Reklama

"Niebo o północy": Ciężarna astronautka

"Niebo o północy" to najnowszy film George’a Clooneya, popularnego aktora ("Syriana", "Spadkobiercy"), reżysera ("Good Night and Good Luck", "Idy marcowe") i producenta ("Operacja Argo"). W opartym na książce Lily Brooks-Dalton dziele twórca "Obrońców skarbów" przedstawia pesymistyczną wizję świata przyszłości, w której Ziemia stała się niezdatna do życia, a kilkaset zespołów astronautów wyrusza w kosmos w poszukiwaniu nowej planety.
Felicity Jones w filmie George'a Clooneya "Niebo o północy" /Netflix/Ferrari Press /East News

Fabuła skupia się na dwóch wątkach. W pierwszym Augustine (w tej roli sam reżyser), śmiertelnie chory naukowiec, żyje samotnie w opuszczonej bazie badawczej na Arktyce, a kolejne godziny mijają mu na próbach skontaktowania się z przemierzającymi galaktykę załogami. Tymczasem pięcioosobowy zespół statku kosmicznego Æther postanawia wrócić na Ziemię, nie wiedząc, że na planecie doszło do globalnej katastrofy.

Podczas konferencji prasowej zorganizowanej przez platformę Netflix pojawiła się niemal cała obsada produkcji. Oprócz Clooneya na pytania dziennikarzy odpowiadali wcielający się w członków kosmicznej załogi: Felicity Jones ("Teoria wszystkiego", "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie"), David Oyelowo ("Selma"), Kyle Chandler ("Super 8", "Manchester by the Sea"), Demián Bichir ("Lepsze życie", "Nienawistna ósemka") i Tiffany Boone (serial "Hunters") oraz debiutująca na dużym ekranie Caoilinn Springall, która zagrała niemą dziewczynkę towarzyszącą Augustine’owi.

Reklama

Clooney, który sam był gwiazdą kilku widowisk science fiction (między innymi "Grawitacji"), przyznał, że punktem wyjścia do prac nad filmem były negatywne emocje, przede wszystkim gniew i nienawiść, zdające się ostatnio dominować na świecie. "Niewykluczone, że za trzydzieści lat, w taki lub inny sposób, jeśli będziemy ignorować naukę, zmiany klimatu lub wysadzimy się w powietrze... Niewykluczone, że epicko to wszystko spartolimy" - mówił reżyser o przyszłości gatunku ludzkiego. Zaznaczył także, że niedługo po zakończeniu zdjęć wybuchła pandemia koronawirusa. "Stało się jasne, że nasz film tak naprawdę opowiadał o ogromnej potrzebie posiadania domu, potrzebie przebywania i kontaktu z ludźmi, których kochamy (...) oraz o trudnościach w komunikowaniu się ze sobą - takich jak teraz, podczas najdziwniejszej konferencji prasowej, w jakiej kiedykolwiek uczestniczyłem" - zażartował Clooney.

Między dokumentem a rozrywką

"W czasie lektury scenariusza pokochałam zawarcie w nim (...) wielkich tematów i pytań o sens życia, jego cel, nasze wartości - co ciekawe, podobne zadajemy sobie teraz, w tych dziwnych czasach, w których żyjemy. Jednocześnie był to intymny dramat o relacjach, próbie ich zbudowania, o rodzinie, byciu rodzicem. Chciałam go nakręcić, bo tak sprawnie lawirował między małymi i dużymi tematami" - wyznała Felicity Jones i zażartowała, że ekipa filmowa planowała nakręcić film rozrywkowy, tymczasem wyszedł dokument.

Jednym z problemów, z jakimi musieli zmierzyć się aktorzy wcielający się w astronautów, był żargon techniczny, często niezrozumiały dla nich samych. Pomocne okazało się doświadczenie Clooneya z planu serialu "Ostry dyżur". "Kluczem było nauczenie się [słów] i wypowiedzenie ich jak najszybciej, ponieważ jeśli wiesz lub wydajesz się wiedzieć, o czym mówisz, widzowie to kupią i będą mogli skupić się na emocjach twojej postaci" - przyznał Oyelowo. Reżyserię Clooneya chwalił także Chandler, który miał okazję współpracować z nim przy miniserialu "Paragraf 22". Przyznał, że chociaż oba projekty różniły się diametralnie, to atmosfera na obu planach była identyczna. "George oczekuje od wszystkich 110%, ale jednocześnie każdy jest zrelaksowany i dobrze się bawi. [...] Kiedy z tobą pracuje, to słucha cię, a nie tylko słyszy. Współpracuje i dzieli się z tobą. Dzięki temu każdy ma poczucie niezależności" - komplementował reżysera Chandler.

Demián Bichir został zapytany o pracę przy produkcji z mnóstwem efektów specjalnych, w której wiele elementów scenografii zostaje dodanych dopiero w postprodukcji. "Wyobrażanie sobie różnych rzeczy w czasie zdjęć to zawsze ciekawa rzecz. Ale niedawno skończyłem kręcić film 'Godzilla vs. King Kong', w którym wyobrażałem sobie olbrzymiego potwora. Więc tę kwestię miałem już przećwiczoną" - przyznał aktor. Dodał, że podczas zdjęć "Nieba o północy" miał spore ułatwienia. "Scenografia w naszym filmie jest jedną z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Znacząco ułatwiło to moją pracę". Jednocześnie zaznaczył, że Clooney często rezygnował z greenscreenu - między innymi przez wyświetlanie na ekranach komputerów materiałów, które mieli oglądać bohaterowie filmu - co także wpłynęło pozytywnie na grę aktorów.

Tiffany Boone zażartowała, że po obejrzeniu gotowego filmu była zadowolona, że nie musiała brać udziału w zdjęciach na Islandii, gdzie kręcono wątek Clooneya i Springall. "Słyszałam opowieści o mrozie i śniegu w brodzie, i tak dalej, ale zobaczenie tego na własne oczy... [...] Cieszyłam się, że my kręciliśmy w ciepłym studio". Aktorka była także pod ogromnym wrażeniem pracy pionu scenograficznego. "Mieliśmy szczęście, że tyle rzeczy postawiono na planie i wszystko wyglądało jak prawdziwe" - mówiła. Według niej obie przedstawione w filmie historie bardzo dobrze ze sobą współgrają. Z kolei Springall była oszołomiona efektami specjalnymi ukazującymi przestrzeń kosmosu.

Astronautka w ciąży

Na pytanie o dwoistą naturę filmu - chociaż opowiada on o globalnej katastrofie, jego przekaz jest pełen ciepła i pozytywnych emocji - Clooney przytoczył historię z planu. "Kręciliśmy już chyba z trzy tygodnie w Islandii [...] i nagle dzwoni Felicity, i mówi, że są nowiny. 'Jestem w ciąży'. Ja na to: 'Gratuluję, wszyscy się cieszymy' i wtedy nastąpiła długa pauza a po niej pytanie: 'I co chcesz dalej zrobić'. Ona na to: 'Chcę zrobić ten film'" - wspominał reżyser. Aktorka wyraziła nawet chęć udziału w scenach kaskaderskich, na co Clooney kategorycznie się nie zgodził. Niemniej twórcy stanęli przed nie lada problemem. Kręcić tak, by jej brzuch nie był widoczny w kadrze? Zatrudnić dublerkę do niektórych ujęć? W końcu wszyscy doszli do wniosku, że "najlepiej zaakceptować niektóre sprawy i nie widzieć w nich problemów".

"Gdy stwierdziliśmy, że... cóż... ludzie zachodzą w ciążę, bywa... Wilbur - bo tak nazywa się jej syn, jest nawet wymieniony w napisach końcowych - stał się dla nas nową postacią, a członkowie kosmicznej załogi [...] wspólnie ją chronili i tym samym stali się rodziną" - mówił Clooney. Dopisanie wątku ciąży zaowocowało także kilkoma nowymi scenami - na przykład tą, w której astronauci kłócą się o imię dziecka. Podkreślił on również przesłanie nadziei, na którym bardzo zależało twórcom.

Następnie Jones otrzymała pytanie dotyczące jej obaw w związku z ciążą. "Początkowo bałam się, że zostanę zwolniona. Więc poczułam ogromną ulgę, gdy George zachęcił mnie (do udziału w filmie) i zapewnił mi jak największy komfort. [...] Gdy starałam się nie wyglądać na ciężarną, musiałam sobie odmawiać ciasta czekoladowego, więc gdy George wpisał to do scenariusza, byłam uradowana" - śmiała się aktorka. "Puściły jej hamulce" - dodał Clooney. Jones wróciła także uwagę, że w sumie przez przypadek dokonali małej rewolucji, tworząc jedną z pierwszych (jeśli nie pierwszą) filmową postać ciężarnej astronautki.

"Lewitująca krew"

Oyelowo został spytany o imię swej postaci. "Pierwotnie mój bohater nazywał się komandor Harper, tak jak w książce. [...] Podobało mi się, że nasza filmowa załoga jest już różnorodna pod względem pochodzenia, niemniej czułem, że powinien znaleźć się w niej Afrykańczyk. [...] Zmieniliśmy nazwisko postaci na Adewole, które pochodzi z plemienia w Nigerii, z którego sam się wywodzę. Oznacza ono: 'król wkroczył do domu', co zgadza się z fabułą" - mówił aktor. "Prawie nazwaliśmy tak film" - zażartował Clooney.

"Moje nazwisko pojawiło się w jednym z ostatnich filmów George’a, ale to był rasistowski dupek" - wtrącił Chandler. Zaraz dodał, że łatwo było mu zrozumieć uczucia jego bohatera, ponieważ tak jak on jest ojcem i bardzo zależy mu na swojej rodzinie. Dzięki temu bez problemu mógł zaakceptować decyzje, jakie podejmuje jego postać. Trudności na planie miała natomiast wcielająca się w niemą dziewczynkę Springall. Chociaż debiutująca aktorka przyznała, że nie było łatwo oddać emocji jej bohaterki jedynie za pomocą mimiki i gestów, Clooney nie mógł przestać jej chwalić. "Zawstydziła nas wszystkich. [...] Do nakręcenia wszystkich moich scen z Caoilinn potrzebowaliśmy jednego ujęcia. (...) Niektórzy aktorzy muszą się długo przygotowywać, a Caoilinn wystarczyło powiedzieć: 'Bądź smutna, bądź wystraszona'. Kręciliśmy jedno ujęcie i zawsze było idealnie" - mówił reżyser.

Następnie Boone została zapytana o scenę z "lewitującą krwią" (by nie psuć przyjemności z seansu, nie wchodzono w jej szczegóły). "Oczywiście nie było tam prawdziwej krwi. Musieliśmy ją sobie wyobrazić, od pierwszej kropli. Trochę mi zajęło upewnienie się, że 'widzę' ją w odpowiedniej chwili. [...] Zobaczenie (dodanej krwi) w gotowym filmie... Nie wiem jak pozostali, ale ja właśnie tak to sobie wyobrażałam. [...] Przygotowywaliśmy się do tej sceny miesiącami, więc świadomość, jak szybko mija ona na ekranie, była interesująca. Wszyscy na planie daliśmy ponieść się chwili, a ekipa od efektów specjalnych wykonała niesamowitą robotę, dosłownie przenosząc wizję z naszych głów" - przyznała aktorka. Clooney dodał, że zaplanował tę scenę jako "balet krwi", a większość osób współtworzących ją - m.in. aktorzy i kompozytor Alexandre Desplat - tworzyła ją po omacku, bo nikt - nawet on sam - nie był pewien, jak będzie ona ostatecznie wyglądała. Główny ciężar spoczywał na Boone, która według niego wypadła wspaniale.

Najpierw "Zajwa", potem "Grawitacja"

Clooney został spytany też o kręcenie w dwóch różnych lokacjach: na otwartej przestrzeni w Islandii i w studio. "Prawdę mówiąc, to było jak kręcenie dwóch różnych filmów. W czasie pierwszej połowy - podczas której nie widziałem pozostałych (aktorów), oni trenowali na linkach - byłem tylko ja i Caoilinn (...) Zaczęliśmy w październiku i skończyliśmy przed nowym rokiem. W czasie ferii świątecznych skończyliśmy budować makietę statku kosmicznego, a potem zjawili się wszyscy i zrobił się zupełnie inny film. Przez pierwszą połowę roku kręciłem 'Zjawę', a przez drugą - 'Grawitację'" - podsumował reżyser.

Według niego podzielenie okresu realizacji na dwa etapy pozwoliło na odpowiednie dopracowanie obu wątków. Gdy kręcił etap kosmiczny w studio, jednocześnie montował materiał z Islandii i wiedział, że nie musi już tam wracać. "Dzięki Bogu, bo skończyliśmy zdjęcia w lutym i zaraz był lockdown. Wróciłem do Los Angeles [...] i byliśmy w montażowni, gdy powiedziano nam, że Covid to poważna sprawa i możliwe będzie zamknięcie studia. Zaraz zaczęto mnie uspokajać, że wirus jest groźny tylko dla starszych ludzi. Ja na to: 'Spoko, tylko staruszkowie', a oni wtedy: 'Ludzi mających 55 lat i więcej' (...) Dla mnie był to swego rodzaju wstrząs" - śmiał się Clooney, który w maju 2020 roku będzie obchodził 60 urodziny.

Podczas wywiadu przytoczono scenę, w której Bichid i Chandler śpiewają "Sweet Caroline" Neila Daimonda. "Już dostaliśmy kilka propozycji kontraktów" - zażartował jeden z nich. "Kyle i Demián byli jak dwa stare mupety z loży. [...] Demián śpiewał całym sobą, a Tiffany, reprezentująca młodsze pokolenie, przewracała oczami, jakby chciała powiedzieć «nie znam tej piosenki». To mnie rozłożyło" - śmiał się Clooney. Bichir nie ukrywał, że bardzo ekscytował się współpracą z twórcą "Good Night and Good Luck". "Po pierwsze: gdy George Clooney dzwoni z propozycją, to się zgadzasz. Nieważne, czy to mecz koszykówki, czy skok z mostu. Od razu się zgodziłem" - przyznał aktor, nominowany do Oscara za rolę w "Lepszym życiu". "Poza tym nie ma zbyt wielu scenariuszy, w których Meksykanin jest specjalistą od astrodynamiki. [...] Gdy przedstawiciel wagi ciężkiej jest u sterów projektu, zawsze przyprowadza ze sobą najlepszych ludzi. Doświadczyłem tego wcześniej z Ridleyem Scottem, Quentinem Tarantino, Stevenem Soderberghiem i Chrisem Weitzem. Tak było również tym razem".

Tylko jedna scena w kosmosie?

Gdy Springall została spytana o najlepszy moment pracy na planie, bez zastanowienia stwierdziła "sceny jedzenia". "To była niezła zabawa" - przyznał Clooney. Początkowo próbował nauczyć dziewczynkę trików, które pozwoliłyby jej w wiarygodny sposób udawać jedzenie, ale ona go nie słuchała. "Przytyła 7 kilogramów od rozpoczęcia zdjęć" - żartował reżyser.

Następne pytanie dotyczyło przygotowań aktorów do ról astronautów. "Powiedziano nam, że musimy mieć silne plecy (do sceny kosmicznego spaceru). Trening rozpoczął się dwa-trzy miesiące przed początkiem zdjęć. Rozmawiałem o tym z George’em, bo był w 'Grawitacji', był w 'Solaris' [...] i pojawiła się (z jego strony) taka sugestia. Szlag, naprawdę potrzebowaliśmy treningu. Gdy jesteś zawieszony na linkach, przymocowanych do części twojego ciała, na które nie powinna być wywierana taka presja... Cieszyłem się, że już miałem czwórkę swoich dzieciaków" - żartował Oyelowo. Największym wyzwaniem było dla niego udawanie bezwładności i ukrywanie wysiłku podczas wykonywania pozornie prostych czynności. Całe doświadczenie określił jako "upokarzające". "Gdy czytałam scenariusz, pomyślałam: 'O, tylko jedna scena w kosmosie. Nieźle. I jeszcze dostanę trenera. Brzmi super'. A potem rozpoczęły się ćwiczenia i pierwszego dnia niemal zemdlałam" - wspominała Boone.

Ostatnie pytanie dotyczyło Lily Brooks-Dalton, autorki książki, na której oparto "Niebo o północy". Clooney potwierdził, że widziała ona film, który bardzo jej się podobał. Przypomniał, że autorka pojawia się też na krótką chwilę w jednej z pierwszych scen, podczas konferencji naukowej. Zaakceptowała także zmiany wprowadzone w scenariuszu, które wynikały z konieczności skondensowania niektórych scen i postaci.

"Niebo o północy" będzie dostępne na platformie streamingowej Netflix od 23 grudnia.

-------------------------

Samochód 20-lecia na 20-lecie Interii!

ZAGŁOSUJ i wygraj ponad 20 000 złotych - kliknij!

Zapraszamy do udziału w 5. edycji plebiscytu MotoAs. Wyjątkowej, bo związanej z 20-leciem Interii. Z tej okazji przedstawiamy 20 modeli samochodów, które budzą emocje, zachwycają swoim wyglądem oraz osiągami. Imponujący rozwój technologii nierzadko wprawia w zdumienie, a legendarne modele wzbudzają sentyment. Bądź z nami! Oddaj głos i zdecyduj, który model jest prawdziwym MotoAsem!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Niebo o północy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama