Reklama

Podsumowanie 2020 roku w polskich kinach

"25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy", reż. Jan Holoubek

W fabularny film o sprawie Tomasza Komendy, na który porwał się debiutujący Jan Holoubek, wpisane było duże ryzyko. Sprawa ta jest wciąż bardzo świeża, niedawno żyła nią niemal cała Polska, kurz nie zdążył jeszcze opaść. Wielu z nas wciąż nie może pojąć, jakim cudem człowiek przeświadczony o swojej niewinności, mógł spędzić osiemnaście lat w więzieniu. A już tym bardziej nie mieści się w głowie, jak to piekło pokazać na ekranie.

Holoubkowi to się udało - w sposób autentyczny, wstrząsający, czasami aż trudny do zniesienia. Reżyser prezentuje w całej rozciągłości więzienne okropieństwa, bezwzględną przemoc i hierarchię grypsujących, niekończące się groźby pobicia, zgwałcenia i psychicznego upokorzenia, które czyhają w celi. W środku całego tego zgiełku stoi facet, który wylądował za kratami w wyniku systemowej niesprawiedliwości. Ale równocześnie "25 lat niewinności..." jest filmem o tym, jak po 18 latach więziennego koszmaru wygląda powrót do domu i próba rozpoczęcia życia od zera.

Reklama

Od dawna nie oglądałem w kinie czegoś równie mocnego, gorzkiego i prawdziwie zaangażowanego. A przy tym tak bliskiego - w gruncie rzeczy ta straszliwa, niepojęta historia mogła przecież przydarzyć się każdemu.

"Jak najdalej stąd", reż. Piotr Domalewski

"60 kilo niczego" i "Cicha noc" to dwa znane mi polskie filmy z ostatnich kilku lat, którym udało się wyrazić trudy emigracji zarobkowej i ukazać zniszczenia, jakie poczyniła w wielu rodzinach. "Jak najdalej stąd" to trzeci w karierze Piotra Domalewskiego film krążący wokół kolei losu ludzi, którzy uciekli na tak zwane saksy. I zostali wraz ze swoimi bliskimi wystawieni na ciężką próbę.

A zaczyna się od trzęsienia ziemi - siedemnastoletnia Ola pewnego dnia podnosi słuchawkę, z której płynie informacja o wypadku na budowie, w którym zginął jej ojciec. Po jego śmierci dziewczyna musi wsiąść w pierwszy samolot do Dublina - gdzie mężczyzna wyjechał szukać szansy na lepsze życie - i w imieniu rodziny sprowadzić ciało wraz z kilkoma rzeczami do Polski.

"Jak najdalej stąd" jest w takiej samej mierze kinem zaangażowanym w sprawy emigracji, różnic kulturowych i pokoleniowych, jak i prostym filmem o tym, że każdy człowiek zasługuje na drugą szansę. To właśnie dlatego główna bohaterka wyrusza śladami nieobecnego od lat ojca, by już po jego śmierci spróbować się do niego zbliżyć - poznać, zrozumieć, znaleźć do niego klucz i nadrobić stracony czas. Piotr Domalewski udowadnia, że jest artystą czułym i czujnym - dlatego tak łatwo widz wchodzi z nim w dialog.

"Eastern", reż. Piotr Adamski

Co za pomysł! Banalny w sumie: stworzyć opowieść o wojnie domowej, wojnie polsko-polskiej, wojnie toczonej w ojczyźnie głębokich podziałów i konfliktów. Wyjątkowość Piotra Adamskiego polega jednak na tym, że konsekwentnie odżegnuje się od języka realizmu. Interesuje go umowność i tworzenie wariacji na temat otaczającej nas rzeczywistości.

Niby wszystko w "Eastern" wygląda jak za oknem, a jednak od pierwszych minut dostajemy sygnały, że coś tu jest nie tak, że świat funkcjonuje na innych zasadach. Po pierwsze, każda rodzina w wizji Polski według Adamskiego ma dostęp do broni palnej, naboje kupić można na pierwszej lepszej stacji benzynowej. Po drugie - życie ludzi reguluje prawo krwi, będące niejako przyzwoleniem na odwet w duchu starotestamentowej zasady "oko za oko, ząb za ząb". Na ekranie toczy się zatem krwawy bój między Nowakami i Kowalskimi, którzy nie potrafią wydostać się z błędnego koła przemocy, wszystko to zdaje się kryć gorzką prawdę o tym, że nasz kraj jest nieustannie podzielony na pół.

"Eastern" uruchamia jednocześnie liczne filmowe skojarzenia, odnajdziemy tu i western, i kino zemsty, ale pobrzmiewają także wyraźne echa Yorgosa Lanthimosa, jeśli się uważnie wczytać. Czegoś takiego - kina zbudowanego na fuzji gatunków, odniesień i gorzkich prawd o Polsce - ze świecą można szukać.

"Sala samobójców. Hejter", reż. Jan Komasa

Najżywiej dyskutowany polski film 2020 roku, ogłoszony wielkim zwycięzcą Tribeca Film Festival w Nowym Jorku. Trzy tygodnie po oscarowej gali i nominacji dla "Bożego Ciała" do kin wszedł kolejny film Jana Komasy - "Sala samobójców. Hejter".

To hipnotyzujące studium nienawiści i manipulacji. Studium osoby, która w cyniczny, świadomy sposób wykorzystuje wirtualną przestrzeń internetu do niszczenia ludzi. Tomek Giemza - w którego wciela się Maciej Musiałowski - to chłopak ze wsi, który przeniósł się do stolicy, następnie wyleciał ze studiów przyłapany na plagiacie i zaczepił się w agencji marketingowej. Jego praca to nieustające generowanie hejtu, żerowanie na napiętych jak struna nastrojach społecznych, niszczenie życia zarówno popularnym influencerkom od zdrowego odżywiania, jak i stołecznym politykom.

Ale podobnie jak w przypadku "Eastern" trudno traktować ten film w skali jeden do jednego. Komasa wraz ze swoim scenarzystą Mateuszą Pacewiczem, układają przypowieść o współczesnym społeczeństwie, którym tak łatwo jest manipulować, ale przecież nie tylko. Także o pogłębiającej się przepaści klasowej, braku etyki i moralności, ekspansji nacjonalistycznych nastrojów i o tym, że nasz kraj został rozłupany na dwie połówki. Widzowie próbują porównywać "Hejtera" z tym, co pokazał Todd Phillips w "Jokerze". Moim zdaniem jest w tym sporo racji.

"Skandal. Ewenement Molesty", reż. Bartosz Paduch

Opowieść o szarej i siermiężnej rzeczywistości lat 90., o frustracji i buncie, z których narodził się polski hip-hop. O kilku zwyczajnych łebkach z warszawskich blokowisk, którzy nie chcieli siedzieć na trzepakach z założonymi rękami i postanowili w możliwie bezpośredni sposób, bez przebierania w słowach, opisać to, co widzieli dookoła siebie.

Kipiący energią, bezczelny, niebiorący jeńców - taki właśnie był przekaz płynący z albumu "Skandal" warszawskiej grupy Molesta, który uznaje się dziś za kamień milowy polskiego hip-hopu. Bartosz Paduch postanowił zajrzeć za kulisy jego powstania i nakręcić film w oparciu o archiwalia z czasów, gdy wokół warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia kwitł handel, a w telewizji zaczynały królować pierwsze rapy zza wielkiej wody. Świetna dramaturgia dokumentu "Skandal. Ewenement Molesty" niesiona jest przez załogę Molesty, czyli Vienia, Włodiego i Wilka, którzy doskonale wiedzą, o czym i dlaczego chcą opowiadać.

W ten sposób oprócz historii zdradzającej nostalgię za najntisami, otrzymujemy gorzką opowieść o pułapkach wczesnego kapitalizmu. O wyzysku młodych, nieznających prawideł rynku fonograficznego muzyków, którzy przez lata byli wyzyskiwani, związani z wytwórnią niekorzystnymi kontraktami i traktowani jak maszynka do robienia pieniędzy.

"Nędznicy", reż. Ladj Ly

Rewelacyjni "Nędznicy" to bez wątpienia najważniejsze wydarzenie w świecie francuskiego filmu ostatnich lat. I chyba najbardziej udana fantazja, parafraza, uwspółcześniona wariacja na temat powieści Victora Hugo, jaką od dawna widziałem w kinie.

Reżyser Ladj Ly nie miał jednak zamiaru porywać się na ekranizację dosłowną, dlatego za kanwę posłużyły mu przede wszystkim wydarzenia, które widział na własne oczy na emigranckich przedmieściach Paryża. W 2005 roku przez podparyskie osiedla przetoczyła się kilkutygodniowa fala rozruchów, w trakcie których na ulice wyszły tłumy młodych ludzi. Zamieszki trwały miesiąc, spłonęło setki samochodów, aresztowano 3 tysiące osób, łączne straty oszacowano na ponad 200 milionów euro. A była to reakcja na śmierć dwóch nieletnich chłopców, którzy zginęli rażeni prądem w stacji transformatorowej, gdzie ukryli się przed nadużywającymi siły policjantami.

Ladj Ly w oparciu o fakty i własne doświadczenia, pokazuje, co znaczy dorastanie w miejscu bez perspektyw, przesiąkniętym bezprawiem, bezsilnością, a przede wszystkim policyjną przemocą. To film o ludziach żyjących na marginesie społeczeństwa, rzuconych w nieprzyjazne miejsca i sytuacje, doprowadzonych do ściany, którymi zaczyna kierować agresja, pogarda i nienawiść.

"Niedosyt", reż. Carlo Mirabella-Davis

Pełnometrażowy debiut Carla Mirabelli-Davisa miał światową premierę na przełomie kwietnia i maja ubiegłego roku podczas nowojorskiego festiwalu Tribeca, ale od tamtej pory nie schodzi z ust publiczności za oceanem. "Niedosyt" spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem amerykańskiej krytyki, a co więcej, został wskazany przez redakcję portalu "IndieWire" jako jeden z najpoważniejszych kandydatów do przyszłorocznych Oscarów.

Główną bohaterką filmu jest Hunter, której życie wydaje się być usłane różami - ma bajeczny, luksusowy dom, jest żoną przystojnego, dobrze sytuowanego mężczyzny i właśnie dowiedziała się, że zaszła w ciążę. Ale ten pozornie idealny świat zaczyna z czasem rozpadać się na kawałki. Zamknięta w swojej złotej klatce dziewczyna poddaje się całkowicie woli rodziny małżonka, który przejmuje coraz większą kontrolę nad jej życiem. Rola Hunter jest precyzyjnie określona - ma być uległą żoną, matką, synową i gospodynią. Wyrazem buntu i próbą uwolnienia się spod opresyjnej kurateli najbliższych okaże się nieodparta skłonność dziewczyny do połykania drobnych przedmiotów.

W utrzymanym w konwencji body horroru i psychologicznego thrillera "Niedosycie" kryje się opowieść o emancypacji kobiet, walce o prawo do decydowania o własnym ciele oraz sprzeciwie wobec pełnienia określonych ról społecznych.

"Żegnaj, mój synu", reż. Wang Xiaoshuai

Nie ma żadnego przypadku w tym, że najnowszy film Wanga Xiaoshuaia, twórcy zaliczanego do tak zwanej szóstej generacji chińskiego kina, światową premierę miał na ubiegłorocznym Berlinale. Rok 2019 ciężki był od okrągłych rocznic, które prowokowały do poważnej i rzetelnej dyskusji. Z jednej strony minęło 70 lat od proklamacji Chińskiej Republiki Ludowej na placu Niebiańskiego Spokoju przez Mao Zedonga i dołączenia Chin do obozu komunizmu. Z drugiej - 40 lat od wcielenia w życie reform Denga Xiaopinga, które zakładały obalenie dyktatury maoistowskiej, gwałtowną modernizację kraju i otwarcie chińskiego rynku na świat.

Xiaoshuai nie mógł zignorować jubileuszu reform społecznych i gospodarczych, które zaszły w jego kraju, nakreślił więc rozległą panoramę historii najnowszej Chin. "Żegnaj, mój synu" to rodzinna saga rozgrywająca się na przestrzeni trzech dekad chińskiej transformacji, w której reżyser przepracowuje pewne emocje, stany i rozlicza się z przeszłością. Xiaoshuai opowiada o losach dwóch zaprzyjaźnionych rodzin, by na ich podstawie pokazać, jak (wzniosłe) cele komunistycznej władzy przetrąciły kręgosłupy milionów niewinnych ludzi.

Historia pędzących na oślep ku kapitalizmowi Chin, składa się z nieskończenie wielu małych tragedii - zdaje się mówić reżyser w imieniu bohaterów. Niewielu jest w azjatyckim kinie reżyserów, którzy potrafiliby osiągnąć ten stopień autentyzmu i oddziaływania, co Xiaoshuai.

"Babyteeth", reż. Shannon Murphy

To w zasadzie nic nowego, podobnych opowieści było na pęczki i tysiące, popkultura wciąż karmi nas młodzieżowymi romansami ze śmiertelną chorobą w tle. "Babyteeth" - opowieść o nastolatce, która ma kolejny nawrót raka - może budzić skojarzenia choćby z tytułami pokroju "Gwiazd naszych wina", "Keith" czy "Earl, ja i umierająca dziewczyna". Ale zarazem pozytywnie wyróżnia się na ich tle.

Historia żegnającej się z życiem nastolatki przedstawiona w filmie debiutującej Shannon Murphy, jest przede wszystkim totalną i absolutną afirmacją życia. Kamera nie zajmuje się wyniszczeniem nowotworowym, nie fokusuje się na wizytach w szpitalach, przyjmowaniu chemii, krąży raczej wokół chwil rozbrykania i beztroski. Milla doświadcza w trakcie choroby pierwszej miłości, pierwszych rozczarowań, zalicza pierwszy zgon na imprezie, odlicza dni do balu maturalnego. Innymi słowy, zamiast odchodzić ze świata z głębokim żalem, próbuje skosztować różnych smaków życia.

Jak żyć w sytuacji, gdy nie ma się już niczego do stracenia? Jak przygotować się na śmierć swojego dziecka, swojej ukochanej, a więc na coś, na co przygotować się nie można? To pytania, które zapisują się w głowie i zostają na długo po seansie "Babyteeth".

"Tenet", reż. Christopher Nolan

Można nie być wielkim fanem "Teneta" Christophera Nolana - ja osobiście aż tak bardzo się nie zachwycam - trudno jednak przejść obojętnie obok największego widowiska, najbardziej oszałamiającego spektaklu, w jakim przyszło nam uczestniczyć w pandemicznych realiach.

Nolan nie pierwszy raz powraca do eksperymentów w dziedzinie filmowej narracji. W "Incepcji" fantazjował na temat drążenia we wnętrzu ludzkiego mózgu i przejmowania nad nim kontroli. W "Interstellar" opowiedział o podróży w czasie. Natomiast w "Tenecie" opisuje zjawisko nazywane wsteczną entropią - odwraca bieg czasu i zmusza swoich bohaterów do chodzenia, mówienia i walczenia wspak. To, co oglądamy na ekranie, tylko potwierdza status Nolana, jako lidera obrazów zaplanowanych w sposób wielopoziomowy, pokomplikowany, które domagają się rozłożenia na czynniki pierwsze i analitycznego spojrzenia.

Pytanie tylko, jak w takim razie się tu nie pogubić i za tym wszystkim nadążyć? No cóż, można na przykład potraktować "Tenet" w kategoriach zabawy, unikalnego doświadczenia kinowego, przez które przelewają się pościgi, strzelaniny, a w świecie przedstawionym króluje okrutny rosyjski oligarcha rodem z przygód Jamesa Bonda. Wszystkim, którzy chcą świetnie na "Tenecie" się bawić, polecam takie podejście.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy