Reklama

Najlepsze adaptacje literatury science-fiction

"Łowca androidów" (na motywach powieści Philipa K. Dicka)

"Łowca androidów" to ciekawy przypadek, szczególnie jeśli chodzi o jego recepcję - w czasie premiery film niedoceniony, przyjęty z rezerwą, w kinach ponoszący finansową klapę, zaś dziś uważa się go za obiekt masowego kultu i swoisty punkt odniesienia kształtujący nasze wyobrażenia na temat przyszłości. Ciśnie się więc na myśl pytanie: na czym polega fenomen adaptacji powieści z 1968 roku pt. "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?" Philipa K. Dicka?

Reklama

Może powodem jest fakt, że Ridley Scott sięgnął po dorobek jednego z największych wizjonerów literatury fantastycznonaukowej drugiej połowy XX wieku? Albo wprost przeciwnie - może siłą "Łowcy androidów" jest przede wszystkim odejście od literackiego pierwowzoru i sięgnięcie po zabiegi rewizjonistyczne? Reżyser nigdy nie ukrywał, że rozdźwięk między jego filmem a powieścią był zamierzony, że opowieść Dicka traktował tylko jako punkt wyjścia. Na etapie opracowywania samego konceptu odrzucił część zawartych w książce wątków (jego zdaniem intelektualnie zbyt zawiłych), poświęcił również dialogi i monologi wewnętrzne bohatera na rzecz scen obrazujących świat przyszłości w sposób dosłowny. Co więcej - aby osiągnąć zamierzony efekt, Scott sięgnął do innych tekstów kultury. Do kina noir, a także po francuskie komiksy "Heavy Metal".

Dziś zadawanie sobie pytania o to, czy obłędna wizja Scotta (przypomnijmy, że akcja filmu rozgrywa się w... 2019 roku) przewyższa pisarstwo Dicka, czy może jest dokładnie na odwrót, wydaje się bezzasadne. Ważne, że "Łowca androidów" w swoim wizualnym wizjonerstwie zachował również cząstkę filozoficzno-egzystencjalnego wydźwięku książki. Nic dziwnego, że do historii kina przeszła jedna z ostatnich scen, w której przywódca zbuntowanych androidów, ratuje granego przez Harrisona Forda Ricka Deckarda i wygłasza przejmujący monolog: "Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. [...] Wszystkie te chwile zagubią się w czasie, tak jak łzy pośród deszczu".

"Coś" (na motywach opowiadania Johna W. Campbella)

Tak naprawdę film Johna Carpentera uznaje się dziś nie tyle za adaptację, co raczej remake klasycznej produkcji science-fiction "Istota z innego świata" w reżyserii Howarda Hawkesa. Nie zmienia to faktu, że obaj panowie garściami korzystali z opowiadania Johna W. Cambella pt. "Who Goes There?", które w 1938 roku ukazało się na łamach magazynu "Astounding Science Fiction". Opowieść o ekipie badawczej, która z lodu Antarktydy wydobywa wrak statku kosmicznego, do dziś uważa się za jedno z najbardziej inspirujących dokonań w historii fantastyki naukowej.

U Carpentera - podobnie jak w literackim pierwowzorze - tytułowe "coś", a zatem kosmiczny pasożyt, potrafi opanować ciało dowolnej ziemskiej istoty i imitować jej wizerunek. W ten sposób odcięci od świata i uwięzieni w klaustrofobicznej polarnej stacji mężczyźni, są zmuszeni zachować wzmożoną czujność, gdyż wróg może czaić się dosłownie w każdym z nich. Bezustanna atmosfera strachu i paranoi trzymają widza do ostatniej sceny.

"Coś" to żelazna klasyka gatunku, po dziś dzień jeży włos na głowie, przede wszystkim za sprawą sceny badania krwi, będącej dla wielu widzów nie do zniesienia. Według słynnego amerykańskiego krytyka Rogera Eberta sekwencja ta "przeraża i wywołuje mdłości za sprawą zastosowanych w niej efektów specjalnych przez Roba Bottina". A do tego dochodzi stopniowo wzmagająca atmosferę grozy i nadciągającego zagrożenia muzyka Ennio Morricone. Nic dodać, nic ująć.

"Ludzkie dzieci" (na podstawie powieści P.D. James)

W połowie lat 90. tajemniczy kataklizm uczynił wszystkich mężczyzn bezpłodnymi, wtedy też urodziło się ostatnie dziecko na Ziemi. Ćwierć wieku później liczba ludności świata drastycznie zmalała, wiele krajów pogrążyło się w rozpaczy i chaosie, nasz gatunek odlicza już właściwie lata do dnia, gdy umrze ostatni człowiek.

P.D. James, angielska pisarka, znana przede wszystkich jako autorka serii kryminałów o prywatnej detektyw Cordelii Gray, miała napisać "Ludzkie dzieci" pod wpływem kryzysu rodziny, który można było zaobserwować na początku lat 90. na Wyspach Brytyjskich.

Ekranizacją głośnej powieści zainteresowało się studio Universal, ale, co ciekawe, sam Alfonso Cuaron miał początkowo niezbyt entuzjastycznie odnosić się do tej propozycji. Bardzo silnym argumentem dla reżysera miała ponoć okazać się całkowita wolność ingerowania w literacki pierwowzór oraz możliwość wpisania fabuły powieści w problemy współczesnego świata, np. napięć społecznych i widma kryzysu ekologicznego. "To, o czym opowiedziałem w filmie, to nie science fiction, tylko realna wizja bliskiej przyszłość" - mówił w wywiadach Cuaron.

"Solaris" (na podstawie powieści Stanisława Lema)

W tym przypadku wszystko zaczęło się od konfliktu między pisarzem a filmowcem. W 1969 roku w moskiewskim hotelu "Pekin" doszło do spotkania Stanisława Lema i Andrieja Tarkowskiego, zakończonego ostrą wymianą zdań. Przedmiotem sporu były zmiany i uzupełnienia w fabule powieści "Solaris", które rosyjski reżyser zamierzał wprowadzić do swojej filmowej adaptacji.

Tarkowski, jak sam przyznawał, nigdy nie był zainteresowany fantastyką naukową i podbojami kosmosu, wolał książkę Lema odczytać po swojemu i tak postawić akcent, by na ekranie opowiedzieć przede wszystkim o zagadnieniach natury filozoficzno-poznawczej i egzystencjalno-emocjonalnej. Ostatecznie film Tarkowskiego został okrzyknięty przez krytyków arcydziełem, zdobył Nagrodę Specjalną Jury podczas festiwalu w Cannes, zaś "Solaris" doczekało się po latach jeszcze jednej adaptacji w reżyserii Stevena Soderbergha.

Co ciekawe, hollywoodzka wersja - z George'em Clooneyem w roli głównej - również nie sprostała wymaganiom samego autora. Po zapoznaniu się z recenzjami filmu w amerykańskiej prasie i licznymi nieprzychylnymi opiniami, Lem miał podobno powiedzieć: "A myślałem, że najbardziej beznadziejny był 'Solaris' Tarkowskiego".

"Mechaniczna pomarańcza" (na podstawie powieści Anthony'ego Burgessa)

Kolejne arcydzieło współczesnego kina, a zarazem przykład na to, jak zamysł samego pisarza może mijać się z wizją zaproponowaną przez twórcę filmowego. Według Roberta Stillera, tłumacza odpowiedzialnego za przekład "Mechanicznej pomarańczy" na język polski i wielkiego wielbiciela prozy Anthony'ego Burgessa, Stanleyowi Kubrickowi udało się rozsławić pierwowzór literacki, ale przy tym "okrutnie go spłycić". Wszystko przez to, że reżyser - wbrew woli autora - oparł swój film na amerykańskim wydaniu książki, które zostało skrócone o jej ostatni rozdział, co zaburzyło ostateczny wydźwięk utworu.

We wspomnianym fragmencie, który nie wszedł do filmu, następuje swego rodzaju katharsis wobec porażającej swą grozą i okrucieństwem fabuły całości. U Kubricka zaś trudno mówić o wyzwoleniu głównego bohatera z kręgu bezmyślnej przemocy, tym bardziej o tym, by mógł w końcu stać się przykładnym członkiem społeczeństwa. Co więcej, filmowa wariacja na temat "Mechanicznej pomarańczy" okazała się obrazem na tyle sugestywnie oddziałującym na wyobraźnię, że po premierze zaczęły się na nim wzorować grupy brytyjskich chuliganów. Kubrick - oskarżany o gloryfikację przemocy i sianie nihilizmu - po dwóch latach wycofał film z kin.

Pomijając jednak cały ten medialny huk, atmosferę skandalu i protesty, "Mechaniczną pomarańczę" należy uznać dziś za dzieło spełnione. Za swoistą rozprawą na temat ludzkiej natury, w której zło staje się niezbędnym warunkiem zaistnienia dobra. Obok "451 stopni Fahrenheita" Francoisa Truffauta czy "Brazil" Terry'ego Gilliama, film Kubricka to niewątpliwie jedna z najbardziej wstrząsających antyutopii w dziejach kinach.

"Droga" (na podstawie powieści Cormaca McCarthy'ego)

Cormac McCarthy, wielki pisarz i jeden z najwybitniejszych żyjących amerykańskich prozaików, opisał w "Drodze" świat po katastrofie. Szczegóły tego kataklizmu pozostają dla czytelnika nieznane. Na niebie nie widać ptaków, miasta opustoszały, na tle martwego, pełnego rozpaczy i strachu pejzażu widać tylko dwie sylwetki - ojca i syna, którzy przemierzają zniszczoną planetę z metalowym wózkiem sklepowym.

Przedstawiona przez McCarthy'ego wizja końca naszej cywilizacji mrozi krew w żyłach i ściska za gardło. "Opowieść o skazanej na tragiczny koniec wędrówce, podana zaskakująco pięknym językiem, w najbardziej ponurych momentach osiąga lotność poezji. [...] Niewiele znam książek tak silnie grających na emocjach" - pisał kilka lat temu Jacek Dukaj o wyróżnionej Nagrodą Pulitzera "Drodze".

Kiedy John Hillcoat tworzył adaptację powieści McCarthy'ego, stało przed nim nie lada wyzwanie. Ale już od pierwszych scen widać, że podołał on możliwie wiernej próbie przełożenia literackości i języka filmowego na filmowe obrazy. Reżyser sugestywnie opisuje zmierzch ludzkości, ukazuje rzeczywistość wypraną z wszelkich kolorów, ale jednocześnie bacznie przygląda się więzi ojcowsko-synowskiej. Zdaje się, że bodaj ostatniej pozytywnej cząstce nieistniejącego już świata.

"Stalowy gigant" (na podstawie powieści Teda Hughesa)

Ted Hughes to jeden z najwybitniejszych, ale przy tym najbardziej kontrowersyjnych poetów swojego pokolenia. Jego małżeństwu z Sylvią Plath poświęcono wiele książek i publikacji, wszystko dlatego, że na początku lat 60. był on oskarżany o sprowokowanie i przyczynienie się do samobójstwa żony. Sam Hughes odpierał te zarzuty, co więcej, aby pocieszyć swoje dzieci i pomóc im w przepracowaniu traumatycznego przeżycia związanego ze śmiercią matki, napisał przejmującą powieść "Stalowy gigant".

Książka opowiadająca o przyjaźni chłopca z pozaziemskim, szesnastometrowym robotem odniosła wielki sukces. Stała się m.in. inspiracją muzycznej rock-opery Petera Townsenda z The Who oraz kanwą animowanego filmu Brada Birda, późniejszego zdobywcy dwóch Oscarów za obrazy "Iniemamocni" i "Ratatuj".

"Stalowy gigant" był pełnometrażowym debiutem Birda, filmem, który otworzył mu drzwi do kariery. Krytycy uznali film za arcydzieło kina animowanego, łączące ze sobą pozornie odległe style i gatunki - elementy amerykańskiego science fiction z lat 50., kina wojennego i familijnego z silnymi naleciałościami z "E.T." Stevena Spielberga, a nawet charakterystyczne cechy japońskiej animacji Hayao Miyazakiego. Najważniejsza pozostaje jednak opowieść zawarta w "Stalowym gigancie". O wkraczaniu w dorosłość, nieobecności ojca w życiu dziecka, a także paranoi wywołanej w Ameryce lat 50. przez zimną wojnę.

"Raport mniejszości" (na podstawie powieści Philippe'a K. Dicka)

Kolejna adaptacja utworu Philipa K. Dicka, tym razem opowiadania z 1956 roku. W "Raporcie mniejszość" jest rok 2054. Świat zmienił się nie do poznania, a wraz z całym postępem technicznym do przodu poszedł również rozwój dziedziny przepowiadania przyszłości. Tym samym w tak skonstruowanym świecie nie ma miejsca na zbrodnie, powołana do życia przez rząd Agencja Prewencji Departamentu Sprawiedliwości jest w stanie zatrzymać potencjalnych sprawców przestępstwa, zanim jeszcze zostanie ono popełnione. Głównym bohaterem filmu jest komisarz John Anderton, szef rzeczonego oddziału, który według wszelkich obliczeń ma zabić człowieka za niespełna 36 godzin.

Czy Anderton naprawdę jest zdolny zabić człowieka, z którym nigdy wcześniej się nie poznał? Kim ma być jego ofiara? I czy niezawodny dotąd system, aby tym razem się nie myli? Pytania mnożą się w głowie Andertona i odbijają głuchym echem.

Amerykańscy krytycy potraktowali "Raport mniejszości" w reżyserii Stevena Spielberga za adaptację wierną i spełnioną, będącą swoistym zadośćuczynieniem za poprzedni jego film, jakim była nieudana "A.I. Sztuczna inteligencja", zrealizowana według pomysłu Stanleya Kubricka. Co ciekawe, postanowił on do opowiadania Dicka dołożyć jednak swoje trzy grosze. Po pierwsze, dążąc do jak najbardziej prawdopodobnej prognozy nadchodzących transformacji gospodarczych. Spielberg zatrudnił 28 konsultantów-futurologów, m.in. z nieistniejącego już instytutu Global Business Network. Po drugie - pokazał przyszłość, w której pojęcie prywatności zmieni definicję, aż w końcu całkowicie zaniknie. Brzmi znajomo?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy