator jechał do własnego domu, do lodówki i przywoził własną taśmę i nikt mu za to nie zwracał pieniędzy. Bo skąd? Ale oczywiście, nie było żadnej improwizacji, to były rzeczy, który były przeze mnie i Andrzeja rozpisane na wiele ujęć, ustawień kamery, i zawsze mieliśmy próby z aktorami. To znaczy nie wyobrażaliśmy sobie takiej sytuacji, że może się nie odbyć próba, bo to by zawaliło cały film, całą etiudę. Mówię w tej chwili o tych krótkich rzeczach. Mieliśmy też świadomość tego, że w filmie, w którym nie ma pieniędzy, by ludzi oczarować jakiś szaleństwem ujęć kamery, jakąś wspaniałą scenografią, to wiedzieliśmy, że to aktorzy noszą treść i jak będzie trzeba, to postawimy kamerę w jednym miejscu i oni mają po prostu zagrać, tak jak my czujemy. I to czucie się tu przełożyło. A jeśli chodzi o scenografię, o której przed chwilą wspomniałem, to uważam, że i tak za te pieniądze, które miał, Janek [Jan Kozikowski, scenograf i kostiumolog] wyczarował wszystko, co można było, a nawet jeszcze więcej.

Czyli można powiedzieć, że z jesteście panowie zadowoleni ze swego debiutu?

TK: Tak, jestem bardzo zadowolony, abstrahując nawet od nagród, którymi "Pół serio" zostało obsypane. Widzę teraz, że to jest tak, że przy pierwszym filmie człowiek musi nabrać do niego dystansu. Ja już nabrałem, bo minął już rok od kiedy "Pół serio" powstało, kiedy było pierwszy raz pokazywane. Wcześniej dostawałem trzydzieści zawałów serca chodząc na pokazy i patrząc, czy ludzie się śmieją tam, gdzie mają się śmiać. Ten film to jest takie własne dziecko. Nie wiem, jak prawdziwi, wielcy artyści, nabierają dystansu do dzieł, które tworzą. W tym sensie, że się nie denerwują, jak ludzie to odbiorą. Dla mnie było to przerażające. Na pierwszym pokazie, w Teatrze Rozmaitości, po prostu chodziłem dookoła sali w kuluarach, znieczuliłem się troszeczkę i myślałem sobie: "Jezu, co to będzie?". To było po prostu porażające, jaki stopień zdenerwowania wtedy osiągnąłem. Bo człowiek wywala w filmie wiele z siebie i myśli, że jak ludzie tego nie kupią, to jakby pomyśleli: "Ej, stary! Ty w ogóle jakiś niewrażliwy gamoń jesteś, po co ty w ogóle się zabierasz za kino", albo coś w tym stylu. Bo człowiek boi się takiej opinii i fajnie byłoby mieć cechy takich wybitnych osobowości, które jak ktoś je krytykuje, to potrafią się odciąć od tego, co zrobiły. No, może już teraz nabrałem rzeczywiście dystansu, z przyjemnością oglądam już "Pół serio". Jak się nie śmieją, to nie, mnie to śmieszy. Ale musiał minąć rok, żebym wreszcie zdystansował się do tego, co zrobiliśmy. Może również te nagrody w Gdyni nam pomogły. To, że film zaistniał jako profesjonalny obraz i że jakaś tam część ludzi uważa, że to jest śmieszne, dobre, że to nasze poczucie humoru, czyli nasza wrażliwość, nie jest najgorsza na świecie.

A czy odczuwa pan stres w związku z realizacją "Ciała"? Bo oczekiwania, i krytyków i publiczności, są przecież wielkie?

TK: Ja już z tym stresem powoli daję sobie radę. Jak pierwszy raz pokazywaliśmy "Pół serio" znajomym, zrobiliśmy taką statystykę: która z etiud podoba im się najbardziej, gdzie są dłużyzny, co uważają za najlepsze, co za najgorsze. Wyszło idealnie po równo. Byłem kompletnie w szoku, jak zrobiłem tę statystykę. Jedni moi znajomi mówili: "Nie stary, to jest do niczego, tamto - genialne", inni, o podobnej wrażliwości twierdzili: "Nie, to odwrotnie, on w ogóle nie ma racji, to jest świetne, a tamto idzie do kosza". I to na się tak równo rozłożyło.

I to było dla mnie szokujące. W związku z tym stwierdziłem, że to, czy "Pół serio" się komuś spodoba, czy nie, to mnie już kompletnie nie obchodzi. Zresztą liczyliśmy na to, ze jeżeli taki collage ma osiągnąć sukces, to może się stać tak jak w "Rejsie", że każdy ma tam swoje ulubione sceny, że my już chodzimy na "Rejs" na swoje ulubione sceny. Każdy już czeka na turniej, na odgłos zwierzęcia mieszkającego nad Wisłą. W "Pół serio" też to tak zafunkcjonowało, że ludzie którym to się podoba, czekają na te swoje ulubione sceny, a innych nie akceptują. Mam nadzieję, że podobnie będzie z "Ciałem".

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy