Reklama

Andrzej Blumenfeld: Akcent polskich emigrantów

Polski aktor w hollywoodzkim filmie? To doprawdy ewenement! Jeśli dodamy do tego, że grana przez niego postać nie jest przechodniem, który pojawia się w jednej scenie, tylko stanowi ważny element fabuły, możemy mówić o prawdziwym fenomenie. Andrzej Blumenfeld opowiedział w rozmowie z INTERIA.PL, jak doszło do tego, że trafił na plan "Wykapanego ojca" (w kinach od 7 lutego).

Polski aktor w hollywoodzkim filmie? To doprawdy ewenement! Jeśli dodamy do tego, że grana przez niego postać nie jest przechodniem, który pojawia się w jednej scenie, tylko stanowi ważny element fabuły, możemy mówić o prawdziwym fenomenie. Andrzej Blumenfeld opowiedział w rozmowie z INTERIA.PL, jak doszło do tego, że trafił na plan "Wykapanego ojca" (w kinach od 7 lutego).
Andrzej Blumenfeld w filmie "Wykapany ojciec" /materiały dystrybutora

Ostatnia kinowa pozycja w pańskiej filmografii to "Różyczka" Jana Kidawy-Błońskiego z 2010 roku. Trzy lata żaden reżyser nie zaproponował panu filmowej roli i nagle pojawia się oferta ze Stanów Zjednoczonych - kraju, w którym dodatkowo nigdy pan wcześniej nie pracował. Jak w ogóle do tego doszło?

Andrzej Blumenfeld: - Pani Magdalena Szwarcbart, reżyserka castingu, zadzwoniła i powiedziała, że Amerykanie szukają polskiego aktora, który gra po angielsku,. To przesłuchanie odbyło się w Polsce, do kamery, miałem do odegrania tekst z dwóch scen. Potem odbyło się spotkanie z reżyserem, do którego doszło na Skajpie, następnie musieliśmy czekać na zgodę od producentów. Potem już tylko uzgodnienie terminów i mogłem polecieć do pracy. Oni już od miesiąca kręcili. Oczywiście dostałem wcześniej zaproszenie na plan, ale akurat nie miałem wizy.

Reklama

To musiało być chyba dla pana spore zaskoczenie.

- Ogromne. W ogóle nie liczyłem na jakiś sukces. Ale jak rozmawiałem przez Skajpa, najpierw z reżyserem, potem z trenerem dialogu, wiedziałem, że wszystko jest w porządku, że żadnych niespodzianek tutaj nie będzie. Było fantastycznie, grało się znakomicie.

Mimo że gra pan w "Wykapanym ojcu" drugoplanową postać, pana bohater pozostaje kluczowym bohaterem całej historii. Jak wyglądały pańskie przygotowania?

- No tak, zdjęcia rozpoczęły się w listopadzie 2013, potem jeszcze był plan w grudniu, tak że zaliczyłem nawet słynny huragan. Oczywiście, to nie było dużo pracy, wszystkich kwestii nauczyłem się na pamięć, miałem oczywiście dużo spotkań z trenem dialogu, który próbował zaszczepić we mnie akcent polskich emigrantów... Normalna zawodowa praca.

W ostatnich latach polscy aktorzy zatrudniani byli w Hollywood głównie w rolach rosyjskich agentów, dość wspomnieć epizody Jerzego Skolimowskiego we "Wschodnich obietnicach", czy Daniela Olbrychskiego w thrillerze "Salt". Panu dane było zagrać Polaka. Nie korciło jednak pana, aby spytać producentów, po co im w ogóle polski aktor do tej roli? Z powodzeniem w Wozniaka seniora mógłby się przecież wcielić amerykański aktor.

- Nie, w ogóle o to nie pytałem. Wydało mi się to oczywiste, jak tylko przeczytałem scenariusz. Ten portret, będący portretem Polaka-emigranta, jest do bólu ludzkim portretem. Jego pochodzenie, fakt, że ma polskie korzenie, była tylko tłem tej opowieści, jej elementem wyjściowym. To mi się od razu w tym projekcie spodobało, że twórcy "Wykapanego ojca" chcą tu przede wszystkim pokazać człowieka. Jeśli zaś chodzi o moje podejście do tej kreacji, o poszukiwania mojego bohatera, to powiedziano mi na samym początku, żebym próbował mówić "od siebie". To mi ułatwiło odnalezienie siebie w tej postaci.

To nie pierwszy film, w którym Vince Vaughn gra Amerykanina polskiego pochodzenia - w komedii "Sztuka zrywania" również wcielił się w postać o swojsko brzmiącym nazwisku. Rozmawialiście na ten temat?

- On mnie trochę podpytywał. Vince'a interesowały takie tematy jak Solidarność, Lech Wałęsa. Raczej historia, niż to, co się u nas aktualnie dzieje. Opowiadałem mu więc różne historie, m.in. przyznałem się, że byłem kiedyś członkiem Solidarności, współtworzyłem ten ruch. To go zaciekawiło. Poza tym serdecznie sobie porozmawialiśmy między ujęciami. Wszystko było oczywiste. Ja go nawet nie pytałem, dlaczego Amerykanie widzą w nim ciągle Polaka, co wydało mi się interesujące, ale... Każdy ma prawo do swojej wizji.

Żadnego kursu koszykówki nie musiał pan przejść w związku z tą rolą?

- Nie, nie było takiej potrzeby. W końcu mój bohater jest tylko trenerem rodzinnej drużyny koszykarskiej. Wystarczyło, żebym wiarygodnie wyglądał z gwizdkiem w ustach. Ale w istocie, koszykówka to w USA jest potęga. Rozmawiałem z tymi ludźmi, oni tym sportem nieustannie żyją.

Mam pewną refleksję dotyczącą polskiego tytułu tego filmu. "Ojciec Wirgiliusz" byłoby idealnie, prawda?

- No tak, nawet liczba dzieci prawie się zgadza [w "Wykapanym ojcu" bohater Vince'a Vaughna próbuje odszukać 142 dzieci - przyp .red.]. Słyszałem jednak, że film podoba się polskiej widowni. Bałem się, że nasi widzowie inaczej odbiorą humor tej komedii, ale dochodzą mnie słuchy, że słychać śmiechy na sali. Znaczy się, że widownia reaguje tak samo jak ja, kiedy oglądałem "Wykapanego ojca".

Czy przy pracy na planie "Wykapanego ojca" pomocne okazało się pańskie wieloletnie doświadczenie jako aktora dubbingowego?

- Oczywiście. Choćby dlatego, że kiedy dubbingujemy jakiś film, najpierw słyszymy oryginał i od razu, najlepiej równolegle, musimy powiedzieć swoją kwestie po polsku. Trzeba się do tego zmieścić w pewnym określonym rytmie. Ta specyfika pracy dubbingowej, jej swoista dwutorowość, z pewnością wyczula aktora na specyfikę danego języka i potem pomaga przy pracy w obcym języku. O tym, że poszło mi nie najgorzej, świadczą opinie amerykańskiej prasy, która chwali "polskiego aktora Andrzeja Blumenfelda". Nie spodziewałem się, że moje nazwisko pojawi się kiedykolwiek w recenzji amerykańskiego filmu. To dla mnie wielki zaszczyt.

Panie Andrzeju, co dalej?

- Dalej? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Na razie cisza. Żadnej lawiny propozycji nie ma. Jestem w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i jak każdy aktor staram się wykonywać swoją pracę. W następnym sezonie najprawdopodobniej zagram Shylocka w "Kupcu weneckim", ale to dopiero jesienią.

Reżyserzy kinowi się nie zgłaszają?

- Na razie cichutko. Żadnych propozycji. Ale ja już na to nie mam wpływu.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy